Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Holiday blog 2023 - część druga

 Sukcesy

- ani razu nie zamówiliśmy jedzenia do pokoju,

- codziennie robiłam minimum 10 000 kroków,

- dwukrotny wyjazd do Niemiec, 

- bez ataku paniki po stronie Polski,

- za trzecim podejściem udało mi się przejść całą promenadę,

- zjadałam przekąski (lody, gofry, kebaby, zapiekanki, corndogi) nawet z dala od pokoju,


 

- chodziłam na zakupy raz z mamą, raz z tatą, do marketów, dyskontów, a nawet hipermarketu, co przed wyjazdem było dla mnie niemożliwe,

- zwiedzanie jednego fortu. Po porażce z pierwszym fortem, do drugiego pojechaliśmy już autem. Akurat było 40 min. przed zamknięciem, więc nie było ludzi. Udało mi się go całego zwiedzić bez większego lęku.

- dojście do Stawa Młyny,

- nie wróciłam całkiem blada,

- wstałam na wschód słońca,

- wzięłam tylko 3x10mg hydro i 2x0,25 Xanax (na podróż),

- droga powrotna. W dzień wyjazdu lęk sięgał zenitu. Udało mi się przepchnąć wersję, żeby znów jechać na noc, mimo że doba kończyła się dopiero o 11.00 następnego dnia. Spakowaliśmy się, zjedliśmy ostatni obiad (patrz niżej), potem jeszcze kebaba i gofry i ruszyliśmy. 30 min. przed drogą wzięłam Xanax. Pierwsze 2 godziny drogi minęły mi jako tako. Rozwiązywałam krzyżówki, trochę grałam na telefonie, aż zaczęło mnie nużyć. Najpierw walczyłam z tym, bo ktoś musiał czuwać, czy kierowca nie zasypia. Ale po krótkim postoju stwierdziłam, że nie będę się męczyć. Rozłożyłam fotel i odnotowywałam: 450 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - pada deszcz. Zasnęłam. Otwieram oczy - mgła. Pojawił się lęk, ale tak mi się chciało spać, że ponownie zasnęłam. Otwieram oczy - 200 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - 190 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - jesteśmy pod domem. O rety, to była cudowna podróż!

- po powrocie spadł ze mnie ogromny ciężar i napięcie, kumulowane przez ostatnie miesiące. Było ciężko, ale ani trochę nie żałuję, że pojechałam. Już zaczęłam planować kolejny wyjazd. Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom, którzy nie narzekali i wszystko układali pode mnie. Ojciec nawet nie pił piw do południa, żeby na obiady móc jeździć autem. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy. 

 

Trudne chwile 

- prawie każdej nocy zasypiałam z lękiem. Raz był silniejszy, raz słabszy. Na szczęście bez ataków paniki. Najtrudniejsza noc była wtedy, gdy pod apartamentowiec podjechała karetka na sygnale. Tej nocy zasypiałam trzęsąc się.

- pierwszy wyjazd do Niemiec. Pierwszy, typowo na zakupy do najbliższego marketu (3km od granicy). Samo przekroczenie granicy było dla mnie bardzo ciężkie. Zaczęłam panikować, szukałam miejsc, w których można zawrócić. Tak silnie ta "granica" siedzi w mojej głowie. Po dojechaniu na parking sklepu trzęsłam się ze strachu. Weszłyśmy z mamą. Cały czas musiałam się jej trzymać. Ciągle kontrolowałam, gdzie jest wyjście. Im dalej od wyjścia, tym bardziej lęk dawał o sobie znać. Na początek wzięłyśmy pierwsze lepsze 2 produkty i udałyśmy się do kasy, żeby zobaczyć, jak to będzie. Zakup zakończony sukcesem, zaniosłyśmy go do auta i podjęłyśmy drugą próbę. Lęk był trochę mniejszy, ale i tak nasilał się wraz z oddalaniem od wejścia. Ostatecznie spędziłyśmy w sklepie 40 min. i kupiłyśmy wszystko to, co zaplanowałyśmy. Potem pojechaliśmy jeszcze na plażę. Zeszliśmy wejściem po stronie niemieckiej i szliśmy plażą do pierwszego zejścia polskiego. Myślałam, że nie dojdę, tak się bałam. Najgorszy był punkt "pomiędzy", czyli centralnie pomiędzy zejściami. A przecież na plaży jest tylko granica umowna. Ale nie w mojej głowie.

- drugi wyjazd do Niemiec. Ten był trudniejszy, bo jechaliśmy już dalej od granicy, do centrum miasteczka. Zaparkowaliśmy dość blisko promenady, ale i tak byłam już w silnym lęku. Poszliśmy w stronę molo. Było to zaledwie 200-300m, ale myślałam, że nie dojdę. Zawroty głowy, mroczki przed oczami, nogi jak z waty. Czułam, że tracę kontrolę nad swoim ciałem. Doszliśmy do molo, ale na samo molo już nie dałam rady wejść. Ciągnęłam mamę za rękę, że szybko musimy wracać. Nie udało się również pooglądać pamiątek, zjeść loda, zejść na plażę. Wsiadłam do auta i nadal bałam się, że stamtąd nie wyjedziemy, bo Internet zaczął znikać. Dopiero gdy zobaczyłam znajomy już sklep, odetchnęłam z ulgą. 

- posiłki. Obiady zazwyczaj jadaliśmy albo w restauracji na parterze, albo w bistro ośrodka wypoczynkowego, znajdującego się ok. 800m od naszego apartamentu. Mimo to, że wystarczyło wyjść na 3 piętro, żeby znaleźć się w łóżku, odczuwałam lęk podczas posiłku. Tak samo w drugim miejscu - za każdym razem musieliśmy jechać samochodem, bo bałam się, że idąc na nogach nie będę miała jak uciec i szybko znaleźć się w pokoju. Najtrudniejszy był posiłek w dzień wyjazdu. Nie byłam w stanie siedzieć przy stoliku. Musiałam wyjść na zewnątrz i ciągle chodzić. Gdy przynieśli posiłki, nie byłam w stanie nic przełknąć, cała się trzęsłam i odczuwałam ogromny lęk. Ani razu nie udało się zjeść posiłku w "normalnej" restauracji przy promenadzie. Bałam się oczekiwania. Raz pojechaliśmy zjeść wgłąb lądu i wtedy myślałam tylko o tym, jak znaleźć się w aucie, jakiego pretekstu użyć, żeby uciec z restauracji. 



- zwiedzanie. Do jednego z fortów poszliśmy pieszo. Im dalej szliśmy, tym większy był lęk. Gdy doszliśmy na miejsce, nie byłam w stanie kupić biletu i iść zwiedzać. Nie mogłam nawet przeczytać tablicy informacyjnej. Musieliśmy szybko zawrócić. Nie wyszłam też na latarnię morską, na którą - odkąd wybudowano gazoport - można się dostać jedynie statkiem. 

- plażowanie. Do plaży mieliśmy zaledwie 100m. Z balkonu było widać może. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko morza. Mimo to plażowanie było dla mnie trudne. Im wyższa temperatura, tym większy lęk. W weekendy i do południa było jeszcze gorzej. W najgorszym dniu nie mogłam się na niczym skupić. Odczuwałam silny lęk. Bałam się, że nie zdążę dojść do pokoju, że po drodze zemdleję. Że wszyscy to zobaczą, będzie sensacja, wezwą pogotowie, itd. Jakby tego było mało, ojciec poszedł na spacer wzdłuż morza. Wiedziałam, że teraz już całkiem zostałam "uwięziona" na plaży. Sama do pokoju nie wrócę, a przecież nie możemy z mamą zostawić wszystkich rzeczy na plaży. Tym bardziej, że był tam telefon taty. Spanikowałam. Poszłam sama do morza, żeby zimna woda trochę mnie otrzeźwiła. Droga wydawała mi się tak odległa, że znów myślałam, że nie dojdę. Niestety polewanie szyi, rąk, dekoltu, karku, też niewiele pomogło. Zaczęłam się bać, że nie dam rady wrócić na ręcznik. Plaża była szeroka, widziałam na jej końcu mamę, ale ta odległość była dla mnie wręcz niemożliwa do przejścia. Męczyłam się tak całe południe. Nawet wtedy, gdy ojciec już wrócił. Każde kolejne wyjście na plażę było dla mnie trudne, z mniejszym lub większym lękiem.


 

- osłabienie. Koniec urlopu był dla mnie okresem przed miesiączką, gdzie zawsze gorzej się czuję. W jeden z takich dni czułam jak zwykle napięcie i dyskomfort, co w konsekwencji wywołało lęk. Stałam na chodniku i nie wiedziałam, czy dam radę iść dalej promenadą, bo to tylko lęk, czy rzeczywiście jest mi słabo i muszę wracać. Już po chwili przyszło znajome uczucie omdlenia, mroczków, nóg z waty, więc złapałam się mamy i powiedziałam, że musimy szybko wracać. Faktycznie byłam osłabiona, co wywołało lęk i wszystko się razem skumulowało. Po powrocie do pokoju zasnęłam i wieczorem było już ok.

- kolejny gorszy dzień. W tym dniu rodzice planowali, co będziemy robić. Może pojedziemy tunelem na drugą stronę miasta, coś zwiedzimy, zjemy (z dala od pokoju), potem może pojedziemy na zakupy za granicę. Jechaliśmy w stronę tunelu, a we mnie rósł lęk i napięcie. Napięcie tak mocne, że wywołało napad płaczu. Musieliśmy zawrócić. Gdybym była w swoim domu, to pewnie skończyłoby się epizodem depresyjnym. Ale byliśmy na wyjeździe. Nie miałam swojego pokoju, w którym mogłabym się schować. I nie chciałam zmarnować wyjazdu. Popłakałam więc jeszcze chwilę i wzięłam się w garść. Po południu podjęliśmy drugą próbę "wycieczki" na drugą stronę i tym razem zakończyła się sukcesem.


Holiday blog 2023 - część pierwsza

Jedziemy czy nie?

 W tym roku wyjazd na wakacje był dla mnie chyba najtrudniejszy ever. Miał nastąpić w dość trudnym okresie, gdzie nerwica znów porządnie dała o sobie znać. Co więcej - wciąż czekało mnie dużo stresujących sytuacji (budowa magazynu, nadchodzące wesele, itp.). Do tego dochodziły nocne ataki paniki i ponownie pojawiający się strach przed oddaleniem z domu. Bardzo się bałam tego wyjazdu. Tydzień przed przeszłam dwudniowe załamanie nerwowe. Kolejne dni to był jeden wielki strach, stres, napięcie i bezsenne noce. Wakacje wisiały na włosku. Bałam się komukolwiek powiedzieć, że mamy już coś zarezerwowane, bo wciąż miałam obawy, że wszystko odwołam, że nie dam rady. A przecież nie mogliśmy wyjechać z dnia na dzień - trzeba było pozałatwiać urlopy, opiekę dla kota, no i spakować się, co było dla mnie równie trudne, jak pozostałe czynności. 

Ostatecznie zadałam sobie pytanie: czy gdyby z jakiegoś, niezależnego od ciebie powodu, nagle odwołano rezerwację - żałowałabyś? Odpowiedź brzmiała: poczułabym chwilową ulgę, ale już po chwili szukałabym nowego noclegu.

Więc decyzja zapadła. Jedziemy.


 

Zabezpieczenie

Przed wyjazdem musiałam się zabezpieczyć - technicznie (książki, rękodzieło dla zabicia czasu, krzyżówki), farmakologicznie (benzodiazepiny, leki uspokajające i informacje o maksymalnym ich dawkowaniu w różnych konfiguracjach), rodzinnie (jak będzie bardzo źle, to wracamy. Jak nie dam rady iść jeść, to będziemy gotować w pokoju. Jak nie będę mogła już wytrzymać, to mnie utopcie) oraz psychicznie (w dzień wyjazdu umówiłam się z moją psycholog, co bardzo dużo mi dało).

 

Lokalizacja

Od dawna chcieliśmy pojechać do Świnoujścia. Nigdy tam nie byliśmy. Problemem zawsze był dojazd - bałam się wsiąść na prom. W tym roku problem został rozwiązany - otwarto tunel pod rzeką. Miałam obawy, żeby tam jechać od razu w pierwszy rok, bo wiedziałam, że będą tłumy. Ostatecznie jednak decyzja padła na Świnoujście. Wyszukałam lokalizację jak najbliżej morza, żeby mój lęk był jak najmniejszy. Ale i tak pojawiało się mnóstwo obaw, a co jeśli:

- będą tłumy, potęgujące mój lęk?

- zamkną tunel i utknę na wyspie?

- będzie wypadek w tunelu i w nim utkniemy?

- wszyscy będą mówić po niemiecku i będę się czuła, jakbym była za granicą?

- będę mieć non stop ataki paniki, a leki nie pomogą?

- zepsuje się nam auto?

- będziemy mieć wypadek?

- będzie korek na autostradzie?

- na miejscu okaże się, że apartament jest beznadziejny albo nie ma go wcale?

Szło zwariować. Musiałam ciągle zajmować czymś myśli, żeby nie oszaleć i nie wizualizować wszystkich możliwych nieszczęść.

 Samo Świnoujście bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. To zupełnie coś innego niż to, co przez tyle lat spotykaliśmy w małych miejscowościach. Pomijając fakt, że 70% turystów to byli Niemcy, nie było tam tandetnych budek z tanimi pamiątkami, budek z pleksi z kebabami, itp. Wszystko było na parterze nowoczesnych apartamentowców. Przeszklone i zadbane. Nie było też zwykłych smażalni ani wędzarni ryb. Tam było jakby luksusowo. 


Podróż

Według zaleceń psycholog, 30 min. przed startem miałam wziąć Xanax, co wiązało się z tym, że nie mogłam prowadzić samochodu. Od kilku lat jadąc nad morze to ja "startowałam" i byłam kierowcą przez pierwszych 50, 100, 200 km. Skupienie się na drodze pomagało mi odwrócić uwagę od lęku. Więc i tym razem poszłam na żywioł i zamiast benzo, wzięłam magnez. 

Ruszyliśmy po godz. 17. Dobę hotelową mieliśmy już od godz. 16 tego samego dnia, ale (po przepychankach słownych z ojcem) nie pojechaliśmy jak zawsze na noc poprzedzającą, żeby rano być już na miejscu i się tułać do 16. Pojechaliśmy na wieczór, żeby jechać w środku nocy. I to był dobry pomysł.

Już 30km od domu napotkaliśmy na pierwszy korek - wypadek. Zaczął pojawiać się lęk. Nie ma gdzie odbić, nie ma jak ominąć. Pomyślałam: trudno, skoro już i tak stoimy, to najwyżej zamienię się z ojcem miejscami. Ważne było, że po trochę posuwaliśmy się do przodu. Ok, pierwsza przeszkoda zaliczona. Limit zatorów na tę podróż został wyczerpany.


 

Zbliżaliśmy się do autostrady, gdy ojciec zapytał, czy chcę się już zmienić. Powiedziałam, że nie, że chcę dojechać do autostrady i zmienimy się za bramkami. Nie wiedziałam tylko, że właśnie wjeżdżaliśmy na fragment autostrady, który dopiero miał na wyprowadzić na tę właściwą! 

- Ale wiesz, że już jesteśmy na autostradzie?

Jak to zobaczyłam, zamarłam. Lęk się nasilił. Rany, co teraz?! Przecież nie mogę stanąć na środku (a nawet z boku) pasa, wysiąść i zamienić się miejscami z ojcem. To zbyt niebezpieczne. Ale czy bardziej, niż moja jazda w panice? 

Jeszcze tylko 20km, dasz radę. Jedzie się szybko, to będzie tylko chwila. Nie panikuj, zaraz dojedziesz do celu i się zamienicie. Oddychaj. Skup się na drodze.
Pierwszy znak, że stacja za 5 km. Ufff, żeby tylko jak najszybciej do niej dojechać i się zmienić. 

Jest, udało się! Zmieniamy się. Już nie chcę jechać do bramek. 

Usiadłam na miejscu pasażera i zaczęło się. Atak lęku, drżenie całego ciała. Szybko wzięłam Xanax, krzyżówki do ręki i ruszamy. Drżenie ustało, ale lęk wciąż był. Po chwili zaczęło się ściemniać. I co ja teraz zrobię? Wpadłam na genialny pomysł - oświeciłam światełko nad pasażerem i zasłoniłam je ochroną przeciwsłoneczną tak, żeby nie raziło ojca. I teraz mogłam w nieskończoność czytać, rozwiązywać krzyżówki, a nawet szydełkować. I wiecie co? Xanax chyba zaczął działać, bo dalszej części drogi praktycznie nie pamiętam. Minęła mi, jakbym zasnęła i ocknęła się po 5 godzinach. Gdyby ktoś zapytał mnie, co zapamiętałam z drogi - nie umiałabym odpowiedzieć. Wiem tylko, że zatrzymaliśmy się gdzieś w 1/3 drogi na przekąskę i siku i nie odczuwałam lęku. I to nie jest tak, że byłam nieświadoma czy coś. Po prostu ten czas tak mi szybko minął, a do tego bez lęku, więc nie zapisywał się w mojej podświadomości.

Już był w ogródku, już witał się z gąską

100km przed Świnoujściem (godz. 22.40) usłyszeliśmy w radiu, że... ze względów technicznych tunel znów zostanie zamknięty o północy. No nie wierzę! To jakiś żart? Codziennie przed wyjazdem sprawdzałam, czy aby na ten dzień nie planują jego zamknięcia! Czekałam tyle lat, żeby pojechać do Świnoujścia i nie płynąć promem, a teraz takie coś?! 

O dziwo ta wiadomość mnie nie wystraszyła (Xanax jeszcze działał) tylko rozbawiła. Śmiałam się, bo wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Rozumiecie absurd całej tej sytuacji?

Ojciec powiedział, że spokojnie zdążymy przed zamknięciem tunelu. Ale alternatywna wizja podróży promem była dla mnie bardziej ekscytująca, niż przerażająca, bo przecież tak dobrze mi szła cała droga.

I niestety schody zaczęły się 30 km przed tunelem. Nagle, ni stąd, ni zowąd dojeżdżamy do korka. Droga była w trakcie budowy, więc myśleliśmy, że to był powód. Ale myliliśmy się. W pewnym momencie wyprzedził nas pod prąd samochód - pilot, który zsuwał wszystkie pojazdy na boki. Aha, czyli mamy do czynienia z mega transportem. Świetnie. Już raz to przeżywałam! Przez pierwszych 10 min. znosiłam to w miarę, ale potem leki przestały już działaś i zaczęły się jazdy. 


 

Posuwaliśmy się średnio 400-600 metrów i znów ruch zatrzymany na 20 min. I tak przez bite 2 godziny. Był środek nocy, a my stoimy w korku. Z jednej strony las, z drugiej tory. Już wiem, że na tunel nie zdążyliśmy i czeka mnie przeprawa promowa. Co więcej, mega transport jechał zarówno w stronę morza, jak i na południe, co wstrzymywało ruch jeszcze bardziej. Zaczęłam panikować. W głowie miałam tylko jedno - jeśli się uprę, to zrobię tą trasę nawet na piechotę. 20-10 km to już nie jest dużo. W najgorszym wypadku wyjdę z auta i pójdę na piechotę. Ale... co z promem? Tunel ponownie otwierają o 4:00, więc najwyżej poczekamy gdzieś na stacji te 3 godziny.

Nie taki diabeł straszny

Po 2 godzinach ślimaczej jazdy w końcu dotarliśmy do przeprawy promowej. I co teraz? Stanęliśmy w wyznaczonych liniach. Widocznie prom jeszcze nie został podstawiony. Lęk sięgał zenitu. Nie mogłam dłużej wysiedzieć. Wyszłam z auta i poszłam się rozejrzeć, jak to wygląda.

Na rozkładzie widniało, że prom odpływa dopiero za 20 min. Podeszłam na wjazd i z daleka widziałam, jak już płynie. Fajne to było, podobało mi się. Ale nie ma szans, że ja tam wejdę. No way! Po chwili dołączyła do mnie mama. Wspólnie patrzyłyśmy jak prom dobija do przystani i z wielkim hukiem opuszczane są najazdy. Patrzyłam na to tak, jakbym traktowała to tylko jako atrakcję turystyczną, patrząc z boku. W ogóle nie brałam pod uwagę, że za chwilę sama znajdę się z drugiej strony.


 

Zaczęli wpuszczać samochody. Ojciec podjechał i kazał nam szybko wsiadać, bo za nim jechały już następne samochody. Wsiadłam i dopiero po chwili dotarło do mnie, co zrobiłam. 

Wjechaliśmy na prom. Poupychali nas jak śledzie. Tak, że nie było szans wysiąść z auta! Gdybby wybuchł pożar, spłonęlibyśmy wszyscy żywcem. Dobrze, że wtedy nie przyszło mi to do głowy! Być może na normalnej przeprawie tak to nie wygląda i spokojnie można wyjść na pokład. Ale to była sytuacja zastępcza, a pracownicy zachowywali się tak, jakby wybudzono ich w nocy i kazano pracować na siłę.

Jezu, co ja teraz zrobię?! Zaczęła się panika. Znów zaczęłam cała drżeć. Byliśmy tak blisko pozostałych aut, że jedni zaglądali w okna drugim. Było słychać, co kto mówi. Na pewno było widać, jak nienaturalnie się zachowuję. Co robić? Co robić?! Wzięcie teraz leku nic nie pomoże, bo nie zdąży zadziałać. Rodzice coś do mnie mówili, ale do mnie to nie docierało. Chciałam uciec. Trudno, niech ojciec przepłynie, a za 3 godziny przyjedzie po nas, jak już otworzą tunel.

Patrzyłam ciągle za siebie, czy wjechały już wszystkie auta. Do tego gościu, którym tym wszystkim kierował, był strasznie nieprzyjazny. Krzyczał po każdym kierowcy, który miał obawy przed parkowaniem na żyletki. Swoją drogą przy wyjeździe z promu zahaczyliśmy o lusterko sąsiada. Miałam nadzieję, że jak już wszystkie auta wjadą, to prom ruszy. Ale nie, czekaliśmy aż do godziny odjazdu, czyli całe 10 min. Najdłuższe 10 min. jakie pamiętam. W panice wzięłam do ręki szydełko i zaczęłam pruć to, co wcześniej udało mi się zrobić przez 5 godzin jazdy. Byleby zająć czymś ręce i umysł, byleby tylko nie myśleć. Ciągle powtarzałam tylko "płyńmy już, czemu jeszcze nie płyniemy?!". Za którymś razem usłyszałam: "przecież już płyniemy, popatrz że latarnie się przesuwają". I rzeczywiście. Nie zauważyłam kiedy odbiliśmy od brzegu. Moja wizja promu, jako statku, na którego pokład można wejść i podziwiać widoki, legła w gruzach. Byliśmy zamknięci w aucie, pomiędzy innymi autami. Nie było widać nic, poza podniesionym najazdem z przodu oraz podniesionym najazdem z tyłu promu. Trzeba było dobrze wyszukać lukę, żeby dojrzeć kawałek nieba/lądu.  

Odetchnęłam z ulgą. 8 min i będzie po wszystkim. To, czego tak się bałam przez tyle lat, właśnie się działo. Było źle, ale do wytrzymania. Nie mogę się doczekać, aż wszystkim opowiem o tej groteskowej sytuacji. 


 

Po spokojnej podróży i jakże niespokojnym jej końcu dotarliśmy na miejsce. Miejsce, które poniekąd zrekompensowało cały wcześniejszy stres. Ojciec rozładowywał walizki, a ja z mamą poszłam zobaczyć morze. Niestety było tak ciemno, ale to tak ciemno, że byłyśmy 5 metrów od morza, a jego nadal nie było widać. Do tego drogę przebiegł nam lis. Wróciłyśmy więc szybko, zabrałyśmy walizki i poszłyśmy do pokoju. Szybkie odświeżenie po podróży, wskoczyłam w piżamę i 3 nad ranem, spokojna, zadowolona, zmęczona i niepewna co przyniesie jutro, zasnęłam.

Ciąg dalszy w kolejnym poście. 




"Ekstrakt z kwiatu orchidei", "Uwierz w Mikołaja" oraz "Nic za darmo"

 Ekstrakt z kwiatu orchidei  

Weronika Wierzchowska


 

"Mam taką durną przypadłość, zdarza mi się odpłynąć w marzenia. To przez zbyt bujną wyobraźnię i nadmiernie rozwiniętą empatię. W połączeniu z galopadą pomysłów dają wybuchową mieszankę. Od razu sobie wszystko wyobrażam, wcielam się w bohaterów, nawet przeżywam to samo co oni. Nie przeszkadza mi nawet, że są wyimaginowani."

"Wyglądało na to, że przez ostatnie dwa tygodnie cały czas była spięta, gotowa do ucieczki i walki o życie. (...). Niesamowite, jak długo organizm przekonany o niebezpieczeństwie potrafi wytrzymać w napięciu."

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Uwierz w Mikołaja

Magdalena Witkiewicz 


 

"Marta nie lubiła świąt. Uważała, że wszystkie świąteczne symbole są żałosne. Kicz nad kicze. Tłum w sklepach i non stop George Michael z tym swoim Last Christmas. Wydawało jej się niewiarygodnym, że dorośli ludzie ekscytowali się tymi tandetnymi czerwonymi, złotymi i zielonymi błyszczącymi ozdobami, które zawieszali na jakimś wyciętym z lasu drzewie, by po kilku dniach to drzewo wyrzucić na śmietnik."

"Zobacz, człowiek się tak przyzwyczaił do tego, że robi zdjęcia, kręci filmy, że przestaje sam zachwycać się tym, co widzi. Coraz częściej nie patrzy się już na świat oczami, ale przez mały ekran smartfona."

"Niby tak tęsknimy za wakacjami, za odpoczynkiem, za tym, żeby zwolnić, żeby wreszcie przestać wciąż tak pędzić przez ten świat, a jak mamy szansę na właśnie takie nicnierobienie, to w ogóle nie wiemy, jak się zachować. Odzwyczailiśmy się od bycia offline. Nowoczesne technologie wymogły na nas, że jesteśmy dostępni non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jesteśmy zawsze i dla wszystkich. Jeżeli nie ma nas w sieci przez kilka dni, to istnieje prawdopodobieństwo, że coś się nam stało."

"Jakie to dziwne i zarazem tak często spotykane, że przyzwoici faceci są samotni, a fajne, normalne kobiety trafiają na ostatnich drani. Może właśnie dlatego, że są tak bardzo w porządku, chcą naprawiać świat i w związku z tym myślą, że uda im się również zmienić mężczyznę, który tak naprawdę wcale tej zmiany nie chciał?"

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Nic za darmo

Agata Bizuk


 

"To trochę tak, jakby ktoś zabrał mi cały tlen, zostawiając tylko tyle, by utrzymać mnie przy życiu, ale nie na tyle dużo, bym była w stanie głębiej zaczerpnąć powietrza."

"Nikt nie miał prawa zobaczyć moich słabych stron. I chyba nawet nikt nie chciał ich widzieć. To takie niewygodne, bo może trzeba będzie się zaangażować, choćby zaproponować pomoc, krzyżując za plecami palce z nadzieją, że jednak poradzę sobie sama. Lepiej było nie widzieć moich pustych oczu, którymi nieudolnie próbowałam się uśmiechać."

"Czasami, kiedy na coś bardzo długo czekamy, nie potrafimy docenić, gdy wreszcie to dostaniemy, Zbyt długie czekanie wykańcza, zabija i niszczy. To nieprawda, że kiedy czegoś bardzo pragniemy, nagroda smakuje lepiej. Smakuje gorzko, często podlana łzami i przyprawiona brakiem nadziei."

"Nikt (...) nie ostrzegał, że tęsknota boli bardziej niż śmierć."