Końcem zeszłego roku kupiłam bilety na mecz siatkówki. Od zawsze chciałam doświadczyć tych emocji na żywo. Były to rozgrywki ćwierćfinałowe mistrzostw świata kobiet. Pojechaliśmy w piątkę: ja, rodzice i mąż kuzynki z najstarszym synem.
Mecz odbywał się w Gliwicach, ale pierwsze musieliśmy pojechać po bilety do Bytomia. Droga minęła mi w miarę dobrze. Czułam większe podekscytowanie niż strach. I niestety to się zmieniło po wejściu na obiekt.
Tłumy ludzi. Gęsto. Brak powietrza. Hałas. Bilety zeskanowane, nie ma już odwrotu, nie można wyjść. Do meczu mieliśmy jeszcze godzinę czasu, którą spędziliśmy na staniu w kolejce po popcorn i napoje. Napoje, które otrzymywało się bez zakrętek ze względów bezpieczeństwa. Napoje, które ciężko jest zabrać ze sobą na miejsce siedzące, żeby ich nie wylać.
Asekuracyjnie wzięłam 10mg hydroxyzyny, a po 10 min. kolejne 10mg. Gdy zbliżał się już czas rozpoczęcia meczu, poszliśmy na miejsca. Niestety nie miałam możliwości wyboru miejsc i siedzieliśmy centralnie pośrodku rzędu. Fakt, dokładnie naprzeciwko siatki, czyli z najlepszym widokiem, ale jednak był to środek rzędu, z którego - aby wyjść - trzeba wszystkich przeprosić.
Czułam się tam uwięziona. Nie pomagało mi krzyczenie (czyt. kibicowanie), klaskanie, ani skandowanie. Ciągle myślałam tylko o tym, że jestem uwięziona. W głowie szukałam już wymówek, żeby stamtąd wyjść. Czułam presję, bo przecież sama ten wyjazd nakręciłam i zorganizowałam. Poza tym syn kuzynki nie wybaczyłby mi tego, że musi wracać do domu w trakcie meczu.
Pierwszy set jakoś przetrzymałam. Myślałam, że przed drugim będzie krótka przerwa, w trakcie której chociaż na chwilę wyjdę z tego "więzienia". Ale przerwy nie było. Rozpoczął się drugi set a wraz z nim jeszcze silniejszy lęk. Dawałam znaki mężowi kuzynki, który zwykle w takich sytuacjach wiedział co robić i pomagał mi. Ale tym razem próbował to wykorzystać moją słabość i głaskać mnie po ręce. Nie pozwoliłam na to. Nie wytrzymałam, wzięłam mamę i wyszłyśmy na korytarz.
Niestety niewiele to pomogło. Wciąż czułam, że nie mogę wyjść na zewnątrz. Miałam wrażenie, że nawet jeśli się wycofam i wrócę do auta, to lęk nie minie. Przecież będę musiała czekać w tym aucie na resztę, nie będę mogła wrócić do domu. Poza tym tak bardzo chciałam obejrzeć ten mecz...
Chodziłam po klatce schodowej na trzęsących się nogach. Nie chciałam rzucać się w oczy ochroniarzom oraz gościom z monitoringu, więc spróbowałam wrócić na halę. Stwierdziłam, że nie będziemy się pchać z powrotem na nasze miejsca i zostaniemy przy drzwiach, żebym czuła się bezpieczniej i w każdej chwili mogła wyjść.
Pech chciał, że przy drzwiach stał "stróż porządku" i bezdyskusyjnie kazał zajmować swoje miejsca. Wróciłyśmy więc na korytarz. Możecie się domyślać, że ta sytuacja jeszcze bardziej pogłębiła mój lęk. Przemieszczając się znów po korytarzu zauważyłam palarnię. ZEWNĘTRZNĄ palarnię. Od razu tam poszłam. Było to po prostu jedno z wyjść ewakuacyjnych, tyle że odrodzone metalowymi barierkami. Było nam tam zimno i śmierdziało papierosami, ale dało mi to trochę wytchnienia. Zawsze w takich sytuacjach żałuję, że nie palę.
Postanowiłam jeszcze raz spróbować wrócić na mecz. Tym razem weszłyśmy innymi drzwiami i... po drugiej stronie nie było stróża! Co prawda było przez to trochę więcej stojących obserwatorów i widok był gorszy, ale przynajmniej nikt nas nie wyganiał. Próbowałam skupić się na meczu i kibicować. Szło mi średnio. Żałowałam, że nie zostałam w domu i nie oglądałam meczu w spokoju przed tv.
Polki przegrywały a ja zaczęłam się cieszyć, że wracamy do domu (co za ironia). Tata pisał mi sms-y, że młody zaczął płakać z powodu przegranej i żebym przyszła go pocieszyć. Kolejna presja. Na (nie)szczęście doszło do tie break'a. Stwierdziłam, że skoro siatkarki wyciągnęły ten spisany na straty mecz, to i ja podejmę rękawicę i na ten ostatni set wróciłam na miejsce.
Syn kuzynki już się uspokoił a ja starałam się nie myśleć o tym, że znów jestem uwięziona. Dramat zaczął się w końcówce meczu, gdy wiedziałam, że teraz już naprawdę nie mogę wyjść. Po pierwsze bardzo chciałam zobaczyć końcówkę (chociaż wzbudzała dodatkowe nerwy), a po drugie nie mogłam teraz nikomu przeszkodzić. Do tego usłyszałam, jak sąsiad z początku rzędu mówi: "Niech w tym momencie nikt się nie waży zasłonić mi widoku!" To był koszmar. Kilka minut koszmaru, który zakończył się przegraną Polek. Młody znów zaczął wyć a ja miałam poczucie wewnętrznej klęski.
Po wyjściu z Areny poczułam ulgę, która jednak nie trwała długo. Utknęliśmy w korku do wyjazdu. Ludzie pchali się samochodami na siłę, wrzeszczeli po sobie, trąbili. Pełno agresji i wyzwisk. Miałam tylko jedną opcję - wyjść z auta i iść na piechotę. Ale wytrzymałam i po 40 minutach wyjechaliśmy z parkingu. Pojechaliśmy do McDonalda, żeby pocieszyć płaczące dziecko, a dalsza droga do domu minęła mi już w spokoju.
Mecz odsypiałam przez 3 kolejne dni. Tym razem to nie od ojca, a od koleżanki usłyszałam "to po co tam pojechałaś".
Kolejne tygodnie były dla mnie krokami w tył w walce z nerwicą. Wróciło trochę więcej lęków, znów zaczęłam się bać sytuacji, które kilka dni wcześniej miałam już opanowane. I dziś, w dniu w którym piszę tego posta, nadal nie wróciłam do najdalej osiągniętego punktu w walce z tym zaburzeniem.