"Jak bardzo musiał cierpieć, skoro myśl o własnej śmierci przynosiła mu ukojenie?"
"Ludzie ponoszą porażkę nie dlatego, że brakuje im intuicji czy wiedzy, dokąd chcą zmierzać, ale właśnie z powodu braku umiejętności wytrzymywania kryzysów."
"Zaburzenia lękowe nie oznaczają braku odwagi. Jest wręcz odwrotnie. Ile trzeba mieć siły i determinacji, żeby każdego dnia pomimo cierpienia - żyć. Walczyć o każdy dzień i noc. To ciągła próba charakteru, z której osoba cierpiąca na nerwicę każdego dnia wychodzi zwycięsko - żyje."
"To, czego nie wypłaczą łzy, musi potem wypłakać ciało."
"Azyl to świetne miejsce, ale działa tylko wtedy, kiedy wracamy do niego po wyprawie. Jeżeli jesteśmy tam ciągle, staje się więzieniem."
"Życie trwa, a dobry kapitan nie walczy ze zbyt silnym wiatrem, tylko szuka najlepszego ustawienia żagli. A gdy ma do czynienia z tornadem, żeby przetrwać, może musi zdjąć na moment żagle, a potem spokojnie poszukać nowego akwenu do żeglowania."
"Być wypoczętym to z jednej strony mieć apetyt na życie, a z drugiej - mieć siłę, żeby jeść".
"Drużyna jest tak silna, jak silne jest jej najsłabsze ogniwo."
Nadszedł dzień wesela. Już od nocy stresowałam się. Rano byłam zaabsorbowana pracą, więc stres zszedł gdzieś na bok. Ale koło południa, gdy zaczęłam się przygotowywać, stres znów wyszedł na pierwszy plan.
Z początku robiłam po prostu to, co należało - umyłam włosy, wzięłam prysznic, pomalowałam paznokcie, nakręciłam loki i... wydawało mi się, że mam jeszcze duuużo czasu, aż tu nagle, nie wiadomo skąd, została mi tylko godzina do wyjazdu! Zaczęłam być nerwowa, już nie tylko z powodu lęku.
Szybko dokończyłam włosy i wzięłam się za makijaż. Niestety jest to jedna z tych rzeczy, których nie umiem robić i nie znoszę robić. Efekt? Pomazałam się jak karykatura i musiałam wszystko zmyć. Na poprawki nie zostało wiele czasu, więc szybko zrobiłam małą korektę trzęsącymi się już rękami i efekt był... niezadowalający. Do tego popaprałam sobie paznokcie, a na nowy manicure nie było już czasu. Trudno - jadę taka, jaka jestem. Z brzydkim makijażem, pomazanymi paznokciami i w nerwach.
Przed wyjazdem biłam się z myślami - wziąć Xanax i stresować się, że nie mogę w każdej chwili wsiąść do auta i wrócić do domu, czy Hydroxyzynę, która jest słabsza i nie wiem czy da radę. Ostatecznie wzięłam 25mg hydro i wyruszyliśmy.
Udało mi się tak ogarnąć wyjazd, żeby nikt z nami nie jechał. A było ciężko, bo już na starcie chciała się do nas wpakować ciocia. Ostatecznie wyszłam na "niemiłego, zapracowanego, nietowarzyskiego dziwaka", ale jechałam w komfortowych jak na to wydarzenie warunkach.
Z drogi znów niewiele pamiętam. Pamięć "wróciła" mi, gdy już zbliżaliśmy się do danej miejscowości. Nawet nie wiem ile jechaliśmy 30-40 min? Zaczął się stres. Celowo chcieliśmy się spóźnić do kościoła, ale tak wyszło, że zdążyliśmy jeszcze na końcówkę. Kościół był na szczycie górki, do której dojazd był tak stromy, że momentami koła nam buksowały, chociaż nie było błota ani wilgoci. W trakcie tego podjazdu towarzyszył mi już lęk. Ciągle rozglądałam się, gdzie w razie czego można zawrócić. Odliczałam metry na nawigacji.
Na szczycie okazało się, że jest problem z miejscem parkingowym. Dodatkowo przyjechały 2 autokary z wycieczkami. Ostatecznie ojciec wjechał na plac przed kościołem, gdzie... wszyscy goście stali już do zdjęcia grupowego. Zobaczyli nas i zaczęli wołać, że mamy szybko dołączyć. I tak szłam zestresowana, szybkim krokiem, w szpilkach, na widoku 90 osób + 2 autokarów wycieczkowiczów... Szybkie zdjęcie i z powrotem do auta. Poczułam się trochę skrępowana, gdy zobaczyłam te wszystkie dziewczyny w seksi sukienkach, dużym biustem, profesjonalnym makijażem i włosami od fryzjera. Spojrzałam tylko na swój rozmazany lakier na paznokciach i westchnęłam. Trudno, przynajmniej mam bogatsze wnętrze.
Po dojechaniu na salę (ok. 800m z kościoła) wszyscy goście zbierali się na końcu ogrodu w oczekiwaniu na parę młodą. Fajnie, że początek był na dworze. Pogoda dopisywała aż za bardzo - miałam czarną sukienkę z długim rękawem (jak na koniec września przystało), a było z 25 stopni. I znów zaczęłam się stresować, że wszyscy tam stoimy i nie mogę teraz iść np. na parking, bo wszyscy będą na mnie patrzeć, a poza tym jak to będzie wyglądało, jak akurat będę mijać się z młodymi.
Trwało to wieczność, zanim przyszli. Potem życzenia i zaczęliśmy lokować się na sali przy stolikach. Najbardziej bałam się obiadu oraz tego, że będę daleko od wyjścia i od mamy. Pocieszał mnie fakt, że będę przy stoliku z kuzynką i jej dziećmi, więc zaplanowałam sobie, że w razie czego zajmę się dziećmi lub z którymś wyjdę pod byle pretekstem.
Standardowo nic nie zadziało się tak, jak zaplanowałam. Przede wszystkim kuzynka z całą rodziną spóźniła się na obiad. Z początku siedziałam więc z drugą kuzynką (która nie wie), jej mężem, dzieckiem (patrz: ostatnie chrzciny), dalszym kuzynem z dziewczyną (znam ją i lubię - większość wesela bawiłam się z nią) oraz z kuzynem mamy. Siedziałam mniej więcej na środku sali, a od mamy dzieliły mnie 2 stoły.
Z początku trochę się stresowałam podczas obiadu, ale obok mnie siedziała 1,5 roczna córka wspomnianej kuzynki, więc się nią zajęłam - karmiłam, zagadywałam, itp. Kuzynka w tym czasie albo biegała gdzieś po sali (była świadkową), albo siedziała przy stole i narzekała na wszystko. Swoją drogą przez całe wesele to jej mąż zajmował się dzieckiem (gdy poszła spać siedział z nią w pokoju), a kuzynka bawiła się sama.
Pod koniec obiadu dojechała druga kuzynka z rodziną i wtedy już cały stres minął. Chrześniak przykleił się do mnie i dopóki nie odwieźli go do domu, to był cały czas ze mną. Najpierw musiałam siedzieć z nim w figloparku 30 min, ale potem pomyślałam, że nie po to przyszłam na wesele, żeby siedzieć w piwnicy z dziećmi, i wróciłam na salę. Młody o dziwo poszedł ze mną. Razem tańczyliśmy, chodziliśmy za rękę, piliśmy bezalkoholowe drinki, a podczas posiłków ciągle siedział mi na kolanach. Śmiałam się, że mam swoją osobę towarzyszącą.
Podczas pierwszego tańca trochę się stresowałam, bo drzwi na salę zostały zamknięte, a ja stałam w kółku pomiędzy obcymi osobami. Szczęśliwie ten lęk dość szybko minął. Do końca wesela bawiłam się już świetnie - brałam udział w oczepinach (bałam się, żeby bukiet nie poleciał w moją stronę, ale 3 dziewczyny rzuciły się na niego i stoczyły bój na parkiecie. Naprawdę brakowało tylko kisielu), tańczyłam zarówno sama, jak i z obcymi mi ludźmi. Ani razu nie miałam potrzeby iść do mamy po wsparcie. Ani razu nie uciekłam, nie musiałam szukać wymówek, nie pomyślałam o nieplanowanym powrocie do domu.
Było też kilka nieplanowanych atrakcji:
1. Awaria prądu - przez 20 min siedzieliśmy przy świecach i nikt nie wiedział, co się dzieje.
2. Wujek tak się zakrztusił, że z braku tchu stracił przytomność. Uratowała go moja mama.
3. Po pierwszym tańcu Pary Młodej była pierwsza przerwa "a teraz idziemy na jednego". Po kilkunastu minutach DJ znów zaczął grać. Na parkiecie jeszcze nikogo nie było. Wtem DJ mówi: mamy pierwszą dedykację dla AntyK od Pary Młodej! Czy jest z nami AntyK? Zapraszamy na parkiet!
Najpierw myślałam, że się przesłyszałam. Potem dotarło do mnie, że to jednak chodzi o mnie. Zaczęłam wzrokiem szukać ratunku, ale znikąd nie nadchodził. Wstałam więc i poszłam na parkiet. Na szczęście mama zorientowała się w sytuacji i szybko zabrała ze sobą cały swój stolik do tańca. Tańca z pierwszą dedykacją, podczas którego... nie było Młodych na sali. I może to i lepiej ;)
Koło 3 nad ranem zaczęłam się lekko stresować powrotem do domu. Będę kierowcą i najbardziej bałam się tego, że ktoś będzie chciał ze mną wracać. I niestety tak się stało - tym razem ciocia nie odpuściła. Zestresowało mnie trochę. Jechałam i szukałam w głowie pretekstów, dla których w razie kryzysu muszę się zatrzymać. Po kilku kilometrach zaczęły mi strasznie łzawić oczy, a wraz z tym makijaż spływał mi do oczu, powodując okropne pieczenie. Praktycznie nic nie widziałam na oczy, nie mogłam ich otworzyć i pretekst znalazł się sam. Zastanawiałam się, czy nie zjechać gdzieś na bok i nie opanować sytuacji, ale stwierdziłam, że szkoda czasu i jechałam raz z jednym, raz z drugim okiem otwartym, wycierając cały czas łzy. Na szczęście o tej porze ulice były puste. Dalsza droga do domu minęła już bez problemów.
Podsumowując, znów było o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Od powrotu z wakacji spadł ze mnie ogromny ciężar i znów zaczynam czuć, że żyję!
Po powrocie z wakacji zaczął się lęk związany z nadchodzącym weselem kuzyna. Kuzyna, z którym spędziłam dzieciństwo. I w sumie będzie to ostatnie wesele w naszej rodzinie.
Ślub ma się odbyć w miejscowości oddalonej o 20 km od domu. Już samo to powoduje lęk. Jeszcze nie wiem, jak tam dojadę, ani jak wrócę. Nie wiem czy dam radę jechać samochodem jako kierowca. Tym bardziej, jeśli wezmę Xanax. Nie chcę też, żeby ktokolwiek z nami jechał, a niestety już się zapowiadają. Bo przecież ja nie piję, mam miejsce w aucie, więc czemu miałabym ich nie zabrać? Ano temu, że odczuwam lęk. Ale wy o tym nie wiecie.
Ciężko jest mi się zmobilizować, żeby w ogóle zacząć szukać sukienki, butów, itp. Wiem, że ten dzień, to będzie koszmar. Od miesiąca wszyscy gadają już tylko o tym. Przebijają się w kupnie sukienek i zapisują na wizyty u kosmetyczek i fryzjerek. Ja niestety nie mogę sobie na to pozwolić, co jest przykre. Przykre jest też to, że - tak jak wspomniałam - to ostatnie wesele w rodzinie i wypadło akurat wtedy, gdy nie czuję się najlepiej. Trochę szkoda, bo nie będę mogła w pełni w nim uczestniczyć i bawić się. Nie tak, jak bym chciała. No i idę bez osoby towarzyszącej, co też ma dla mnie negatywny wydźwięk. Z drugiej strony w życiu nie chciałabym iść z kimś, kto "nie wie" i przy kim mój lęk tylko by się spotęgował.
Nie wiem, jak wytrzymam obiad. Nie wiem, czy w ogóle wytrzymam na sali. Nie będę siedzieć przy stoliku z mamą, więc będę zdana sama na siebie. Nie wiem, czy w ogóle zdecyduję się pojechać...
Wisienką na torcie był wieczór panieński. Ogólnie ten ślub miał być 2 lata temu, ale wybuchła pandemia i został przełożony. W międzyczasie kuzyn wziął cichy ślub cywilny, a teraz będzie kościelny + wesele. Więc z jakiej racji jego już żona zażyczyła sobie wieczoru panieńskiego?!
Bałam się tego faktu. Skrycie miałam nadzieję, że może mnie nie zaproszą. Ale niestety nie ominęli mnie. Pomyślałam - trudno. Może razem z drugą kuzynką (od dzieci) uda mi się chociaż na chwilę przyjść do klubu, a potem szybko się zmyję. Ale w tej kwestii również się myliłam, ponieważ żona kuzyna zażyczyła sobie wieczoru panieńskiego w domku nad jeziorem. Najlepiej z basenem. Na weekend! Jak to zobaczyłam, to bez namysłu odmówiłam. W życiu nie dałabym rady uczestniczyć w czymś takim. I zaraz po tym, jak odmówiłam, pojawił się u mnie dołek. Żal, że nie mogę brać udziału w takich "atrakcjach". Jakie to niesprawiedliwe, dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego nie mogę żyć normalnie jak rówieśnicy? Dlaczego wszyscy będą w tym uczestniczyć i się dobrze bawić, a mi nie jest dane? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?