Jedziemy czy nie?
W tym roku wyjazd na wakacje był dla mnie chyba najtrudniejszy ever. Miał nastąpić w dość trudnym okresie, gdzie nerwica znów porządnie dała o sobie znać. Co więcej - wciąż czekało mnie dużo stresujących sytuacji (budowa magazynu, nadchodzące wesele, itp.). Do tego dochodziły nocne ataki paniki i ponownie pojawiający się strach przed oddaleniem z domu. Bardzo się bałam tego wyjazdu. Tydzień przed przeszłam dwudniowe załamanie nerwowe. Kolejne dni to był jeden wielki strach, stres, napięcie i bezsenne noce. Wakacje wisiały na włosku. Bałam się komukolwiek powiedzieć, że mamy już coś zarezerwowane, bo wciąż miałam obawy, że wszystko odwołam, że nie dam rady. A przecież nie mogliśmy wyjechać z dnia na dzień - trzeba było pozałatwiać urlopy, opiekę dla kota, no i spakować się, co było dla mnie równie trudne, jak pozostałe czynności.
Ostatecznie zadałam sobie pytanie: czy gdyby z jakiegoś, niezależnego od ciebie powodu, nagle odwołano rezerwację - żałowałabyś? Odpowiedź brzmiała: poczułabym chwilową ulgę, ale już po chwili szukałabym nowego noclegu.
Więc decyzja zapadła. Jedziemy.
Zabezpieczenie
Przed wyjazdem musiałam się zabezpieczyć - technicznie (książki, rękodzieło dla zabicia czasu, krzyżówki), farmakologicznie (benzodiazepiny, leki uspokajające i informacje o maksymalnym ich dawkowaniu w różnych konfiguracjach), rodzinnie (jak będzie bardzo źle, to wracamy. Jak nie dam rady iść jeść, to będziemy gotować w pokoju. Jak nie będę mogła już wytrzymać, to mnie utopcie) oraz psychicznie (w dzień wyjazdu umówiłam się z moją psycholog, co bardzo dużo mi dało).
Lokalizacja
Od dawna chcieliśmy pojechać do Świnoujścia. Nigdy tam nie byliśmy. Problemem zawsze był dojazd - bałam się wsiąść na prom. W tym roku problem został rozwiązany - otwarto tunel pod rzeką. Miałam obawy, żeby tam jechać od razu w pierwszy rok, bo wiedziałam, że będą tłumy. Ostatecznie jednak decyzja padła na Świnoujście. Wyszukałam lokalizację jak najbliżej morza, żeby mój lęk był jak najmniejszy. Ale i tak pojawiało się mnóstwo obaw, a co jeśli:
- będą tłumy, potęgujące mój lęk?
- zamkną tunel i utknę na wyspie?
- będzie wypadek w tunelu i w nim utkniemy?
- wszyscy będą mówić po niemiecku i będę się czuła, jakbym była za granicą?
- będę mieć non stop ataki paniki, a leki nie pomogą?
- zepsuje się nam auto?
- będziemy mieć wypadek?
- będzie korek na autostradzie?
- na miejscu okaże się, że apartament jest beznadziejny albo nie ma go wcale?
Szło zwariować. Musiałam ciągle zajmować czymś myśli, żeby nie oszaleć i nie wizualizować wszystkich możliwych nieszczęść.
Samo Świnoujście bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. To zupełnie coś innego niż to, co przez tyle lat spotykaliśmy w małych miejscowościach. Pomijając fakt, że 70% turystów to byli Niemcy, nie było tam tandetnych budek z tanimi pamiątkami, budek z pleksi z kebabami, itp. Wszystko było na parterze nowoczesnych apartamentowców. Przeszklone i zadbane. Nie było też zwykłych smażalni ani wędzarni ryb. Tam było jakby luksusowo.
Podróż
Według zaleceń psycholog, 30 min. przed startem miałam wziąć Xanax, co wiązało się z tym, że nie mogłam prowadzić samochodu. Od kilku lat jadąc nad morze to ja "startowałam" i byłam kierowcą przez pierwszych 50, 100, 200 km. Skupienie się na drodze pomagało mi odwrócić uwagę od lęku. Więc i tym razem poszłam na żywioł i zamiast benzo, wzięłam magnez.
Ruszyliśmy po godz. 17. Dobę hotelową mieliśmy już od godz. 16 tego samego dnia, ale (po przepychankach słownych z ojcem) nie pojechaliśmy jak zawsze na noc poprzedzającą, żeby rano być już na miejscu i się tułać do 16. Pojechaliśmy na wieczór, żeby jechać w środku nocy. I to był dobry pomysł.
Już 30km od domu napotkaliśmy na pierwszy korek - wypadek. Zaczął pojawiać się lęk. Nie ma gdzie odbić, nie ma jak ominąć. Pomyślałam: trudno, skoro już i tak stoimy, to najwyżej zamienię się z ojcem miejscami. Ważne było, że po trochę posuwaliśmy się do przodu. Ok, pierwsza przeszkoda zaliczona. Limit zatorów na tę podróż został wyczerpany.
Zbliżaliśmy się do autostrady, gdy ojciec zapytał, czy chcę się już zmienić. Powiedziałam, że nie, że chcę dojechać do autostrady i zmienimy się za bramkami. Nie wiedziałam tylko, że właśnie wjeżdżaliśmy na fragment autostrady, który dopiero miał na wyprowadzić na tę właściwą!
- Ale wiesz, że już jesteśmy na autostradzie?
Jak to zobaczyłam, zamarłam. Lęk się nasilił. Rany, co teraz?! Przecież nie mogę stanąć na środku (a nawet z boku) pasa, wysiąść i zamienić się miejscami z ojcem. To zbyt niebezpieczne. Ale czy bardziej, niż moja jazda w panice?
Jeszcze tylko 20km, dasz radę. Jedzie się szybko, to będzie tylko chwila. Nie panikuj, zaraz dojedziesz do celu i się zamienicie. Oddychaj. Skup się na drodze.
Pierwszy znak, że stacja za 5 km. Ufff, żeby tylko jak najszybciej do niej dojechać i się zmienić.
Jest, udało się! Zmieniamy się. Już nie chcę jechać do bramek.
Usiadłam na miejscu pasażera i zaczęło się. Atak lęku, drżenie całego ciała. Szybko wzięłam Xanax, krzyżówki do ręki i ruszamy. Drżenie ustało, ale lęk wciąż był. Po chwili zaczęło się ściemniać. I co ja teraz zrobię? Wpadłam na genialny pomysł - oświeciłam światełko nad pasażerem i zasłoniłam je ochroną przeciwsłoneczną tak, żeby nie raziło ojca. I teraz mogłam w nieskończoność czytać, rozwiązywać krzyżówki, a nawet szydełkować. I wiecie co? Xanax chyba zaczął działać, bo dalszej części drogi praktycznie nie pamiętam. Minęła mi, jakbym zasnęła i ocknęła się po 5 godzinach. Gdyby ktoś zapytał mnie, co zapamiętałam z drogi - nie umiałabym odpowiedzieć. Wiem tylko, że zatrzymaliśmy się gdzieś w 1/3 drogi na przekąskę i siku i nie odczuwałam lęku. I to nie jest tak, że byłam nieświadoma czy coś. Po prostu ten czas tak mi szybko minął, a do tego bez lęku, więc nie zapisywał się w mojej podświadomości.
Już był w ogródku, już witał się z gąską
100km przed Świnoujściem (godz. 22.40) usłyszeliśmy w radiu, że... ze względów technicznych tunel znów zostanie zamknięty o północy. No nie wierzę! To jakiś żart? Codziennie przed wyjazdem sprawdzałam, czy aby na ten dzień nie planują jego zamknięcia! Czekałam tyle lat, żeby pojechać do Świnoujścia i nie płynąć promem, a teraz takie coś?!
O dziwo ta wiadomość mnie nie wystraszyła (Xanax jeszcze działał) tylko rozbawiła. Śmiałam się, bo wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Rozumiecie absurd całej tej sytuacji?
Ojciec powiedział, że spokojnie zdążymy przed zamknięciem tunelu. Ale alternatywna wizja podróży promem była dla mnie bardziej ekscytująca, niż przerażająca, bo przecież tak dobrze mi szła cała droga.
I niestety schody zaczęły się 30 km przed tunelem. Nagle, ni stąd, ni zowąd dojeżdżamy do korka. Droga była w trakcie budowy, więc myśleliśmy, że to był powód. Ale myliliśmy się. W pewnym momencie wyprzedził nas pod prąd samochód - pilot, który zsuwał wszystkie pojazdy na boki. Aha, czyli mamy do czynienia z mega transportem. Świetnie. Już raz to przeżywałam! Przez pierwszych 10 min. znosiłam to w miarę, ale potem leki przestały już działaś i zaczęły się jazdy.
Posuwaliśmy się średnio 400-600 metrów i znów ruch zatrzymany na 20 min. I tak przez bite 2 godziny. Był środek nocy, a my stoimy w korku. Z jednej strony las, z drugiej tory. Już wiem, że na tunel nie zdążyliśmy i czeka mnie przeprawa promowa. Co więcej, mega transport jechał zarówno w stronę morza, jak i na południe, co wstrzymywało ruch jeszcze bardziej. Zaczęłam panikować. W głowie miałam tylko jedno - jeśli się uprę, to zrobię tą trasę nawet na piechotę. 20-10 km to już nie jest dużo. W najgorszym wypadku wyjdę z auta i pójdę na piechotę. Ale... co z promem? Tunel ponownie otwierają o 4:00, więc najwyżej poczekamy gdzieś na stacji te 3 godziny.
Nie taki diabeł straszny
Po 2 godzinach ślimaczej jazdy w końcu dotarliśmy do przeprawy promowej. I co teraz? Stanęliśmy w wyznaczonych liniach. Widocznie prom jeszcze nie został podstawiony. Lęk sięgał zenitu. Nie mogłam dłużej wysiedzieć. Wyszłam z auta i poszłam się rozejrzeć, jak to wygląda.
Na rozkładzie widniało, że prom odpływa dopiero za 20 min. Podeszłam na wjazd i z daleka widziałam, jak już płynie. Fajne to było, podobało mi się. Ale nie ma szans, że ja tam wejdę. No way! Po chwili dołączyła do mnie mama. Wspólnie patrzyłyśmy jak prom dobija do przystani i z wielkim hukiem opuszczane są najazdy. Patrzyłam na to tak, jakbym traktowała to tylko jako atrakcję turystyczną, patrząc z boku. W ogóle nie brałam pod uwagę, że za chwilę sama znajdę się z drugiej strony.
Zaczęli wpuszczać samochody. Ojciec podjechał i kazał nam szybko wsiadać, bo za nim jechały już następne samochody. Wsiadłam i dopiero po chwili dotarło do mnie, co zrobiłam.
Wjechaliśmy na prom. Poupychali nas jak śledzie. Tak, że nie było szans wysiąść z auta! Gdybby wybuchł pożar, spłonęlibyśmy wszyscy żywcem. Dobrze, że wtedy nie przyszło mi to do głowy! Być może na normalnej przeprawie tak to nie wygląda i spokojnie można wyjść na pokład. Ale to była sytuacja zastępcza, a pracownicy zachowywali się tak, jakby wybudzono ich w nocy i kazano pracować na siłę.
Jezu, co ja teraz zrobię?! Zaczęła się panika. Znów zaczęłam cała drżeć. Byliśmy tak blisko pozostałych aut, że jedni zaglądali w okna drugim. Było słychać, co kto mówi. Na pewno było widać, jak nienaturalnie się zachowuję. Co robić? Co robić?! Wzięcie teraz leku nic nie pomoże, bo nie zdąży zadziałać. Rodzice coś do mnie mówili, ale do mnie to nie docierało. Chciałam uciec. Trudno, niech ojciec przepłynie, a za 3 godziny przyjedzie po nas, jak już otworzą tunel.
Patrzyłam ciągle za siebie, czy wjechały już wszystkie auta. Do tego gościu, którym tym wszystkim kierował, był strasznie nieprzyjazny. Krzyczał po każdym kierowcy, który miał obawy przed parkowaniem na żyletki. Swoją drogą przy wyjeździe z promu zahaczyliśmy o lusterko sąsiada. Miałam nadzieję, że jak już wszystkie auta wjadą, to prom ruszy. Ale nie, czekaliśmy aż do godziny odjazdu, czyli całe 10 min. Najdłuższe 10 min. jakie pamiętam. W panice wzięłam do ręki szydełko i zaczęłam pruć to, co wcześniej udało mi się zrobić przez 5 godzin jazdy. Byleby zająć czymś ręce i umysł, byleby tylko nie myśleć. Ciągle powtarzałam tylko "płyńmy już, czemu jeszcze nie płyniemy?!". Za którymś razem usłyszałam: "przecież już płyniemy, popatrz że latarnie się przesuwają". I rzeczywiście. Nie zauważyłam kiedy odbiliśmy od brzegu. Moja wizja promu, jako statku, na którego pokład można wejść i podziwiać widoki, legła w gruzach. Byliśmy zamknięci w aucie, pomiędzy innymi autami. Nie było widać nic, poza podniesionym najazdem z przodu oraz podniesionym najazdem z tyłu promu. Trzeba było dobrze wyszukać lukę, żeby dojrzeć kawałek nieba/lądu.
Odetchnęłam z ulgą. 8 min i będzie po wszystkim. To, czego tak się bałam przez tyle lat, właśnie się działo. Było źle, ale do wytrzymania. Nie mogę się doczekać, aż wszystkim opowiem o tej groteskowej sytuacji.
Po spokojnej podróży i jakże niespokojnym jej końcu dotarliśmy na miejsce. Miejsce, które poniekąd zrekompensowało cały wcześniejszy stres. Ojciec rozładowywał walizki, a ja z mamą poszłam zobaczyć morze. Niestety było tak ciemno, ale to tak ciemno, że byłyśmy 5 metrów od morza, a jego nadal nie było widać. Do tego drogę przebiegł nam lis. Wróciłyśmy więc szybko, zabrałyśmy walizki i poszłyśmy do pokoju. Szybkie odświeżenie po podróży, wskoczyłam w piżamę i 3 nad ranem, spokojna, zadowolona, zmęczona i niepewna co przyniesie jutro, zasnęłam.
Ciąg dalszy w kolejnym poście.
0 komentarze:
Prześlij komentarz