Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Druga wizyta u dentysty - diagnoza TMJ

Drugą wizytę u dentysty wspominam jeszcze gorzej niż poprzednią. Standardowo czekałam 25 min., zanim wzięto mnie do gabinetu. Ku mojemu zaskoczeniu wszyscy pracownicy (chirurg, stomatolog i asystentki) byli przekonani, że już dziś przyszłam na wyrwanie zęba. Sprawa wyszła na jaw, gdy chirurg zapytał, czy jestem w 100% pewna, że chcę usunąć ósemkę, a asystentka przykryła mnie tą dentystyczną płachtą. Dopiero wtedy zorientowałam się, że coś jest nie tak, bo miałam przyjść tylko na konsultację.
 

Po wyjaśnieniu nieścisłości ok. 70-letni chirurg spojrzał na moje zdjęcie RTG. Nie zauważył schowanej ósemki i musiałam mu ją pokazać... Absurd nr jeden. Dwa - cały gabinet był... brudny! Plastikowe elementy łuszczyły się, sprzęt pozostawiał wiele do życzenia (pewnie jeszcze na nim się uczył ten chirurg), a w umywalce do spluwania była... krew po poprzednim pacjencie! Miałam ochotę stamtąd uciec! Dopadł mnie lęk, zaczęło robić mi się słabo, a chirurg jak na złość po raz trzeci zaczął mi tłumaczyć ze szczegółami jakie mam opcje (1-wycięcie kości szczękowej, aby wyrwać 8-kę, 2-wyrwanie 7-ki i wyprowadzenie na jej miejsce 8-ki). Nagle doktorka oświeciło i zadał mi kilka pytań. Padła diagnoza. "Panią nie bolą zęby, Pani ma zespół napięcia skroniowo-żuchwowego."
Z jednej strony to dobrze, uniknę cięcia kości. Z drugiej - nerwica lękowa zbiera swoje żniwo. Dla zainteresowanych podrzucam link do opisu schorzenia TMJ.
 



Chirurg zaczął pisać litanię do ortodonty i zalecił konsultację, zanim podejmiemy dalsze kroki. Pisał, pisał i pisał, a mi robiło się słabo. W końcu wstałam z fotela mając nadzieję, że wywrę na nim presję i zacznie szybciej pisać. To był błąd. Odwrócił kartkę i zaczął mi rysować dysfunkcje moich zębów. Koszmar! Byłam zlana potem, serce mi dudniło a w głowie lęk wirował jak diabeł tasmański. Gdy wreszcie skończył, odetchnęłam z ulgą, ale równocześnie byłam tak zdemotywowana swoim lękiem, że byłam pewna, iż więcej do tego gabinetu nie wrócę. Przy płaceniu zapytałam, czy łaskawie oddadzą mi pieniądze za poprzednią wizytę (patrz Wizyta u dentysty | Wielkanoc ). Bez mrugnięcia okiem odliczyli mi ją od bieżącej wizyty. To się nazywa naciąganie pacjentów! A o RODO to oni nawet nie słyszeli - przy wejściu trzeba podać na głos imię, nazwisko i adres, czasem jeszcze nr telefonu, a jak już wspominałam, poczekalnia jest za każdym razem pełna! Jeszcze będąc w gabinecie asystentka powiesiła RTG kolejnego pacjenta, więc czekając na litanię mogłam sobie pooglądać jego uzębienie - tak, zdjęcie było podpisane imieniem i nazwiskiem.

Nie mniej jednak nie poddaję się i idę za ciosem - w przyszłym tygodniu wizyta u ortodonty.

Wizyta u dentysty | Wielkanoc

O świętach nie napiszę zbyt wiele, bo jak wiecie - nie lubię świąt. Pomijając wkurzenie, ból głowy i fatalny nastrój w sobotę, pozostała część świąt minęła w miarę ok w gronie rodzinnym. 

W czwartek przed świętami miałam pierwszą wizytę u dentysty. Umówiłam się telefonicznie informując, że jestem zainteresowana usunięciem zęba pod narkozą. Kazano mi zrobić zdjęcie panoramiczne i przyjść z nim na pierwszą wizytę.



Już samego prześwietlenia bałam się jak cholera. Do tego technik tak seplenił, że nie byłam w stanie zrozumieć, co do mnie mówi. Ustawił mnie przed jakąś maszyną nie tłumacząc, co się będzie działo i ile to będzie trwało, po czym wyszedł, zamykając drzwi. Maszyna ruszyła, a ja zaczęłam panikować. Nie mogłam się ruszyć, a chciałam wyjść, uciec, bo w kilka sekund mój lęk sięgnął zenitu. Na szczęście robienie zdjęcia trwało tylko kilkadziesiąt sekund, więc już po chwili odetchnęłam z ulgą. Po wszystkim schodziło ze mnie napięcie i tak się trzęsłam, że nie byłam w stanie wyciągnąć karty z portfela i zapłacić - musiała mi pomóc mama. Ręce trzęsły mi się, jakbym przez miesiąc pracowała na wackerze i jeszcze długo nie mogłam z powrotem założyć kolczyków i łańcuszka.

Ale wracając do wizyty - byłam umówiona na konkretną godzinę, więc myślałam, że przyjdę i od razu wejdę do gabinetu. Nic bardziej mylnego. Na tą samą godzinę były umówione jeszcze 3 osoby. Byłam wkurzona jak nie wiem co, bo przecież ja nie mogę czekać! Mój lęk rósł i z każdą kolejną minutą miałam ochotę wyjść i podziękować. Było mi już wszystko jedno. Nie obchodził mnie nawet ból zęba. Miałam już dość tego gabinetu, który - nomen omen - nie był chyba remontowany od czasu komuny. Jakby tego było mało, woda w dystrybutorze była... zepsuta! Szczyt wszystkiego! U dentysty zepsuta woda! 



Po ok. 30 minutach opóźnienia weszłam do gabinetu. Z dużym lękiem. Dentystyka spojrzała na zdjęcie i powiedziała, że muszę umówić się na wizytę z chirurgiem i odbyć konsultację (telefoniczną!) z anestezjologiem. 5 min. 50 zł. Dziękuję, do widzenia. Noż cholera jasna! Po jaką cholerę mnie umówili na tą wizytę?! Nie mogli od razu umówić mnie do chirurga??!?! Tyle stresu, lęku, czekania, a dentystka nawet nie zajrzała mi do buzi! To było jawne naciągnięcie na kasę! Wkurzona na maxa dostałam karteczkę z kolejna wizytą - u chirurga - i ankietę do wypełnienia telefonicznie z anestezjologiem. Mając sporo wątpliwości co do jakości obsługi, jakości sprzętu, podejścia do pacjenta, konsultacji z anestezjologiem i wielu innych aspektów, zaczęłam szukać, czy gdzieś jeszcze w moim mieście nie wykonują tego zabiegu pod narkozą. I znalazłam. Bez zastanowienia podjechałam tam popytać o koszty. Gabinet mega nowoczesny, jakbym przeskoczyła o co najmniej 60 lat do przodu. W efekcie również i ceny były bardzo "nowoczesne". Musiałabym zapłacić ok. 3-krotnie więcej, a do tego termin był odleglejszy. Cóż więc zrobić? 

Ryzykuję i idę na umówioną wizytę z chirurgiem w tym tygodniu. Niech się dzieje co chce. Obym tylko to wytrzymała.

Wędrówki z dinozaurami | Spontaniczny wypad do Krakowa

Piątek, godz. 23 dostaję SMS od kuzynki, czy w sobotę pojadę z jej mężem i starszym dzieckiem do Krakowa na widowisko o dinozaurach. Mikołaj jest na etapie fascynacji dinozaurami. Bez sekundy zastanowienia zgodziłam się.



Na myśl o wycieczce zamiast lęku, towarzyszyła mi ekscytacja. Droga do Krakowa odbyła się praktycznie bez lęku. No, może pojawił się na całe 2 minuty, ale był bardzo marny. Ostatnio słabo go karmię. 
Potem stanie w korku - bez lęku. 
Wjazd na parking podziemny - troszkę stresu, ale znów bardzo mało.
Wejście na stadion, który ma powierzchnię  1 750 m2 - wzrost adrenaliny.
Przejazd windą - dużo lęku przez 30 sekund.
Zjedzenie posiłku na terenie stadionu - tyci tyci lęk naprzemienny z podnieceniem.
Samodzielne poruszanie się po części stadionu - lęk mały, zgnieciony w zarodku.
Obejrzenie 100-minutowego spektaklu wśród ok. 20 000 tłumu widzów - początkowo lęk o umiarkowanym nasileniu z przejawami chęci ucieczki (Mikołaj tak bardzo czekał na dinozaury, że wzbudził we mnie presję, że w tej chwili nie możemy wyjść, bo bardzo bym go zawiodła). Druga część spektaklu bez lęku.
Powrót do domu i stanie w korkach - totalnie bez lęku.



Samo widowisko trochę mnie nudziło. Nie byłabym sobą, gdybym nie zauważyła pewnych niedociągnięć. Za te pieniądze spodziewałam się znacznie lepszych efektów. Ale przecież nie pojechałam tam oglądać zwierzaki, które wymarły, tylko ćwiczyć, korzystać i cieszyć się z tego, że chwilowo ususzyłam swoją nerwicę! :)

Kolejne wyzwanie na następny tydzień - wizyta u dentysty.




Fuck off nerwico, czyli chrzciny z chrzestną!

W końcu nadszedł ten dzień, którego obawiałam się od roku. W poprzednią niedzielę miałam kryzys i pół dnia przepłakałam. Wydawało mi się, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Ciągle miałam w głowie, "a co, jeśli", np. co, jeśli nie dam rady i wyjdę? Co, jeśli zrezygnuję dzień przed? Co powiem innym, rodzinie? Co odpowiedzieć, jeśli będą pytać? 

Jak wiecie trenowałam wyjścia do kościoła od miesiąca. Jestem bardzo wdzięczna mężowi kuzynki (tak, temu), za poświęcony mi czas i cierpliwość. On nie chodzi do kościoła nawet wtedy, gdy go prosi o to kuzynka. A dla mnie zrobił to. Pomógł mi, żebym mogła zostać szczęśliwą chrzestną.

Od tamtej niedzieli wyparłam z głowy chrzciny. Totalnie. Codziennie spędzałam czas z dziećmi kuzynki i w ogólne nie zastanawiałam się nad tym, co mnie czeka i jak to będzie. Chwilami tylko układałam sobie w głowie najbezpieczniejszy dla mnie scenariusz. O dziwo spałam, ale sny miałam koszmarne (np. że pali się kościół), co w sumie nie jest u mnie nowością. Z trudem przebrnęłam przez spowiedź - opasły ksiądz zarzucił mi, że przyszłam do spowiedzi, bo taka jest moda przed świętami. Nie wyprowadzałam go z błędu, bo lęk nabierał na sile i nie chciałam wchodzić w dyskusję. Niestety i tak dostałam kilkuminutowe kazanie na ten temat. Przebrnęłam też przez nauki chrzcielne, a właściwie to je ominęłam, bo się spóźniliśmy. Ksiądz zdążył tylko rzucić tekst w moim kierunku, że nie widzi przeciwwskazań, żeby mi odmówić bycia chrzestną i żebym sobie nie myślała, że chrzest to tylko zdjęcie na ołtarzu. A dam sobie rękę uciąć, że podeszłam do tego z większą starannością niż pozostali. Nie wspominając już ile mnie to kosztowało wysiłku i zmartwień. Ehh uwielbiam być oceniana po wyglądzie... 

Dziś do południa towarzyszył mi stres i niepokój. Normalka. Chciałam na siłę popłakać, żeby rozładować napięcie i czasem nie rozkleić się w kościele. Ale jak na złość nie dało się. Godzinę przed mszą wzięłam hydroxyzynę i zaczęłam się szykować. Z sercem bijącym jak po maratonie postawiłam wszystko na jedną kartę i wsiadłam do auta. Byłam w kościele już 15 minut przed mszą, żeby zarezerwować sobie miejsce przy ołtarzu, ale za murkiem, żeby nie być na widoku całego kościoła. Było to dla mnie 15 dodatkowych minut lęku. Na samym początku wkurzyłam się, bo umowa była, że wszyscy tam będziemy siedzieć (rodzice i chrzestni), a ci poszli do pierwszej ławki. Pojawiła się złość, a zaraz potem miałam ochotę się rozpłakać. Musiałam zacisnąć zęby, a na początku mszy przechodziłam przez cały kościół na trzęsących się nogach, żeby zrobić znak krzyża na czole dzidziusia. Gdy zbliżał się punkt kulminacyjny, czyli sam obrzęd chrztu, zaczęłam panikować. Na szczęście nie do takiego etapu, żeby wyjść. Wzięłam tylko cukierka i wytrzymałam! Może trochę się wierciłam, ale nie poddałam się i nie wyszłam, nie uciekłam! Towarzyszyłam maluchowi przez cały chrzest! Uratował mnie fakt, że było aż 7 chrztów i mogłam zgubić się w tłumie. Do tego jedno dziecko przeraźliwie płakało, co odwracało uwagę wszystkich zgromadzonych. Gdy ponownie wróciliśmy do ławek, znów zachciało mi się płakać. Tym razem ze szczęścia, że mi się udało, że wytrwałam, że wysiłek nie poszedł na marne! Jestem z siebie taka dumna! I moi bliscy również! Dziękuję wszystkim za liczne słowa wsparcia i wiarę we mnie!


Dalsza część mszy to była formalność. Bez stresu, a nawet z uśmiechem. Co chwilę słyszałam, jak starszy syn kuzynki mówił na cały głos "mama, ja naprawdę nie lubię kościoła" hehe. 

Zazwyczaj na tego typu imprezach okolicznościowych najtrudniejszy jest dla mnie obiad. Ale nie tym razem. Do końca dnia nie towarzyszył mi już żaden lęk ani niepokój. Mogłam spokojnie jeść, siedzieć gdzie chcę, robić co chcę i do tego wewnętrznie tryskałam dumą. :) Moje marzenie się spełniło :) Będę najlepszą ciocią ever! ;P

Czyżbym powoli żegnała się z nerwicą? 

Mam ogromną nadzieję. Marzę, żeby wziąć z nią rozwód, nawet jeśli wiązałoby się to z podziałem majątku. 

Kolejny krok - usunięcie ósemek.


Statystyki jak w TVP

Od nowego roku intensywnie wzrasta ilość nowych wyświetleń mojego bloga, co mnie niezmiernie cieszy! Osobiście dałam link do bloga tylko 3 osobom. Dzięki temu zawsze wiedziałam, kiedy te 3 osoby przeczytały nowy post. Ale ostatnio ilość wyświetleń znacznie przekracza tą liczbę. Zobaczcie sami:










Jest to powód do dumy i radości, ale też wzbudza mały niepokój. Bo skąd nagle taki skok? Po przeprowadzonym wywiadzie dowiedziałam się, że żadna z "wybranych" osób nie przekazała dalej linka, ani też nie wyświetla postów kilkukrotnie. Czyżby mój "Bałagan na strychu" zaczął pojawiać się w wyszukiwarce? Mam tylko nadzieję, że na bloga nie trafił i nie trafi nikt ze znajomych mi osób, a szczególnie z rodziny. Jest to pewnego rodzaju pamiętnik i nie chciałabym, żeby bliscy wiedzieli, o czym tutaj piszę. 

Będzie mi bardzo miło, jeśli ujawnicie się w komentarzach. Nie musicie pisać wiele. Po prostu dajcie znać, że ze mną jesteście.