I stało się. Nadszedł 6 października, na który czekało wiele moich bliskich.
Rodzice polecieli do Izraela, a ja została sama w domu. Ale czy na pewno sama?
Ostatnie noce przed ich wyjazdem były nieprzespane. Przez cały dzień towarzyszyło mi napięcie i niepokój. Rano, w dzień wylotu, zamiast ich miło pożegnać, emocje puściły i żegnałam ich z płaczem. Ale przynajmniej trochę mi ulżyło. Ostatnie słowa mamy przed wyjściem z domu brzmiały: "och, kochanie, już więcej cię nie zostawię samej, następnym razem jedziemy razem." Nie powiedziałam nic, nie chciałam robić cyrków, przecież oni też zasługują na wymarzony urlop, na odpoczęcie od codziennych trosk i... ode mnie. Muszę zrobić wszystko, żeby mogło tak być, żeby nie musieli się mną martwić.
Zostałam w domu sama z psiakiem. Sobota, 6 rano - co tu robić? Czym wypełnić czas żeby nie myśleć o lęku i zlikwidować napięcie? Zajęłam się psem, a potem posprzątałam dom i upiekłam ciasto. A o godz. 14...
Po niespełna 2 miesiącach znajomości, po burzliwych kłótniach, trudnych rozmowach i jednym rozstaniu, wystawiliśmy nasz związek na poważną próbę zamieszkania razem przez okres 10 dni. W pierwszy dzień stres i napięcie było ogromne. Nie dość, że byłam półprzytomna po nieprzespanej nocy, to jeszcze nakręcałam się w myślach, że mama jest kilka tysięcy kilometrów dalej i nie może natychmiast pojawić się obok mnie. Do tego mam zamieszkać z kimś, kogo tak naprawdę jeszcze nie znam, i to na własne życzenie. Oj tak, ja to potrafię sobie skomplikować życie. Na szczęście szybko oswoiłam się z tym faktem. Obecność kogoś, kto jest dla mnie wsparciem, komu na mnie zależy i na kim mogę polegać, odegrała tu ogromną rolę. Chwilami zapominałam o lęku i czułam się naprawdę dobrze.
Pierwsza noc była ciężka, przerywany sen, dużo lęku i napięcia. Wciąż w głowie kłębiły mi się natrętne myśli, że mama jest daleko i nie mogę zrobić nic, żeby natychmiast się pojawiła obok mnie. Te myśli prowadziły do paniki. A przecież wcale mamy nie potrzebowałam! Nic złego mi się nie działo!
Kolejny dzień był również trudny - wspólny obiad z babcią, ciocią i wujkiem. Od rana czułam się okropnie. Ciągły stan napięcia i lęku. Wkręcałam sobie, że to nigdy nie minie, że mi nie przejdzie, że zwariuję i oszaleję! A przecież byłam we własnym domu, wśród swojej rodziny, miałam wsparcie R, wiedziałam z doświadczenia, że nawet najgorszy niepokój kiedyś minie! Bałam się tego obiadu okropnie. A przecież to R był w tym momencie w gorszej sytuacji - nie znał nikogo i do tego miał z nimi zjeść wspólny posiłek.
Napięcie i niepokój nie dawały za wygraną. Musiałam wziąć 25mg, chociaż i tak byłam przekonana, że żadne leki mi nie pomogą. Miałam wrażenie, że zaraz pęknę, zacznę krzyczeć, samookaleczać się i zawiną mnie w kaftan i wywiozą do wariatkowa. Starałam się czymś zająć, być ciągle w ruchu. Gdy lek zacząć działać, trochę mi ulżyło. Udało się zjeść obiad, a nawet miło spędzić popołudnie. Co ja mówię "nawet" - pojechaliśmy z R na wycieczkę i nie towarzyszył mi ani lęk, ani napięcie! A to przecież wielki sukces! Tym razem noc nawet nie wiem kiedy minęła. Stres całego dnia + efekt działania leków uśpiły mnie w kilka sekund i przespałam do rana.
Teraz, pisząc tego posta, jestem sama w domu. I czuję się dobrze. Cieszę się, że rodzice mogą w końcu korzystać z życia i im tego nie utrudniam. Mam dookoła rodzinę, na której w każdej chwili mogę polegać. No i mam R, który w pełni wykorzystuje swoją szansę. Fajnie jest poczuć się samodzielnym, dojrzałym, dorosłym i niezależnym. Widzę światełko w tunelu i nie jest to nadjeżdżający pociąg :) Powoli zaczynam żałować, ze rodzice wyjechali "tylko" na 10 dni :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz