Sukcesy
- ani razu nie zamówiliśmy jedzenia do pokoju,
- codziennie robiłam minimum 10 000 kroków,
- dwukrotny wyjazd do Niemiec,
- bez ataku paniki po stronie Polski,
- za trzecim podejściem udało mi się przejść całą promenadę,
- zjadałam przekąski (lody, gofry, kebaby, zapiekanki, corndogi) nawet z dala od pokoju,
- chodziłam na zakupy raz z mamą, raz z tatą, do marketów, dyskontów, a nawet hipermarketu, co przed wyjazdem było dla mnie niemożliwe,
- zwiedzanie jednego fortu. Po porażce z pierwszym fortem, do drugiego pojechaliśmy już autem. Akurat było 40 min. przed zamknięciem, więc nie było ludzi. Udało mi się go całego zwiedzić bez większego lęku.
- dojście do Stawa Młyny,
- nie wróciłam całkiem blada,
- wstałam na wschód słońca,
- wzięłam tylko 3x10mg hydro i 2x0,25 Xanax (na podróż),
- droga powrotna. W dzień wyjazdu lęk sięgał zenitu. Udało mi się przepchnąć wersję, żeby znów jechać na noc, mimo że doba kończyła się dopiero o 11.00 następnego dnia. Spakowaliśmy się, zjedliśmy ostatni obiad (patrz niżej), potem jeszcze kebaba i gofry i ruszyliśmy. 30 min. przed drogą wzięłam Xanax. Pierwsze 2 godziny drogi minęły mi jako tako. Rozwiązywałam krzyżówki, trochę grałam na telefonie, aż zaczęło mnie nużyć. Najpierw walczyłam z tym, bo ktoś musiał czuwać, czy kierowca nie zasypia. Ale po krótkim postoju stwierdziłam, że nie będę się męczyć. Rozłożyłam fotel i odnotowywałam: 450 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - pada deszcz. Zasnęłam. Otwieram oczy - mgła. Pojawił się lęk, ale tak mi się chciało spać, że ponownie zasnęłam. Otwieram oczy - 200 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - 190 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - jesteśmy pod domem. O rety, to była cudowna podróż!
- po powrocie spadł ze mnie ogromny ciężar i napięcie, kumulowane przez ostatnie miesiące. Było ciężko, ale ani trochę nie żałuję, że pojechałam. Już zaczęłam planować kolejny wyjazd. Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom, którzy nie narzekali i wszystko układali pode mnie. Ojciec nawet nie pił piw do południa, żeby na obiady móc jeździć autem. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
Trudne chwile
- prawie każdej nocy zasypiałam z lękiem. Raz był silniejszy, raz słabszy. Na szczęście bez ataków paniki. Najtrudniejsza noc była wtedy, gdy pod apartamentowiec podjechała karetka na sygnale. Tej nocy zasypiałam trzęsąc się.
- pierwszy wyjazd do Niemiec. Pierwszy, typowo na zakupy do najbliższego marketu (3km od granicy). Samo przekroczenie granicy było dla mnie bardzo ciężkie. Zaczęłam panikować, szukałam miejsc, w których można zawrócić. Tak silnie ta "granica" siedzi w mojej głowie. Po dojechaniu na parking sklepu trzęsłam się ze strachu. Weszłyśmy z mamą. Cały czas musiałam się jej trzymać. Ciągle kontrolowałam, gdzie jest wyjście. Im dalej od wyjścia, tym bardziej lęk dawał o sobie znać. Na początek wzięłyśmy pierwsze lepsze 2 produkty i udałyśmy się do kasy, żeby zobaczyć, jak to będzie. Zakup zakończony sukcesem, zaniosłyśmy go do auta i podjęłyśmy drugą próbę. Lęk był trochę mniejszy, ale i tak nasilał się wraz z oddalaniem od wejścia. Ostatecznie spędziłyśmy w sklepie 40 min. i kupiłyśmy wszystko to, co zaplanowałyśmy. Potem pojechaliśmy jeszcze na plażę. Zeszliśmy wejściem po stronie niemieckiej i szliśmy plażą do pierwszego zejścia polskiego. Myślałam, że nie dojdę, tak się bałam. Najgorszy był punkt "pomiędzy", czyli centralnie pomiędzy zejściami. A przecież na plaży jest tylko granica umowna. Ale nie w mojej głowie.
- drugi wyjazd do Niemiec. Ten był trudniejszy, bo jechaliśmy już dalej od granicy, do centrum miasteczka. Zaparkowaliśmy dość blisko promenady, ale i tak byłam już w silnym lęku. Poszliśmy w stronę molo. Było to zaledwie 200-300m, ale myślałam, że nie dojdę. Zawroty głowy, mroczki przed oczami, nogi jak z waty. Czułam, że tracę kontrolę nad swoim ciałem. Doszliśmy do molo, ale na samo molo już nie dałam rady wejść. Ciągnęłam mamę za rękę, że szybko musimy wracać. Nie udało się również pooglądać pamiątek, zjeść loda, zejść na plażę. Wsiadłam do auta i nadal bałam się, że stamtąd nie wyjedziemy, bo Internet zaczął znikać. Dopiero gdy zobaczyłam znajomy już sklep, odetchnęłam z ulgą.
- posiłki. Obiady zazwyczaj jadaliśmy albo w restauracji na parterze, albo w bistro ośrodka wypoczynkowego, znajdującego się ok. 800m od naszego apartamentu. Mimo to, że wystarczyło wyjść na 3 piętro, żeby znaleźć się w łóżku, odczuwałam lęk podczas posiłku. Tak samo w drugim miejscu - za każdym razem musieliśmy jechać samochodem, bo bałam się, że idąc na nogach nie będę miała jak uciec i szybko znaleźć się w pokoju. Najtrudniejszy był posiłek w dzień wyjazdu. Nie byłam w stanie siedzieć przy stoliku. Musiałam wyjść na zewnątrz i ciągle chodzić. Gdy przynieśli posiłki, nie byłam w stanie nic przełknąć, cała się trzęsłam i odczuwałam ogromny lęk. Ani razu nie udało się zjeść posiłku w "normalnej" restauracji przy promenadzie. Bałam się oczekiwania. Raz pojechaliśmy zjeść wgłąb lądu i wtedy myślałam tylko o tym, jak znaleźć się w aucie, jakiego pretekstu użyć, żeby uciec z restauracji.
- zwiedzanie. Do jednego z fortów poszliśmy pieszo. Im dalej szliśmy, tym większy był lęk. Gdy doszliśmy na miejsce, nie byłam w stanie kupić biletu i iść zwiedzać. Nie mogłam nawet przeczytać tablicy informacyjnej. Musieliśmy szybko zawrócić. Nie wyszłam też na latarnię morską, na którą - odkąd wybudowano gazoport - można się dostać jedynie statkiem.
- plażowanie. Do plaży mieliśmy zaledwie 100m. Z balkonu było widać może. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko morza. Mimo to plażowanie było dla mnie trudne. Im wyższa temperatura, tym większy lęk. W weekendy i do południa było jeszcze gorzej. W najgorszym dniu nie mogłam się na niczym skupić. Odczuwałam silny lęk. Bałam się, że nie zdążę dojść do pokoju, że po drodze zemdleję. Że wszyscy to zobaczą, będzie sensacja, wezwą pogotowie, itd. Jakby tego było mało, ojciec poszedł na spacer wzdłuż morza. Wiedziałam, że teraz już całkiem zostałam "uwięziona" na plaży. Sama do pokoju nie wrócę, a przecież nie możemy z mamą zostawić wszystkich rzeczy na plaży. Tym bardziej, że był tam telefon taty. Spanikowałam. Poszłam sama do morza, żeby zimna woda trochę mnie otrzeźwiła. Droga wydawała mi się tak odległa, że znów myślałam, że nie dojdę. Niestety polewanie szyi, rąk, dekoltu, karku, też niewiele pomogło. Zaczęłam się bać, że nie dam rady wrócić na ręcznik. Plaża była szeroka, widziałam na jej końcu mamę, ale ta odległość była dla mnie wręcz niemożliwa do przejścia. Męczyłam się tak całe południe. Nawet wtedy, gdy ojciec już wrócił. Każde kolejne wyjście na plażę było dla mnie trudne, z mniejszym lub większym lękiem.
- osłabienie. Koniec urlopu był dla mnie okresem przed miesiączką, gdzie zawsze gorzej się czuję. W jeden z takich dni czułam jak zwykle napięcie i dyskomfort, co w konsekwencji wywołało lęk. Stałam na chodniku i nie wiedziałam, czy dam radę iść dalej promenadą, bo to tylko lęk, czy rzeczywiście jest mi słabo i muszę wracać. Już po chwili przyszło znajome uczucie omdlenia, mroczków, nóg z waty, więc złapałam się mamy i powiedziałam, że musimy szybko wracać. Faktycznie byłam osłabiona, co wywołało lęk i wszystko się razem skumulowało. Po powrocie do pokoju zasnęłam i wieczorem było już ok.
- kolejny gorszy dzień. W tym dniu rodzice planowali, co będziemy robić. Może pojedziemy tunelem na drugą stronę miasta, coś zwiedzimy, zjemy (z dala od pokoju), potem może pojedziemy na zakupy za granicę. Jechaliśmy w stronę tunelu, a we mnie rósł lęk i napięcie. Napięcie tak mocne, że wywołało napad płaczu. Musieliśmy zawrócić. Gdybym była w swoim domu, to pewnie skończyłoby się epizodem depresyjnym. Ale byliśmy na wyjeździe. Nie miałam swojego pokoju, w którym mogłabym się schować. I nie chciałam zmarnować wyjazdu. Popłakałam więc jeszcze chwilę i wzięłam się w garść. Po południu podjęliśmy drugą próbę "wycieczki" na drugą stronę i tym razem zakończyła się sukcesem.