Od dziecka uwielbiałam pociągi. Od kilkunastu lat fascynują mnie jeszcze bardziej. Lubię odwiedzać dworce kolejowe, lubię zapach pociągu. Mogłabym siedzieć na peronie godzinami i patrzeć na odjeżdżające i przyjeżdżające pociągi. Patrzę na wsiadających ludzi i dopisuję im historie. Zastanawiam się jaki jest cel ich podróży, myślę, co by było gdybym była na ich miejscu... Chciałabym któregoś dnia "wsiąść do pociągu byle jakiego" i odbyć spontaniczną podróż w nieznane.
Odkąd mam nerwicę niestety przestałam jeździć kolejami. Jeszcze na początku choroby zdarzyło mi się kilka wypadów pociągowych, w tym 3 długodystansowe. Ale obecnie nie potrafię się przełamać i przejechać nawet do sąsiedniego miasta. Boję się tej paniki, że nie mogę wysiąść kiedy chcę, że jestem zamknięta. I moja miłość do pociągów nie potrafi się przez ten lęk przebić.
Ale dziś udało mi się pierwszy raz w życiu wejść do kabiny maszynisty. Jestem pod wrażeniem, byłam tak podekscytowana, że za wszelką cenę chciałam zapamiętać wszystkie szczegóły. Był to stary pociąg z całym panelem manualnym i ręczną wajchą hamulca. Wytarty fotel obrotowy. Rozpadająca się roleta przeciwsłoneczna. Stara radiostacja. Jestem wdzięczna maszyniście za taką otwartość. Zapewne jego też ktoś kiedyś zaprosił do kabiny i zakochał się w tym, co teraz robi. I dla tej 5-minutowej chwili w roli maszynisty warto było wstać dziś z łóżka. Gdybym nagle cudownie ozdrowiała, to poszłabym na szkolenie i zostałabym maszynistką lub konduktorem. Naprawdę lubię męskie zawody.
Jeśli chorujesz na nerwicę lękową od lat to wiesz już, że objawy są jak sinusoida - raz jest lepiej, raz gorzej. Czujesz się dobrze, masz nadzieję, że pozbyłeś się już lęków, a tu nagle trach! Objawy pojawiają się znowu. Nerwica najczęściej daje o sobie znać wtedy, gdy stajemy się za bardzo samodzielni i za dużo zaczynamy korzystać z życia. Wtedy postanawia nas zahamować i z powrotem zapakować w swoje sidła. Jeśli jesteś silniejszą jednostką, uda Ci się wyplątać. Jeśli nie, będziesz musiał trochę z nią powalczyć, zanim znowu znajdziesz się "nad kreską".
Z kolei jeśli jesteś nowicjuszem i dopiero zapoznajesz się z nerwicą to wiedz, że lęk nie trwa wiecznie i pojawia się tylko w określonych sytuacjach. Oswojony daje o sobie zapomnieć. A potem... - patrz wyżej.
W obu przypadkach polecam robić tzw. listę poziomu lęku, co jest moim autorskim pomysłem i sprawdza się w praktyce. Mianowicie chodzi o to, żeby zrobić na kartce lub w Excelu tabelę z datą, sukcesami, porażkami i oceną poziomu lęku. Codziennie (istotna jest systematyka!) należy uzupełniać listę swoimi wydarzeniami z życia określając towarzyszący im poziom lęku. Ja stosuję ocenę od 1-3 plus wykrzykniki podkreślające dany poziom. Stosuję również przedziały, bo lęk często ustępuje po dłużej chwili. 4 oznacza u mnie porażkę, czyli wycofanie się.
Dla przykładu:
W sukcesach zapisuję, że poszłam sama na spacer. Poziom lęku oceniam na 1-2-1: 1 (blisko od domu)-2(najbardziej oddaliłam się od domu)-1(powrót do domu).
W porażkach zapisuję wyłącznie te sytuacje, z których się wycofałam lub poddałam się. Np. szłam do sklepu, ale poziom lęku był tak duży, że zawróciłam. Wówczas poziom lęku oceniam na 4.
Jaki jest sens tworzenia takiej listy? Ano taki, że po pewnym czasie zobaczycie, że poziom lęku maleje, a sytuacje, które kiedyś były przez was oceniane na 3, teraz są "jedynkami". Warto co jakiś czas przeglądać stworzone listy i analizować je w celu automotywacji do walki z lękami.
Zdecydowana większość kobiet narzeka na swój wygląd i na swoje niedoskonałości.
Zdaję sobie sprawę, że też posiadam wiele mankamentów, jednak dzisiaj postanowiłam skupić się wyłącznie na swoich zaletach, których wiele osób może mi pozazdrościć. Zaznaczę, że mowa tutaj wyłącznie o cechach fizycznych.
1. Mogę jeść co chcę i ile chcę i nie tyję.
2. Słońce opala mnie na brązowo, a nie tak jak większość na czerwono.
3. Mam seksownego pieprzyka nad wargą a'la Marilyn Monroe.
4. Mam jędrne pośladki bez ćwiczeń.
5. Mam proste włosy do bioder i naturalne pasemka.
6. Mam bardzo mocne kości i mimo wielu upadków i wypadków nigdy się nie połamałam.
Polecam każdemu zrobić sobie taką listę, wydrukować i wyciągać z szuflady za każdym razem, gdy stojąc przed lustrem będziecie zastanawiać się, czy operacja plastyczna rzeczywiście jest taka droga.
Dzisiaj postanowiłam opisać Wam mój weekend, ponieważ trochę się działo. Być może przybliży to niektórym czym jest nerwica lękowa i co wtedy czujemy.
W piątek pojechałam z kuzynką i jej 3-letnim synkiem na wycieczkę. Zdobyliśmy 525-metrową górę i było ok, bo nikt poza nami nie zdobywał jej pieszo. Na wyjazd wyciągiem krzesełkowym póki co nie zdecydowałam się, ale jestem blisko.
Następnie wypchałam kuzynkę z małym na tor saneczkowy. W tym momencie nerwica wybudziła się ze snu. Najpierw pojawił się lęk, że zostałam na jakiś czas sama, wśród obcych ludzi, z dala od domu i od samochodu. Wzięłam do ręki telefon (zazwyczaj jest to pierwszy przedmiot, który biorę do ręki, gdy TO się zaczyna) i szybkim krokiem poszłam zrobić im zdjęcia, żeby czymś się zająć. Wtedy nerwicę szybko spławiłam. Jednak małemu tak się spodobało, że chciał jechać jeszcze raz. Tym razem kuzynka nie dała mi chwili do zastanowienia i mimo oporu, nawet nie wiem kiedy znalazłam się w saneczkach. I kolejny lęk, że nie ma już wyjścia, że jak zacznie mi się coś dziać, to nie mam jak ani gdzie uciec. Tysiące czarnych myśli przez kilkadziesiąt sekund a potem.... zjazd i po wszystkim. Podbudowana zaczęłam snuć marzenia o locie paralotnią, o skoku ze spadochronem, o utracie głosu na koncercie i takie tam.
Sobota
Ten dzień był trochę gorszy pod względem samopoczucia. Zaczęło się od snu, że mój kochany pies jest umierający, a mój ex mnie olał i nie chciał pocieszyć... To sprawiło, że już rano byłam zdołowana i smutna.
Rodzice pojechali na wesele, a ja spędzałam czas jak zwykle z kuzynką, jej synkiem i mężem. Pojechaliśmy do sąsiedniej miejscowości na koncert orkiestry dętej. Otwarta przestrzeń na +, ilość osób słuchaczy na +, zajęte miejsce na środku w pierwszym rzędzie, na minus. Nerwica ponownie zagościła. Ręce spocone, myślami ciągle szukałam możliwości ucieczki ale równocześnie bałam się, że jak wstanę to nie będę w stanie zrobić kroku, bo od razu zrobi mi się ciemno przed oczami lub zemdleję. Na szczęście po chwili młodemu zaczęło się nudzić i odeszłam z nim na plac zabaw. Później jeszcze trochę stresu w samochodzie (hiperwentylacja), szybki wyskok po lody, i dalej było już ok. Dzień przypieczętowany bólem głowy. Dodatkowo samopoczucie było złe, ponieważ moje myśli ciągle krążyły wokół pana ex. Ciągle mi go brakowało, było mi przykro, że nie może mi towarzyszyć, że nie mogę z nim dzielić swoich małych sukcesów i radości. Że nie mogę w pełni wykorzystać tzw. "wolnej chaty". Zadręczałam się myślami, że pewnie w tej chwili spędza czas z jakąś dziewczyną... Nie mogłam patrzeć na zakochane pracy, miałam ochotę wyładować na nich swoją agresję. A w głowie myśli "to mogliśmy być my, ale...". Po północy pojechałam z mężem kuzynki po rodziców do oddalonej o 45 km miejscowości. Podróż zadziwiająco dobra, prawie zerowy stres, humor dopisywał, pośpiewałam ulubione piosenki, ale jak zwykle nie wszystko mogło być kolorowo. W pewnym momencie towarzysz mojej podróży poinformował mnie, że zbliżamy się do miejsca docelowego i mamy ostatnią szansę. Gdy nagle zatrzymał się w zatoczce w lesie nie musiałam dopytywać, co ma na myśli. Na początku myślałam, że żartuje, ale gdy zaczął "brać się do roboty" wystraszyłam się i delikatnie mówiąc, zjebałam go i kazałam jechać dalej. Całą drogę dawał mi rękę na kolano, a ja całą drogę poirytowana do granic możliwości musiałam się odsuwać i/lub odrzucać jego łapy. Dobry humor pozostał w zatoczce. Potem kolejny stres, bo musiałam sama kierować i wrócić z rodzicami do domu. Gdy jechałam prostą, pustą drogą przez las zaczęłam się bać, że zaraz zasnę, bo droga była tak monotonna. Nerwica od razu wyłapała moje obawy i podsunęła mi myśl, że nie mam też z kim się zamienić, bo mąż kuzynki wraca swoim autem, a rodzice z wiadomych powodów nie mogą wsiąść za kierownicę. Na szczęście wkrótce dojechałam do głównej drogi i monotonia się skończyła. Koniec końców nogi miałam trzęsące się, spięte i nie mogłam zasnąć.
"Mogliśmy dojść najdalej ze wszystkich
A teraz każde z nas szuka drugiego w snach
To historia, która nie znajdzie końca
Opowiada o tych, których zmazał czas
Może spotkają się jeszcze w samotnym mieście
Może znajdą dzień, w którym zgubili szczęście
Może miną się i pójdą w inną stronę
Może tak, może nie"
Niedziela
O 10 rano obudził mnie sms o treści "będziemy po Ciebie o 11". Już dzień wcześniej wiedziałam, że chcą jechać gdzieś dalej i od razu powiedziałam im, że zostaję w domu. Ale nie dali za wygraną. Przyjechali i kazali mi się zbierać. A przecież nerwica nie lubi niewiedzy i od razu pojawił się niepokój związany z tym, że nie wiem gdzie chcą mnie "porwać". Podpytałam małego i dowiedziałam się, że celem podróży ma być jezioro i jaskinie na Słowacji. Całe szczęście, że nie dałam się w to wciągnąć. Mogę jechać wiele kilometrów (nie bez trudu) w Polskę, ale nawet kilka kilometrów poza granicami już przyprawiają mnie o lęk. A do tego jaskinie, no na bank. Zaczęły się namawiania, naciągania, itp. W tym momencie było już tego za dużo i zaczęło mi się robić przykro, że jestem taka do dupy, że nie mogę spędzić fajnie czasu, że zepsułam im wycieczkę, itd. Zachciało mi się płakać. Zamknąć w pokoju i płakać. Po dłuższych negocjacjach stanęło na tym, że pojedziemy nad któreś jezioro w okolicy. Chyba tylko mały był usatysfakcjonowany tą decyzją.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy do oddalonej o 25 km miejscowości do dużego parku. Droga przebiegła mi średnio - szczególnie stresująca była końcówka wycieczki. Zastanawiałam się, czy wziąć hydroxyzynę, żeby poczuć się pewniej. Ale nie wzięłam i męczyłam się z tym sama. Modliłam się, żeby nie było korków (utrapienie lękowców), ale nie przewidziałam przejazdów kolejowych... Staliśmy na dwóch i liczyłam wagony w nadziei, że pociąg dzięki temu przyśpieszy.
Zawsze mam takie szczęście, że trafię na jakąś imprezę i tłumy ludzi. Akurat był bieg charytatywny, przez park wyznaczona trasa a wzdłuż niej mnóstwo kibiców i zwykłych gapiów. Poza tym bardzo dużo turystów, głównie z dziećmi i zakochanych par. I zaczęło się. Ludzie zaczynali stawać się tacy obcy, miałam uczucia odrealnienia, znów chciało mi się płakać i uciekać, pojawił się ogromny strach, że mi to nie minie, że nie przejdzie, że nawet lekarz nie będzie w stanie mi pomóc. Męczyłam się tak przez cały 1-godzinny spacer. Znów trochę się zdołowałam, że inni normalnie mogą sobie spacerować i nie przeżywają w tym czasie takich koszmarów. Poczułam się gorsza, odizolowana, obca w świecie, który mnie otaczał. Wszystko wydawało mi się sztuczne i obce,takie nierealne. W myślach budowałam historie ludzi, których mijałam.
Wkrótce zaczęliśmy kierować się w stronę auta. Problem w tym, że nie mogliśmy do niego trafić, co podbudowało moją nerwicę. Jakby tego było mało, to kilku biegaczy zasłabło na naszych oczach i ratownicy medyczni z karetki udzielali im pomocy. Strasznie boję się karetek. Mam wrażenie, że zawsze, gdy czuję chociaż mały lęk, to nagle nie wiadomo skąd pojawiają się karetki. Boję się, że będę potrzebować ich pomocy, a oni nie będą mi w stanie pomóc. Albo, że najem się wstydu, bo będę panikować, że zaraz zemdleję, a oni wyśmieją mnie, że to tylko nerwica, a ludzie dookoła będą się gapić. Ambulans jest zawsze atrakcją dla przechodniów. Boję się bardzo tych ludzi, którzy przecież niosą innym pomoc i nierzadko ratują im życie! Co za absurd.
W końcu dotarliśmy do auta (przez stres nie zauważyłam nawet, że otarły mnie buty). Jednak to nie koniec. Myślałam, że teraz spokojnie pojedziemy do domu i będę mogła odpocząć po... odpoczynku?, a tu mąż kuzynki skręcił w inną stronę. Nerwica wyszczerzyła kły w ironicznym uśmiechu. Mokre ręce, jakby dopiero wyciągnięte spod kranu, hiperwentylacja i strach, że nie potrafię oddychać. Lęk, że nie wiem dokąd jedziemy i nie znam trasy. Na moje szczęście wycieczka nie była długa. Dojechaliśmy nad jezioro, nad którym byłam pierwszy raz (dla nerwicowców ma to znaczenie).
Wykorzystując mój nastoletni wygląd weszliśmy na teren kąpieliska na bilet rodzinny 2+2. Położyłam się na piasku i trochę mi ulżyło. Wkurzał mnie tylko widok zakochańców ściskających się obleśnie dookoła nas. Myśli - czemu ja tu jestem w takim a nie innym towarzystwie? Ale trudno, uwielbiam widok jachtów na wodzie i to mnie trochę uratowało. Od razu zachciałam popływać. Nie byliśmy przygotowani na plażowanie, a woda i tak nie była zbyt czysta, zaproponowałam więc (ja!) rowerek wodny. Było sympatycznie, dopóki nie wypłynęliśmy na środek jeziora. Wtedy pojawił się mały lęk, że jeśli zacznę panikować, to nie damy rady szybko dopłynąć do brzegu. Wbrew pozorom nie bałam się tak jak inni, że np. wpadnę do wody i się utopię. Bałam się paniki, bałam się bać. Ale skupiłam się na pedałowaniu i pokonałam obawy. Tym razem się udało.
Po wszystkim byłam tak padnięta, że powrotu do domu nawet nie pamiętam.