Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Kryzys pisarski

Ostatnio nie mam motywacji do pisania. Mimo, że jest kilka tematów, o których chciałabym napisać i mimo, że dość dużo dzieje się ostatnio w moim życiu, to nie mam weny. Być może właśnie dlatego, że jestem przemęczona. A niech tam, zwalę winę na jesienne przesilenie.



Każdy czasami potrzebuje przerwy, żeby się zresetować. Pojawiają się nawet myśli, żeby porzucić pisanie bloga, bo nie zawsze potrafię ubrać w słowa to co myślę i czuję. Ale spokojnie, nie zrobię tego. Potrzebuję tylko małą przerwę, żeby wrócić ze zdwojoną siłą.

Trzymajcie się!

AntyK

Wyniki egzaminu z samodzielności

Minęło 10 dni bez rodziców. 10 dni, których się obawiałam. Jaki wrażenia? Ogólnie pozytywne, ale może od początku.

Pierwsze dwa dni były trudne, bo było trochę lęku i musiałam oswoić się z nową sytuacją. Co więcej, zamieszkałam na 10 dni z mężczyzną, którego znam zaledwie 2 miesiące. Z początku byliśmy skrępowani  itp., ale bardzo szybko bariera została zniesiona i reszta "przygody" odbywała się w zupełnie swobodnej atmosferze. Swoją drogą to dziwne, że można tak szybko się z kimś oswoić i przyzwyczaić. Ogólnie sytuacji lękowych było bardzo mało i trwały krótko, zazwyczaj w nocy. Był też mały niesmak, że nie mogłam pojechać z rodzicami. Ale i tak wynagrodziłam to sobie.

Całe 10 dni byłam totalnie padnięta, jakby ktoś lub coś wysysało ze mnie całą energię. Co rano pobudka, śniadanie i potem masa obowiązków: sprzątanie, gotowanie, zakupy, wysyłka paczek i obsługa 2 firm. Codziennie byłam sama do ok. godz. 18. Potem kolacja i tak naprawdę zostawało nam niewiele czasu dla siebie. Ja po całym dniu obowiązków, R po całym dniu pracy i godzinach dojazdów, padaliśmy jak muchy. A rano od nowa to samo. Nie spodobało mi się takie życie. Nie znalazłam ani 10 minut dla siebie, żeby usiąść z książką lub wyjść z psem na spacer. Wieczory niby były fajne, ale nie dało się ich w pełni przeżywać ze względu na potworne zmęczenie i senność. Na dłuższą metę nie chciałabym tak żyć. Za duży dom do ogarnięcia, ciężko uciągnąć samemu 2 firmy i za dużo czasu zmarnowanego na dojazdy. 



Weekendy były trochę lepsze, ale tylko trochę. Nadal zmęczenie dawało za wygraną, ale i tak odbyliśmy kilka całkiem fajnych wycieczek za miasto. I tu też w większości przypadków odbyło się bez lęków. Pomijając dwie bezsensowne kłótnie, moje wrażenia z egzaminu pod tytułem "związek z R" są pozytywne. To była dla nas ważna próba, która zbliżyła nas do siebie. Prawda jest taka, że powoli przemija czas ekscytacji, zauroczenia i burzy hormonalnej. I teraz pytanie, czy przerodzi się to w coś pięknego, czy umrze śmiercią naturalną?



Po 10 dniach przyszedł czas "wyprowadzki". Nastąpiło jakieś dziwne tąpnięcie. Zmęczenie nadal towarzyszy, nadal mam dużo pracy (taka specyfika branży). Ale pojawił się jakiś dystans, spadek nastroju. Czuję się, jakbyśmy się rozstali. Jakbyśmy mieszkali razem 10 lat a nie 10 dni. Jakby jakaś kłótnia nas rozdzieliła bez możliwości odwrotu. Bardzo dziwne i mieszane uczucia towarzyszą mi od 2 dni. Zapewne to kwestia szybkiego obrotu spraw i chęci pójścia krok dalej. Ale wszystko dzieje się tak szybko... Być może za szybko. Zamiast przyjemnej wersji tęsknoty pojawia się pustka i brak - brak czegoś, kogoś, bliżej nieopisany. Jakkolwiek dziwnie lub głupio to zabrzmi, nie ucieszyłam się z powrotu rodziców, nie chciałam, żeby już wracali. Albo inaczej - chciałam, żeby mama była już gdzieś blisko (mimo wszystko odczuwałam jakiś niepokój z powodu jej nieobecności), ale nie chciałam żegnać się z R. Wiem, że mój obecny dom jest dla mnie oazą spokoju, kryjówką przed całym złem tego świata, do której zawsze mogę uciec. Ciężko mi będzie zbudować sobie od nowa taką oazę w innym miejscu, u boku innej osoby, której tak naprawdę jeszcze w pełni nie ufam. I co tu zrobić? 



P.s. Kuzynka urodziła drugie dziecko. W przeciwieństwie do pierwszego dziecka, w tym wypadku nie towarzyszy mi już taka ekscytacja i radość. Nie ciągnie mnie tam, nie "zwariowałam" na jego punkcie, nie obchodzi mnie czy zrobił prawidłową kupkę, ani czy przespał noc. Czuję duży dystans. Podejrzewam, że z jednej strony ma na to wpływ ostatnie pogorszenie się relacji z kuzynką i jej mężem, a z drugiej - wielka obawa o to, że mogę zostać chrzestną. I znów dylematy, mieszane uczucia, lęk, niepokój i trudne decyzje. Ehhhh odpocznę chyba dopiero po śmierci.

Milowy krok w stronę samodzielności

I stało się. Nadszedł 6 października, na który czekało wiele moich bliskich.

Rodzice polecieli do Izraela, a ja została sama w domu. Ale czy na pewno sama?

Ostatnie noce przed ich wyjazdem były nieprzespane. Przez cały dzień towarzyszyło mi napięcie i niepokój. Rano, w dzień wylotu, zamiast ich miło pożegnać, emocje puściły i żegnałam ich z płaczem. Ale przynajmniej trochę mi ulżyło. Ostatnie słowa mamy przed wyjściem z domu brzmiały: "och, kochanie, już więcej cię nie zostawię samej, następnym razem jedziemy razem." Nie powiedziałam nic, nie chciałam robić cyrków, przecież oni też zasługują na wymarzony urlop, na odpoczęcie od codziennych trosk i... ode mnie. Muszę zrobić wszystko, żeby mogło tak być, żeby nie musieli się mną martwić.



Zostałam w domu sama z psiakiem. Sobota, 6 rano - co tu robić? Czym wypełnić czas żeby nie myśleć o lęku i zlikwidować napięcie? Zajęłam się psem, a potem posprzątałam dom i upiekłam ciasto. A o godz. 14...

Po niespełna 2 miesiącach znajomości, po burzliwych kłótniach, trudnych rozmowach i jednym rozstaniu, wystawiliśmy nasz związek na poważną próbę zamieszkania razem przez okres 10 dni. W pierwszy dzień stres i napięcie było ogromne. Nie dość, że byłam półprzytomna po nieprzespanej nocy, to jeszcze nakręcałam się w myślach, że mama jest kilka tysięcy kilometrów dalej i nie może natychmiast pojawić się obok mnie. Do tego mam zamieszkać z kimś, kogo tak naprawdę jeszcze nie znam, i to na własne życzenie. Oj tak, ja to potrafię sobie skomplikować życie. Na szczęście szybko oswoiłam się z tym faktem. Obecność kogoś, kto jest dla mnie wsparciem, komu na mnie zależy i na kim mogę polegać, odegrała tu ogromną rolę. Chwilami zapominałam o lęku i czułam się naprawdę dobrze.

Pierwsza noc była ciężka, przerywany sen, dużo lęku i napięcia. Wciąż w głowie kłębiły mi się natrętne myśli, że mama jest daleko i nie mogę zrobić nic, żeby natychmiast się pojawiła obok mnie. Te myśli prowadziły do paniki. A przecież wcale mamy nie potrzebowałam! Nic złego mi się nie działo! 



Kolejny dzień był również trudny - wspólny obiad z babcią, ciocią i wujkiem. Od rana czułam się okropnie. Ciągły stan napięcia i lęku. Wkręcałam sobie, że to nigdy nie minie, że mi nie przejdzie, że zwariuję i oszaleję! A przecież byłam we własnym domu, wśród swojej rodziny, miałam wsparcie R, wiedziałam z doświadczenia, że nawet najgorszy niepokój kiedyś minie! Bałam się tego obiadu okropnie. A przecież to R był w tym momencie w gorszej sytuacji - nie znał nikogo i do tego miał z nimi zjeść wspólny posiłek. 

Napięcie i niepokój nie dawały za wygraną. Musiałam wziąć 25mg, chociaż i tak byłam przekonana, że żadne leki mi nie pomogą. Miałam wrażenie, że zaraz pęknę, zacznę krzyczeć, samookaleczać się i zawiną mnie w kaftan i wywiozą do wariatkowa. Starałam się czymś zająć, być ciągle w ruchu. Gdy lek zacząć działać, trochę mi ulżyło. Udało się zjeść obiad, a nawet miło spędzić popołudnie. Co ja mówię "nawet" - pojechaliśmy z R na wycieczkę i nie towarzyszył mi ani lęk, ani napięcie! A to przecież wielki sukces! Tym razem noc nawet nie wiem kiedy minęła. Stres całego dnia + efekt działania leków uśpiły mnie w kilka sekund i przespałam do rana. 

Teraz, pisząc tego posta, jestem sama w domu. I czuję się dobrze. Cieszę się, że rodzice mogą w końcu korzystać z życia i im tego nie utrudniam. Mam dookoła rodzinę, na której w każdej chwili mogę polegać. No i mam R, który w pełni wykorzystuje swoją szansę. Fajnie jest poczuć się samodzielnym, dojrzałym, dorosłym i niezależnym. Widzę światełko w tunelu i nie jest to nadjeżdżający pociąg :) Powoli zaczynam żałować, ze rodzice wyjechali "tylko" na 10 dni :)