Dzisiaj postanowiłam opisać Wam mój weekend, ponieważ trochę się działo. Być może przybliży to niektórym czym jest nerwica lękowa i co wtedy czujemy.
W piątek pojechałam z kuzynką i jej 3-letnim synkiem na wycieczkę. Zdobyliśmy 525-metrową górę i było ok, bo nikt poza nami nie zdobywał jej pieszo. Na wyjazd wyciągiem krzesełkowym póki co nie zdecydowałam się, ale jestem blisko.
Następnie wypchałam kuzynkę z małym na tor saneczkowy. W tym momencie nerwica wybudziła się ze snu. Najpierw pojawił się lęk, że zostałam na jakiś czas sama, wśród obcych ludzi, z dala od domu i od samochodu. Wzięłam do ręki telefon (zazwyczaj jest to pierwszy przedmiot, który biorę do ręki, gdy TO się zaczyna) i szybkim krokiem poszłam zrobić im zdjęcia, żeby czymś się zająć. Wtedy nerwicę szybko spławiłam. Jednak małemu tak się spodobało, że chciał jechać jeszcze raz. Tym razem kuzynka nie dała mi chwili do zastanowienia i mimo oporu, nawet nie wiem kiedy znalazłam się w saneczkach. I kolejny lęk, że nie ma już wyjścia, że jak zacznie mi się coś dziać, to nie mam jak ani gdzie uciec. Tysiące czarnych myśli przez kilkadziesiąt sekund a potem.... zjazd i po wszystkim. Podbudowana zaczęłam snuć marzenia o locie paralotnią, o skoku ze spadochronem, o utracie głosu na koncercie i takie tam.
Sobota
Ten dzień był trochę gorszy pod względem samopoczucia. Zaczęło się od snu, że mój kochany pies jest umierający, a mój ex mnie olał i nie chciał pocieszyć... To sprawiło, że już rano byłam zdołowana i smutna.
Rodzice pojechali na wesele, a ja spędzałam czas jak zwykle z kuzynką, jej synkiem i mężem. Pojechaliśmy do sąsiedniej miejscowości na koncert orkiestry dętej. Otwarta przestrzeń na +, ilość osób słuchaczy na +, zajęte miejsce na środku w pierwszym rzędzie, na minus. Nerwica ponownie zagościła. Ręce spocone, myślami ciągle szukałam możliwości ucieczki ale równocześnie bałam się, że jak wstanę to nie będę w stanie zrobić kroku, bo od razu zrobi mi się ciemno przed oczami lub zemdleję. Na szczęście po chwili młodemu zaczęło się nudzić i odeszłam z nim na plac zabaw. Później jeszcze trochę stresu w samochodzie (hiperwentylacja), szybki wyskok po lody, i dalej było już ok. Dzień przypieczętowany bólem głowy. Dodatkowo samopoczucie było złe, ponieważ moje myśli ciągle krążyły wokół pana ex. Ciągle mi go brakowało, było mi przykro, że nie może mi towarzyszyć, że nie mogę z nim dzielić swoich małych sukcesów i radości. Że nie mogę w pełni wykorzystać tzw. "wolnej chaty". Zadręczałam się myślami, że pewnie w tej chwili spędza czas z jakąś dziewczyną... Nie mogłam patrzeć na zakochane pracy, miałam ochotę wyładować na nich swoją agresję. A w głowie myśli "to mogliśmy być my, ale...". Po północy pojechałam z mężem kuzynki po rodziców do oddalonej o 45 km miejscowości. Podróż zadziwiająco dobra, prawie zerowy stres, humor dopisywał, pośpiewałam ulubione piosenki, ale jak zwykle nie wszystko mogło być kolorowo. W pewnym momencie towarzysz mojej podróży poinformował mnie, że zbliżamy się do miejsca docelowego i mamy ostatnią szansę. Gdy nagle zatrzymał się w zatoczce w lesie nie musiałam dopytywać, co ma na myśli. Na początku myślałam, że żartuje, ale gdy zaczął "brać się do roboty" wystraszyłam się i delikatnie mówiąc, zjebałam go i kazałam jechać dalej. Całą drogę dawał mi rękę na kolano, a ja całą drogę poirytowana do granic możliwości musiałam się odsuwać i/lub odrzucać jego łapy. Dobry humor pozostał w zatoczce. Potem kolejny stres, bo musiałam sama kierować i wrócić z rodzicami do domu. Gdy jechałam prostą, pustą drogą przez las zaczęłam się bać, że zaraz zasnę, bo droga była tak monotonna. Nerwica od razu wyłapała moje obawy i podsunęła mi myśl, że nie mam też z kim się zamienić, bo mąż kuzynki wraca swoim autem, a rodzice z wiadomych powodów nie mogą wsiąść za kierownicę. Na szczęście wkrótce dojechałam do głównej drogi i monotonia się skończyła. Koniec końców nogi miałam trzęsące się, spięte i nie mogłam zasnąć.
"Mogliśmy dojść najdalej ze wszystkich
A teraz każde z nas szuka drugiego w snach
To historia, która nie znajdzie końca
Opowiada o tych, których zmazał czas
Może spotkają się jeszcze w samotnym mieście
Może znajdą dzień, w którym zgubili szczęście
Może miną się i pójdą w inną stronę
Może tak, może nie"
A teraz każde z nas szuka drugiego w snach
To historia, która nie znajdzie końca
Opowiada o tych, których zmazał czas
Może spotkają się jeszcze w samotnym mieście
Może znajdą dzień, w którym zgubili szczęście
Może miną się i pójdą w inną stronę
Może tak, może nie"
Niedziela
O 10 rano obudził mnie sms o treści "będziemy po Ciebie o 11". Już dzień wcześniej wiedziałam, że chcą jechać gdzieś dalej i od razu powiedziałam im, że zostaję w domu. Ale nie dali za wygraną. Przyjechali i kazali mi się zbierać. A przecież nerwica nie lubi niewiedzy i od razu pojawił się niepokój związany z tym, że nie wiem gdzie chcą mnie "porwać". Podpytałam małego i dowiedziałam się, że celem podróży ma być jezioro i jaskinie na Słowacji. Całe szczęście, że nie dałam się w to wciągnąć. Mogę jechać wiele kilometrów (nie bez trudu) w Polskę, ale nawet kilka kilometrów poza granicami już przyprawiają mnie o lęk. A do tego jaskinie, no na bank. Zaczęły się namawiania, naciągania, itp. W tym momencie było już tego za dużo i zaczęło mi się robić przykro, że jestem taka do dupy, że nie mogę spędzić fajnie czasu, że zepsułam im wycieczkę, itd. Zachciało mi się płakać. Zamknąć w pokoju i płakać. Po dłuższych negocjacjach stanęło na tym, że pojedziemy nad któreś jezioro w okolicy. Chyba tylko mały był usatysfakcjonowany tą decyzją.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy do oddalonej o 25 km miejscowości do dużego parku. Droga przebiegła mi średnio - szczególnie stresująca była końcówka wycieczki. Zastanawiałam się, czy wziąć hydroxyzynę, żeby poczuć się pewniej. Ale nie wzięłam i męczyłam się z tym sama. Modliłam się, żeby nie było korków (utrapienie lękowców), ale nie przewidziałam przejazdów kolejowych... Staliśmy na dwóch i liczyłam wagony w nadziei, że pociąg dzięki temu przyśpieszy.
Zawsze mam takie szczęście, że trafię na jakąś imprezę i tłumy ludzi. Akurat był bieg charytatywny, przez park wyznaczona trasa a wzdłuż niej mnóstwo kibiców i zwykłych gapiów. Poza tym bardzo dużo turystów, głównie z dziećmi i zakochanych par. I zaczęło się. Ludzie zaczynali stawać się tacy obcy, miałam uczucia odrealnienia, znów chciało mi się płakać i uciekać, pojawił się ogromny strach, że mi to nie minie, że nie przejdzie, że nawet lekarz nie będzie w stanie mi pomóc. Męczyłam się tak przez cały 1-godzinny spacer. Znów trochę się zdołowałam, że inni normalnie mogą sobie spacerować i nie przeżywają w tym czasie takich koszmarów. Poczułam się gorsza, odizolowana, obca w świecie, który mnie otaczał. Wszystko wydawało mi się sztuczne i obce, takie nierealne. W myślach budowałam historie ludzi, których mijałam.
Wkrótce zaczęliśmy kierować się w stronę auta. Problem w tym, że nie mogliśmy do niego trafić, co podbudowało moją nerwicę. Jakby tego było mało, to kilku biegaczy zasłabło na naszych oczach i ratownicy medyczni z karetki udzielali im pomocy. Strasznie boję się karetek. Mam wrażenie, że zawsze, gdy czuję chociaż mały lęk, to nagle nie wiadomo skąd pojawiają się karetki. Boję się, że będę potrzebować ich pomocy, a oni nie będą mi w stanie pomóc. Albo, że najem się wstydu, bo będę panikować, że zaraz zemdleję, a oni wyśmieją mnie, że to tylko nerwica, a ludzie dookoła będą się gapić. Ambulans jest zawsze atrakcją dla przechodniów. Boję się bardzo tych ludzi, którzy przecież niosą innym pomoc i nierzadko ratują im życie! Co za absurd.
W końcu dotarliśmy do auta (przez stres nie zauważyłam nawet, że otarły mnie buty). Jednak to nie koniec. Myślałam, że teraz spokojnie pojedziemy do domu i będę mogła odpocząć po... odpoczynku?, a tu mąż kuzynki skręcił w inną stronę. Nerwica wyszczerzyła kły w ironicznym uśmiechu. Mokre ręce, jakby dopiero wyciągnięte spod kranu, hiperwentylacja i strach, że nie potrafię oddychać. Lęk, że nie wiem dokąd jedziemy i nie znam trasy. Na moje szczęście wycieczka nie była długa. Dojechaliśmy nad jezioro, nad którym byłam pierwszy raz (dla nerwicowców ma to znaczenie).
Wykorzystując mój nastoletni wygląd weszliśmy na teren kąpieliska na bilet rodzinny 2+2. Położyłam się na piasku i trochę mi ulżyło. Wkurzał mnie tylko widok zakochańców ściskających się obleśnie dookoła nas. Myśli - czemu ja tu jestem w takim a nie innym towarzystwie? Ale trudno, uwielbiam widok jachtów na wodzie i to mnie trochę uratowało. Od razu zachciałam popływać. Nie byliśmy przygotowani na plażowanie, a woda i tak nie była zbyt czysta, zaproponowałam więc (ja!) rowerek wodny. Było sympatycznie, dopóki nie wypłynęliśmy na środek jeziora. Wtedy pojawił się mały lęk, że jeśli zacznę panikować, to nie damy rady szybko dopłynąć do brzegu. Wbrew pozorom nie bałam się tak jak inni, że np. wpadnę do wody i się utopię. Bałam się paniki, bałam się bać. Ale skupiłam się na pedałowaniu i pokonałam obawy. Tym razem się udało.
Po wszystkim byłam tak padnięta, że powrotu do domu nawet nie pamiętam.
O 10 rano obudził mnie sms o treści "będziemy po Ciebie o 11". Już dzień wcześniej wiedziałam, że chcą jechać gdzieś dalej i od razu powiedziałam im, że zostaję w domu. Ale nie dali za wygraną. Przyjechali i kazali mi się zbierać. A przecież nerwica nie lubi niewiedzy i od razu pojawił się niepokój związany z tym, że nie wiem gdzie chcą mnie "porwać". Podpytałam małego i dowiedziałam się, że celem podróży ma być jezioro i jaskinie na Słowacji. Całe szczęście, że nie dałam się w to wciągnąć. Mogę jechać wiele kilometrów (nie bez trudu) w Polskę, ale nawet kilka kilometrów poza granicami już przyprawiają mnie o lęk. A do tego jaskinie, no na bank. Zaczęły się namawiania, naciągania, itp. W tym momencie było już tego za dużo i zaczęło mi się robić przykro, że jestem taka do dupy, że nie mogę spędzić fajnie czasu, że zepsułam im wycieczkę, itd. Zachciało mi się płakać. Zamknąć w pokoju i płakać. Po dłuższych negocjacjach stanęło na tym, że pojedziemy nad któreś jezioro w okolicy. Chyba tylko mały był usatysfakcjonowany tą decyzją.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy do oddalonej o 25 km miejscowości do dużego parku. Droga przebiegła mi średnio - szczególnie stresująca była końcówka wycieczki. Zastanawiałam się, czy wziąć hydroxyzynę, żeby poczuć się pewniej. Ale nie wzięłam i męczyłam się z tym sama. Modliłam się, żeby nie było korków (utrapienie lękowców), ale nie przewidziałam przejazdów kolejowych... Staliśmy na dwóch i liczyłam wagony w nadziei, że pociąg dzięki temu przyśpieszy.
Zawsze mam takie szczęście, że trafię na jakąś imprezę i tłumy ludzi. Akurat był bieg charytatywny, przez park wyznaczona trasa a wzdłuż niej mnóstwo kibiców i zwykłych gapiów. Poza tym bardzo dużo turystów, głównie z dziećmi i zakochanych par. I zaczęło się. Ludzie zaczynali stawać się tacy obcy, miałam uczucia odrealnienia, znów chciało mi się płakać i uciekać, pojawił się ogromny strach, że mi to nie minie, że nie przejdzie, że nawet lekarz nie będzie w stanie mi pomóc. Męczyłam się tak przez cały 1-godzinny spacer. Znów trochę się zdołowałam, że inni normalnie mogą sobie spacerować i nie przeżywają w tym czasie takich koszmarów. Poczułam się gorsza, odizolowana, obca w świecie, który mnie otaczał. Wszystko wydawało mi się sztuczne i obce, takie nierealne. W myślach budowałam historie ludzi, których mijałam.
Wkrótce zaczęliśmy kierować się w stronę auta. Problem w tym, że nie mogliśmy do niego trafić, co podbudowało moją nerwicę. Jakby tego było mało, to kilku biegaczy zasłabło na naszych oczach i ratownicy medyczni z karetki udzielali im pomocy. Strasznie boję się karetek. Mam wrażenie, że zawsze, gdy czuję chociaż mały lęk, to nagle nie wiadomo skąd pojawiają się karetki. Boję się, że będę potrzebować ich pomocy, a oni nie będą mi w stanie pomóc. Albo, że najem się wstydu, bo będę panikować, że zaraz zemdleję, a oni wyśmieją mnie, że to tylko nerwica, a ludzie dookoła będą się gapić. Ambulans jest zawsze atrakcją dla przechodniów. Boję się bardzo tych ludzi, którzy przecież niosą innym pomoc i nierzadko ratują im życie! Co za absurd.
W końcu dotarliśmy do auta (przez stres nie zauważyłam nawet, że otarły mnie buty). Jednak to nie koniec. Myślałam, że teraz spokojnie pojedziemy do domu i będę mogła odpocząć po... odpoczynku?, a tu mąż kuzynki skręcił w inną stronę. Nerwica wyszczerzyła kły w ironicznym uśmiechu. Mokre ręce, jakby dopiero wyciągnięte spod kranu, hiperwentylacja i strach, że nie potrafię oddychać. Lęk, że nie wiem dokąd jedziemy i nie znam trasy. Na moje szczęście wycieczka nie była długa. Dojechaliśmy nad jezioro, nad którym byłam pierwszy raz (dla nerwicowców ma to znaczenie).
Wykorzystując mój nastoletni wygląd weszliśmy na teren kąpieliska na bilet rodzinny 2+2. Położyłam się na piasku i trochę mi ulżyło. Wkurzał mnie tylko widok zakochańców ściskających się obleśnie dookoła nas. Myśli - czemu ja tu jestem w takim a nie innym towarzystwie? Ale trudno, uwielbiam widok jachtów na wodzie i to mnie trochę uratowało. Od razu zachciałam popływać. Nie byliśmy przygotowani na plażowanie, a woda i tak nie była zbyt czysta, zaproponowałam więc (ja!) rowerek wodny. Było sympatycznie, dopóki nie wypłynęliśmy na środek jeziora. Wtedy pojawił się mały lęk, że jeśli zacznę panikować, to nie damy rady szybko dopłynąć do brzegu. Wbrew pozorom nie bałam się tak jak inni, że np. wpadnę do wody i się utopię. Bałam się paniki, bałam się bać. Ale skupiłam się na pedałowaniu i pokonałam obawy. Tym razem się udało.
Po wszystkim byłam tak padnięta, że powrotu do domu nawet nie pamiętam.
0 komentarze:
Prześlij komentarz