Piątek, godz. 23 dostaję SMS od kuzynki, czy w sobotę pojadę z jej mężem i starszym dzieckiem do Krakowa na widowisko o dinozaurach. Mikołaj jest na etapie fascynacji dinozaurami. Bez sekundy zastanowienia zgodziłam się.
Na myśl o wycieczce zamiast lęku, towarzyszyła mi ekscytacja. Droga do Krakowa odbyła się praktycznie bez lęku. No, może pojawił się na całe 2 minuty, ale był bardzo marny. Ostatnio słabo go karmię.
Potem stanie w korku - bez lęku.
Wjazd na parking podziemny - troszkę stresu, ale znów bardzo mało.
Wejście na stadion, który ma powierzchnię 1 750 m2 - wzrost adrenaliny.
Przejazd windą - dużo lęku przez 30 sekund.
Zjedzenie posiłku na terenie stadionu - tyci tyci lęk naprzemienny z podnieceniem.
Samodzielne poruszanie się po części stadionu - lęk mały, zgnieciony w zarodku.
Obejrzenie 100-minutowego spektaklu wśród ok. 20 000 tłumu widzów - początkowo lęk o umiarkowanym nasileniu z przejawami chęci ucieczki (Mikołaj tak bardzo czekał na dinozaury, że wzbudził we mnie presję, że w tej chwili nie możemy wyjść, bo bardzo bym go zawiodła). Druga część spektaklu bez lęku.
Powrót do domu i stanie w korkach - totalnie bez lęku.
Samo widowisko trochę mnie nudziło. Nie byłabym sobą, gdybym nie zauważyła pewnych niedociągnięć. Za te pieniądze spodziewałam się znacznie lepszych efektów. Ale przecież nie pojechałam tam oglądać zwierzaki, które wymarły, tylko ćwiczyć, korzystać i cieszyć się z tego, że chwilowo ususzyłam swoją nerwicę! :)
Kolejne wyzwanie na następny tydzień - wizyta u dentysty.
0 komentarze:
Prześlij komentarz