Po zdiagnozowaniu wad kręgosłupa przyszedł czas na rehabilitację.
Na pierwszą wizytę u lekarza, który rozpisze zabiegi, czekałam miesiąc (na pakiet medyczny!). Byłam na tyle dobrze nastawiona, że nie musiałam wziąć hydroxyzyny. Czułam się w miarę pewnie. Do czasu.
Przyszła moja kolej - weszłam do gabinetu, powiedziałam z czym przychodzę i podałam CD ze zdjęciami kręgosłupa. I klasycznie lekarka nie umiała ich otworzyć. Kombinowała, gadała coś pod nosem, a ja siedziałam i czekałam. Moje myśli zaczęły się nakręcać: "Co jest? Nie za spokojnie ci? Przecież zaraz dostaniesz ataku paniki! Zaraz zrobi ci się słabo! Czy masz już przygotowane wyjścia awaryjne? Wiesz już co powiesz, czemu musisz wyjść?" O ile z początku myśli te nie wywoływały emocji (byłam świadoma, co próbuje osiągnąć mój mózg, jakie ma przyzwyczajenia), o tyle z czasem rzeczywiście zaczęłam je odczuwać. W końcu eureka, udało się otworzyć zdjęcia, ale znów czekałam, aż lekarka się z nimi zapozna. Udało mi się w miarę poskromić negatywne myśli. Po chwili miałam się rozebrać do badania, a po nim ubierałam się możliwie najwolniej, bo wiedziałam, że znów minie trochę czasu, aż lekarka odnajdzie zabiegi, które mam w pakiecie.
Ostatecznie nie spanikowałam, wytrzymałam całą wizytę, która trwała 30 min. To dużo.
Niestety po kilku dniach okazało się, że przepisanych zabiegów nie mam w pakiecie. W efekcie musiałam udać się na kolejną wizytę (nie rozumiem dlaczego nie dało się po prostu ich przepisać? No dobra, rozumiem że chodzi o kasę, ale nie godzę się z tym.) Pamiętając co działo się na poprzedniej wizycie, szłam trochę zestresowana, ale nadal "czysta", no bo ile może trwać przepisanie 5 zabiegów i wydrukowanie kartki? Byłam przygotowana - tym razem miałam ze sobą listę refundowanych zabiegów. I znów się pomyliłam. Pierwsze 10 min musiałam wysłuchać, że ona pieprzy taką robotę, że nikt jej nie będzie mówić jakie zabiegi ma przepisać, że ona lepiej wie, co mi jest potrzebne, a nie to, z czym przychodzę na papierze, że ona ma inny wykaz zabiegów, że zerwie umowę z wszystkimi ubezpieczycielami, itp., itd. Nie wiem tylko co ja miałam z tym wszystkim wspólnego. Nie wiedziałam, czy siedzieć cicho, czy jej przytakiwać, czy wdać się w dyskusję. Wybrałam pierwszą opcję. Myślałam, że na tym wizyta się zakończy - ale nie. Lekarka stwierdziła, że musi odszukać historię mojej choroby (jaką historię?!), żeby wiedzieć, co przepisać. Ostatecznie i tak nie miała żadnego wyboru - albo zabieg nie był refundowany, albo nie mieli go w bazie zabiegowej. Tym razem wyszłam z gabinetu po 20 minutach. I zaczął już pojawiać się lęk. Kiełkował, ale jednak był.
Klasycznie na zabiegi jeździłam wraz z mamą, która przechodziła tą samą historię co ja wyżej. Trochę się ich obawiałam, bo części z nich nie znałam. Bałam się też, że dostanę napadu lęku i nie będę mogła uciec. No bo jak, podłączona kablami do prądu?
Zabiegi dzień I
Pierwsze w kolejności miałam prądy. Leżałam na brzuchu, a na plecach miałam woreczki, przez które przechodził prąd. Rehabilitantka podłączyła je i poszła. Nawet nie wiedziałam, jak długo będę z nimi leżeć. W efekcie zaczął pojawiać się niepokój. Co więcej - prądy były "szarpiące", czyli wydawało mi się, że skacze mi obraz, co dodatkowo wywoływało lęk. No i nie mogłam się ruszyć - brak możliwości ucieczki. Popełniłam ten błąd, że nie wzięłam ze sobą telefonu i ani nie wiedziałam jak długo leżę, ani nie mogłam odwrócić jakoś uwagi, czy choćby napisać do mamy. Na szczęście lęk nie pokazał wszystkich swoich możliwości i nie doprowadził do ataku paniki.
Szczerze mówiąc, to do dziś nie wiem ile ten zabieg trwał (jestem już po wszystkich 5 turach). Kolejnym zabiegiem była krioterapia, która również nie wiedziałam jak wygląda. Wyobrażałam sobie jakąś komorę, do której wchodzę. Trochę się obawiałam, bo jestem ciepłolubna. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Ano tak, że rehabilitantka dmucha mi po plecach ciekłym azotem (-90 stopni) przez 3 minuty. Za pierwszym razem nawet nie dostałam gęsiej skórki.
Ostatnia część to było 30 min. ćwiczeń manualnych, po których miałam niezłe zakwasy.
Zabiegi dzień II
Dziś zajęcia miałam z Panem Przystojniakiem. Trochę się obawiałam zajęć z nim, no bo będzie patrzył na moje wygibasy i wypinanie się. Dlatego w ten dzień ubrałam najbardziej obcisłe legginsy jakie miałam 😅
Już po pierwszym zabiegu miałam ciarki na plecach, i to nie dlatego, że były to prądy. Otóż do przewodzenia impulsów używany jest żel do USG - gęsty i lepki. Po zakończonym zabiegu rehabilitant musi wytrzeć mi z niego plecy. Akurat miałam dni płodne i pierwszym moim skojarzeniem było, że wyciera mi coś innego, równie gęstego i lepkiego 🙈
Potem była krio, którą również wykonał... wyjątkowo. Cały czas głaskał mnie dłonią w chłodzonym miejscu, co było bardzo przyjemnym doznaniem - lodowate powietrze i ciepły dotyk dłoni. Ale prawdziwa jazda zaczęła się dopiero później.
Pan Przystojniak stwierdził, że szkoda czasu na ćwiczenia na sali - lepiej zrobi mi bardziej efektywny masaż, tylko żebym nie przyznała się w recepcji, bo ten zabieg nie jest refundowany. Zabiegi miałam skoncentrowane na lędźwiowym odcinku kręgosłupa, więc cały masaż odbywał się w obrębie... pośladków. Najpierw było to zwykłe uciskanie i rozciąganie, gdy po chwili poczułam jego dłoń na moim gołym pośladku. Wpakował mi się pod legginsy 😅 Jeszcze nigdy ból nie był dla mnie tak przyjemny 😅 Potem było jeszcze kilka dziwnych pozycji, np. stałam wypięta, oparta o łóżko, on stał za mną, jedną rękę trzymał mi na placach, a drugą wgniatał pośladek. Brzmi jak kamasutra? ;)
Na salkę gimnastyczną też poszliśmy, ale tylko na 10 min. Miałam małą wpadkę, bo kazał mi położyć się na plecach ze zgiętymi nogami i docisnąć biodra do maty, a ja źle zrozumiałam i biodra uniosłam do góry 🙈 W efekcie usłyszałam: "No nie o to mi chodziło, ale widzę, że lubi Pani tę pozycję." 😅
I wtedy zobaczyłam to...
Na jego palcu błyszczała się obrączka. Czar prysnął.
Mimo wszystko po tym dniu zabiegów wróciłam do domu wyjątkowo rozentuzjazmowana i... wygłodniała? Stęskniona?
Zabiegi dzień III
W tym dniu zajęcia miałam z rehabilitantką, więc nic spektakularnego się nie działo. Trzymała się rozpiski i pokazała kilka ćwiczeń, które mam robić w domu.
Zabiegi dzień IV
I znów trafiłam na Pana Przystojniaka! Niestety mamy rehabilitant zaniemógł, więc Pan Przystojniak musiała zająć się nami obiema równocześnie. Mało tego - okazało się, że to nasz dalszy sąsiad! Za pierwszym razem nie poznałam go, bo zapuścił brodę, ale potem faktycznie go skojarzyłam. No to teraz rehabilitacja będzie już tylko rehabilitacją.
Pan Rehabilitant musiał podzielić czas na nas obie, więc masaż był bardzo krótki. Potem kazał mi usiąść na łóżku, stanął za mną, objął mnie ramieniem, kazał oprzeć się całym ciałem o niego i w tym czasie uciskał mi mięsień gruszkowaty. I tak trwaliśmy z 5 minut w takim uścisku. Oprócz wyrzutu oksytocyny i zapachu mężczyzny, nie czułam już nic więcej.
Zabiegi dzień V - ostatni
Zajęcia znów dzielone z mamą i prowadzone przez dziewczynę, więc masażu nie było.
I to by było na tyle. Wychodziłam stamtąd z lekkim utęsknieniem, że nie będzie już "mocnych wrażeń". Tęskniłam za bliskością mężczyzny.
Nie mniej byłam zadowolona, że przeszłam przez to bez ataków paniki. Czy pomogło mi to w bólu? Trochę tak, ale to zdecydowanie za mało. Myślę, że to była dopiero rozgrzewka do niwelacji bólu. Teraz powinnam dużo popracować sama, w domu. Wprowadzić dobre nawyki.
Nie wiem czy to przypadek, ale wszystkie rehabilitantki trzymały się sztywno grafiku. Tylko mężczyźni zaproponowali "małe oszustwo". Czy był w tym jakiś podtekst? Nie wiem. Może Panie też odstępowały od ćwiczeń w przypadku młodych mężczyzn? Tego już się nie dowiem.