Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Jedyny łańcuch, który daje wolność

Otwarłam tegoroczny sezon rowerowy :)

Pogoda była piękna, więc zapięłyśmy z mamą rowery na samochód i pojechałyśmy na pierwszą w tym roku rajzę. Czekałam na ten moment od zimy i byłam bardzo podekscytowana! Jazda na rowerze to ostatnio moja pasja. 



Pojechałyśmy na granicę polsko-czeską. Przełamałam kolejną wewnętrzną barierę, związaną z przekroczeniem granicy. Trochę bałam się zapuścić daleko wgłąb, ale mimo wszystko zrobiłam 22 km :) Mało tego - udało się zjeść obiad w czesko-włoskiej restauracji! A to już duży sukces jak na mnie :) Potem kawa i ciasto po polskiej stronie były już tylko formalnością. 






Niby nie ma tak dużej różnicy kulturowej między Polakami a Czechami, a jednak niektóre widać już na pierwszy rzut oka. Wystarczy przejść się wzdłuż Olzy - po czeskiej stronie są ścieżki rowerowe, parki, place zabaw, ławeczki, kawiarnie. Po polskiej - zaledwie kawałek chodnika. Oprócz tego Czesi byli bardzo mili. Wielu życzyło miłej jazdy i próbowało z nami porozmawiać, ale słabo się dogadywaliśmy :) Przykro było mi zobaczyć, jak niedaleko dużego kompleksu sportowego, na trawie, między drzewami, spał bezdomny w wielkim kartonie po telewizorze. 





Nie mogę się doczekać kolejnego pogodnego dnia, mam tyle fajnych tras do przejechania! Tyle barier do pokonania :) Rower to jest to, co daje mi ogromny zastrzyk endorfin. Niestety często też uciekam na rower od problemów, ale nie mogę dopuścić do tego, żeby kojarzył mi się wyłącznie ze złymi momentami. Z resztą, jeśli ma mi to w jakikolwiek sposób pomóc (a tak właśnie jest), to chyba nie ma się czego czepiać ;) Co więcej, z poziomu roweru można dostrzec o wiele więcej, jest to fantastyczny sposób na zwiedzanie miasta i odkrywanie niesamowitych miejsc! 


PozdROWER,
AntyK



P.s. Nastąpiło wzmożenie lękowych snów przed 7 kwietnia.
P.s. 2 Panu M już podziękowałam. Nie miałam do niego cierpliwości. Aktualnie kandydatów brak.




Próba generalna

Podjęłam bardzo trudną decyzję. Zostaję chrzestną. Nie wiem jak to będzie, ale w najgorszym wypadku po prostu nie będzie mnie fizycznie w momencie chrztu. I trudno. Póki co ćwiczę i po dwa razy w tygodniu chodzę do kościoła z... mężem kuzynki. Tak się niefortunnie złożyło, ale tylko jemu mogę w tej sytuacji zaufać. 

Pierwsze dwa razy minęły bez większego stresu. Raz, bo była to sobota i staliśmy z samego tyłu, drugi raz, bo był to obcy kościół i kaplica wyłącznie dla dzieci.




Ale dziś była próba generalna. Niczego się nie spodziewając zostałam za rękę zaciągnięta do pierwszej ławki. Im więcej ludzi zaczęło się schodzić, tym większy lęk budził się we mnie. Chciałam wyjść jeszcze przed mszą, ale mąż kuzynki trzymał mnie za kurtkę i powiedział, że niech się dzieje co chce, jak zemdleję, to mnie wyniesie na rękach. Msza się zaczęła a ja wstałam i ruszyłam do drzwi. Ale on nadal mnie trzymał i nie byłam w stanie odejść. Oczy napełniły mi się łzami. Czułam, że za moment wybuchnę płaczem z beznadziejności, bezsilności. Chórek młodzieżowy akurat śpiewał "Nie bój się, wypłyń na głębię". Byłam w stanie powiedzieć tylko, że poddaję się i rezygnuję. Nic więcej nie mogłam z siebie wydobyć, bo łzy wisiały mi już na rzęsach. W końcu mnie puścił i migiem skierowałam się do drzwi. Ale nie poddałam się całkiem - stanęłam z samego przodu, przy ołtarzu. Ale przy drzwiach i to już dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Po krótkiej chwili mąż kuzynki dołączył do mnie. Jeszcze trochę się stresowałam, ale to było już do przeżycia. Po chwili patrzę, a naprzeciwko mnie ok. 14-letnia dziewczyna zemdlała. Mąż kuzynki szybko do niej podbiegł i bezwładną wyciągnął do zakrystii. Co za obrót spraw. Przecież to ja miałam stracić przytomność. To mnie miał wynosić na rękach. Od razu i mi zaczęło robić się słabo, ale nie dałam się, wytrzymałam. Nie wiem jak będzie na chrzcinach, ale będę stać w tym samym miejscu, jeśli w ogóle uda mi się wejść do kościoła.  

Naj­gor­szy jest lęk przed czymś, cze­go nie można nazwać

Dalsza część dnia minęła mi fajnie, chociaż bałam się, że będę się dołować i zadręczać, że nie dam rady, że nie wytrzymałam w pierwszej ławce. I być może tak by było, gdybym wróciła do domu. Ale dzień spędziłam z kuzynką, jej mężem i dzieciakami. Teraz, gdy patrzę na malucha i biorę go na ręce, to czuję z nim jakąś dziwną, silną wewnętrzną więź, a z drugiej strony w myślach przepraszam go za to, że jestem taka nieudolna. 



A w nocy śniło mi się, że goni mnie policja za przejście na czerwonym świetle, ale musieli przerwać pościg, gdyż na przystanku leżał nieprzytomny mężczyzna i zaczęli go reanimować. Ten sen przypomniał mi się dopiero podczas pisania tego posta.

Chrzest bez chrzestnej?

Stało się. Stało się to, czego obawiam się od roku. Zostałam oficjalnie zapytana, czy zgodzę się zostać chrzestną drugiego dziecka kuzynki. Wiedzą, jaki mam problem, dlatego dali mi czas do namysłu i nie obrażą się, jeśli odmówię.

Z jednej strony bardzo bym chciała być chrzestną dzidziora. To dla mnie ogromne wyróżnienie i ważna rola. Z drugiej strony na przeszkodzie stoi lęk, a w zasadzie sama msza i pobyt w kościele.



Z tego też powodu udałam się dziś "na próbę" do kościoła na chrzest, żeby zobaczyć, jak to dokładnie wygląda. Tak więc msza jest krótsza niż normalnie, bez kazania. Zamiast niego rodzice wraz z dziećmi i chrzestnymi podchodzą do ołtarza i następuje wypowiedzenie kilku modlitw/regułek, a później sam chrzest, czyli polanie główek wodą. Cała obrzęd trwa 10-15 min. Czyli mniej więcej tyle czasu musiałabym wytrzymać w kościele, przy ołtarzu, na oczach wszystkich zgromadzonych. I to jest problem prawie że nie do przeskoczenia. Tak się tym zestresowałam, że w połowie dzisiejszej mszy musiałam wyjść.

Nie mam pojęcia co zrobić, jaką podjąć decyzję. Jeśli odmówię, odniosę porażkę i będę żałować do końca życia. Do tego niekończące się pytania rodziny, dlaczego to nie ja. Byłoby mi naprawdę przykro. Jeśli się zdecyduję, czeka mnie jedno z największych wyzwań ostatnich kilku lat. Nie chciałabym urządzać cyrków na oczach setek ludzi, wychodzić w najważniejszym momencie lub zemdleć. Przejrzałam już nawet fora w poszukiwaniu informacji, czy chrzest może odbyć się bez jednego chrzestnego. W prawie kanonicznym jest zapis, że aby ochrzcić dziecko, wystarczy jeden rodzic chrzestny. Tyle, że ja chcę nim zostać oficjalnie. Były też przypadki, że komuś opóźnił się samolot i nie był w stanie dojechać. Wówczas podstawiano zastępczego chrzestnego, który brał udział w chrzcie, natomiast w papierach oficjalnie widniała pierwsza wskazana osoba. To jest już jakieś rozwiązanie, chociaż i tak żałowałabym, że mnie w tym ważnym momencie nie było. Jestem jednak w stanie to przełknąć. Tylko jaką wymówkę wymyślić? Złamać sobie nogę na kilka godzin przed chrzcinami? Przecież to chore.



Totalnie nie wiem co zrobić. Czas ucieka, chrzciny już 7 kwietnia. Czasu na podjęcie decyzji coraz mniej, chociaż zmagam się z nią już od roku. Jak już się zdecyduję, to klamka zapadnie i nie będzie odwrotu. Jestem w stanie przejść przez te wszystkie spotkania i nauki, przez spowiedź itp., ale te 15 min w kościele to dla mnie kosmos. Nie wiem co zrobić. Naprawdę nie wiem. 


Jak ptak wypuszczony z klatki

Wczoraj odbyło się kolejne spotkanie z M. Przed był stres ogromny. W trakcie - lęku nie było prawie wcale. Mało tego - pojechaliśmy na wycieczkę za miasto, długo spacerowaliśmy (z dala od samochodu:P ), a na koniec poszliśmy na pizzę. Tak, dobrze widzicie. Dałam radę wejść do knajpki i skonsumować posiłek BEZ LĘKU! Aż sama jestem w szoku, że w trakcie całego spotkania lęk nie towarzyszył mi ani przez chwilę! 



Ostatnio w ogóle jakby trochę odpuścił. Oby to tylko nie była cisza przed burzą. Co najmniej raz w tygodniu jadam na mieście i to nie w fast foodach, co jest u mnie nowością. Jeżdżę w różne miejsca, w których wcześniej nie byłam. Zmieniłam miejsca nadawania paczek i będę dążyć do tego, żeby móc samodzielnie je wysyłać. Jestem też na dobrej drodze do tego, żeby samodzielnie jeździć po towar. 




Czuję się jak ptak wypuszczony z klatki. Jak więzień po 25 latach odsiadki. Jak człowiek wybudzony ze śpiączki. Czuję pierwiastek wolności. Mam ochotę korzystać ze wszystkiego naraz, już, tu i teraz. Póki lęk znów mi tego nie ograniczy. Chcę jechać na koncerty, iść do kina, robić wycieczki i wyjazdy na weekend. Chcę poznawać nowych ludzi, chodzić na randki, uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych i społecznych. Chcę zacząć żyć! 



Z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie z M. Może wyniknąć z tego super przyjaźń, a do tego będę mieć kompana do wycieczek rowerowych, których już nie mogę się doczekać :) Zimo, idź już sobie, ja chcę na rower :) 

A już za tydzień post o jednej z najtrudniejszych decyzji w moim życiu.