W końcu nadszedł ten dzień, którego obawiałam się od roku. W poprzednią niedzielę miałam kryzys i pół dnia przepłakałam. Wydawało mi się, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Ciągle miałam w głowie, "a co, jeśli", np. co, jeśli nie dam rady i wyjdę? Co, jeśli zrezygnuję dzień przed? Co powiem innym, rodzinie? Co odpowiedzieć, jeśli będą pytać?
Jak wiecie trenowałam wyjścia do kościoła od miesiąca. Jestem bardzo wdzięczna mężowi kuzynki (tak, temu), za poświęcony mi czas i cierpliwość. On nie chodzi do kościoła nawet wtedy, gdy go prosi o to kuzynka. A dla mnie zrobił to. Pomógł mi, żebym mogła zostać szczęśliwą chrzestną.
Od tamtej niedzieli wyparłam z głowy chrzciny. Totalnie. Codziennie spędzałam czas z dziećmi kuzynki i w ogólne nie zastanawiałam się nad tym, co mnie czeka i jak to będzie. Chwilami tylko układałam sobie w głowie najbezpieczniejszy dla mnie scenariusz. O dziwo spałam, ale sny miałam koszmarne (np. że pali się kościół), co w sumie nie jest u mnie nowością. Z trudem przebrnęłam przez spowiedź - opasły ksiądz zarzucił mi, że przyszłam do spowiedzi, bo taka jest moda przed świętami. Nie wyprowadzałam go z błędu, bo lęk nabierał na sile i nie chciałam wchodzić w dyskusję. Niestety i tak dostałam kilkuminutowe kazanie na ten temat. Przebrnęłam też przez nauki chrzcielne, a właściwie to je ominęłam, bo się spóźniliśmy. Ksiądz zdążył tylko rzucić tekst w moim kierunku, że nie widzi przeciwwskazań, żeby mi odmówić bycia chrzestną i żebym sobie nie myślała, że chrzest to tylko zdjęcie na ołtarzu. A dam sobie rękę uciąć, że podeszłam do tego z większą starannością niż pozostali. Nie wspominając już ile mnie to kosztowało wysiłku i zmartwień. Ehh uwielbiam być oceniana po wyglądzie...
Dziś do południa towarzyszył mi stres i niepokój. Normalka. Chciałam na siłę popłakać, żeby rozładować napięcie i czasem nie rozkleić się w kościele. Ale jak na złość nie dało się. Godzinę przed mszą wzięłam hydroxyzynę i zaczęłam się szykować. Z sercem bijącym jak po maratonie postawiłam wszystko na jedną kartę i wsiadłam do auta. Byłam w kościele już 15 minut przed mszą, żeby zarezerwować sobie miejsce przy ołtarzu, ale za murkiem, żeby nie być na widoku całego kościoła. Było to dla mnie 15 dodatkowych minut lęku. Na samym początku wkurzyłam się, bo umowa była, że wszyscy tam będziemy siedzieć (rodzice i chrzestni), a ci poszli do pierwszej ławki. Pojawiła się złość, a zaraz potem miałam ochotę się rozpłakać. Musiałam zacisnąć zęby, a na początku mszy przechodziłam przez cały kościół na trzęsących się nogach, żeby zrobić znak krzyża na czole dzidziusia. Gdy zbliżał się punkt kulminacyjny, czyli sam obrzęd chrztu, zaczęłam panikować. Na szczęście nie do takiego etapu, żeby wyjść. Wzięłam tylko cukierka i wytrzymałam! Może trochę się wierciłam, ale nie poddałam się i nie wyszłam, nie uciekłam! Towarzyszyłam maluchowi przez cały chrzest! Uratował mnie fakt, że było aż 7 chrztów i mogłam zgubić się w tłumie. Do tego jedno dziecko przeraźliwie płakało, co odwracało uwagę wszystkich zgromadzonych. Gdy ponownie wróciliśmy do ławek, znów zachciało mi się płakać. Tym razem ze szczęścia, że mi się udało, że wytrwałam, że wysiłek nie poszedł na marne! Jestem z siebie taka dumna! I moi bliscy również! Dziękuję wszystkim za liczne słowa wsparcia i wiarę we mnie!
Dalsza część mszy to była formalność. Bez stresu, a nawet z uśmiechem. Co chwilę słyszałam, jak starszy syn kuzynki mówił na cały głos "mama, ja naprawdę nie lubię kościoła" hehe.
Zazwyczaj na tego typu imprezach okolicznościowych najtrudniejszy jest dla mnie obiad. Ale nie tym razem. Do końca dnia nie towarzyszył mi już żaden lęk ani niepokój. Mogłam spokojnie jeść, siedzieć gdzie chcę, robić co chcę i do tego wewnętrznie tryskałam dumą. :) Moje marzenie się spełniło :) Będę najlepszą ciocią ever! ;P
Czyżbym powoli żegnała się z nerwicą?
Mam ogromną nadzieję. Marzę, żeby wziąć z nią rozwód, nawet jeśli wiązałoby się to z podziałem majątku.
Kolejny krok - usunięcie ósemek.
Jesteś zwycięzcą!!! Teraz już możesz przenosić góry. Ogromne gratulacje ����
OdpowiedzUsuń