Rezonans był dla mnie badaniem nie do przeskoczenia. Jak to, mam się dać wsadzić do zamkniętej tuby? W życiu!
Zaczęłam szukać jakiegoś rozwiązania. Doczytałam, że istnieją rezonanse półotwarte. Też byłoby mi ciężko, ale już prędzej byłam skłonna się zgodzić. Zaczęłam szukać gdzie w okolicy takie są. Już po pierwszym wykonanym telefonie załamałam się. Takie rezonanse niestety służą jedynie do badania kończyn.
Nie poddałam się i po kilku dniach przerwy zaczęłam szukać miejsca, gdzie rezonans wykonają w narkozie. Przy okazji dowiedziałam się, że muszę mieć tak naprawdę 2 badania, ponieważ miednicy i jamy brzusznej nie da się zrobić za jednym razem. Każde z tych badań trwa ok. 40 min i narkoza podawana do badania nie utrzymuje się tak długo w organizmie. Stwierdziłam, że w takim razie zrobię badanie tylko jednego obszaru. W końcu technik elektroradiolog chyba wie, gdzie skierować magnes, jak zobaczy podejrzewaną diagnozę.
Szukanie i obdzwanianie zajęło mi kilka dni. Szukałam w promieniu 300km, w tym również za granicą. Traciłam już nadzieję, że coś z tego wyjdzie. Albo terminy były na pół roku do przodu, albo nie wykonywali badania pod narkozą. Kilka razy usłyszałam, że po co mi narkoza, jak przecież to nie boli...
Ostatecznie zostałam wpisana na listę rezerwową w mieście, oddalonym o 250km. Teoretycznie badanie miało się odbyć za półtorej miesiąca. Pozostało mi czekać.
Mniej więcej tydzień później jechałam na wizytę do psycholożki. Wiozła mnie mama. Kątem oka zobaczyłam, że na mijanym budynku wisi banner z napisem "Rezonans magnetyczny i tomograf komputerowy, Nowo otwarty punkt!". Obie z mamą dziwiłyśmy się, ponieważ budynek był w remoncie, praktycznie cały opuszczony. Poza tym obdzwoniłam przecież wszystkie możliwe punkty w promieniu 300km i tego nie było na żadnej liście.
Ja poszłam na terapię, a mama poszła zbadać ten punkt.
Okazało się, że punkt faktycznie powstał dosłownie kilka dni temu. W środku były dwie przemiłe Panie, i chociaż nie wykonują badań w narkozie, to kazały nam przyjść na następny dzień wieczorem, żebym mogła sobie zobaczyć to urządzenie z bliska, jak już wszyscy pacjenci pójdą, bo naprawdę nie ma się czego bać.
Na następny dzień trochę wystraszona, trochę podekscytowana, pojechałam tam. W środku była ta sama, miła rejestratorka oraz równie miła sprzątaczka z córką. Wpuściły mnie do sali, w której wykonywany jest rezonans. Mogłam obejrzeć go sobie z bliska i usłyszeć te dziwne dźwięki. Obie Panie cały czas uspakajały mnie, że naprawdę nie ma się czego bać, że wiedzą, iż mogę mieć klaustrofobię, ale niektórym nawet z tym się udaje. Pokazały też wszystkie zabezpieczenia i przycisk awaryjny. Na to z zamkniętego gabinetu wyszedł lekarz. Pani rejestratorka od razu do niego podeszła, wytłumaczyła mu, co tam robimy a on... kazał mi się rozebrać, zdjąć całą biżuterię i wjechać na próbę do środka.
Byłam tym tak zaskoczona, że bez chwili namysłu zrobiłam, co mi kazali. Położyłam się na ruchomym łóżku i lekarz wsunął mnie do rezonansu. Zbadałam, że mam trochę miejsca w tubie (na szczęście jestem szczupła) i że w razie czego dam radę się stamtąd wyczołgać. Myślałam, że może mimo wszystko nie będę wjeżdżać cała do maszyny i głowa zostanie na zewnątrz. I może tak by było, gdybym zamiast 161cm wzrostu miała 180cm. Poleżałam tam z minutę i nie czułam stresu, bo wiedziałam, że w każdej chwili mogę wyjechać.
Dzięki tak ludzkiemu i empatycznemu podejściu personelu, zdecydowałam się umówić na badanie. Bez narkozy. Termin - za 4 dni.
Zaczęłam się stresować. Bałam się, że nie dam rady, że dostanę ataku paniki. Do tego badanie było z kontrastem, co podnosiło mój poziom stresu.
Dwa dni przed badaniem musiałam zbadać poziom kreatyniny. Pojechałyśmy z mamą oddać krew. Standardowo bałam się tej czynności. Do tego pielęgniarka usilnie próbowała mi wmówić, że wcale nie muszę leżeć podczas tego zabiegu, a mama może zostać w poczekalni. Jednak niepokój związany z czekającym mnie rezonansem przyćmił ten, związany ze strzykawką.
Dzień przed badaniem odbieram telefon.
- Bardzo przepraszam, ale Pani badanie musi zostać przełożone, ponieważ umówiłam Panią (to była już inna rejestratorka) na godzinę, w której nie ma już pielęgniarki, żeby podać kontrast. Jeszcze raz najmocniej przepraszam.
Wkurzyłam się. Tyle stresu i przygotowań, wszystko na nic. Co ciekawe, kolejny termin został wyznaczony za 3 tygodnie. Nie mogłam w to uwierzyć. Co za niekompetentna dziewucha!
Na następny dzień z rana pojechałam tam licząc na to, że zastanę tę sympatyczniejszą i bardziej kompetentną rejestratorkę. Niestety już przy drzwiach zobaczyłam, że nie trafiłam. Podeszłam do lady i już chciałam dać upust swojej złości, gdy wtem z zaplecza wyszła ta druga Pani. Co za szczęście! Zaczęła tłumaczyć koleżankę, że nie wiedziała, itp.
- Ehhh, no trudno. Czy w takim razie nie ma jakiegoś bliższego terminu? To dziwne, że najpierw czekałam 4 dni, a teraz aż 3 tygodnie.
- Zaraz spróbuję coś poszukać.
(po minucie)
- Mam wolny termin za 10 dni. Pasuje Pani?
- Tak, chociaż jestem tak zestresowana, że nie wiem czy w międzyczasie nie zrezygnuję.
- Proszę chwileczkę poczekać.
(wyszła na zaplecze i wróciła po chwili)
- Jest Pani na czczo?
Że COOO???
- Tak.
- To proszę się przygotować. Za 10 min Pani wchodzi.
Aż trudno mi teraz opisać, co w tamtym momencie czułam. Z jednej strony ulga, że tak niespodziewanie się udało, ale równocześnie przeogromny stres! Zaczęłam płakać z emocji i nadmiaru wrażeń. Nie wiedziałam co się dzieje. Trzęsącymi się rękami wypełniałam kolejne dokumenty. Wtem wpadła lekarka i zaczęła niby grzecznie, a jednak trochę pretensjonalnie pytać rejestratorki, czemu z nią nie skonsultowała tej decyzji. Okazało się, że spytała jedynie pielęgniarki i technika, a o lekarce zapomniała. Chociaż tak naprawdę nie brała ona udziału w badaniu. Zapewne chciała pokazać, że to ona jest tutaj najważniejsza, a poczuła się zlekceważona. Chyba widząc mój stres złagodniała.
- Wszystko w porządku, będzie mieć Pani to badanie, tylko Jolu, proszę mnie o takich sytuacjach wcześniej informować.
(Recepcjonistka przewróciła oczami i kontynuowała formalności). Lekarka wyszła, a ta niesympatyczna laska powiedziała z wyrzutem do Pani Joli:
- To teraz obdzwoń wszystkich pacjentów, że będzie opóźnienie.
Jola przemilczała to.
Ja w tym czasie szybko wzięłam hydroxyzynę, chociaż wiedziałam, że nie zdąży zadziałać.
Potem już wszystko działo się bardzo szybko.
Pielęgniarka założyła mi wenflon, jeszcze mnie przy tym przepraszając, że musiała mnie ukłuć. Cały czas zwracała się do mnie jak do dziecka. Zabieg ten w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia (!). Łzy ciągle spływały mi po policzkach, nie potrafiłam ich zahamować.
Zostałam ułożona na stole. Położono mi na brzuchu cewkę (takie obciążenie) i przywiązano do stołu, żebym nie ruszyła się w trakcie badania. Tego się nie spodziewałam! Do tego ręce musiałam trzymać nad głową, a kabel od słuchawek przechodził mi centralnie przez szyję, lekko utrudniając oddychanie. Nadal zalewając się łzami wjechałam do środka. Masywne drzwi do pomieszczenia zamykane na kod zatrzasnęły się. Czas start.
Zaczęły się turbulencje, lekkie drgania łózka oraz dziwne dźwięki. O dziwo to mi pomagało. Dźwięk jakoś mnie uspokajał, a drgania minimalnie rozluźniały mi mięśnie. Gorzej było w chwilach ciszy między sekwencjami. Wtedy mój poziom lęku wzrastał. Zorientowałam się, że po każdej sekwencji przesuwam się wraz z łóżkiem o kilka milimetrów do środka. Kolejna fala lęku. Nie pamiętam już o czym wtedy myślałam. Chyba jeszcze nie docierało do mnie, że to dzieje się właśnie teraz. Że to dzieje się naprawdę. Nie wierzyłam, że leżę w rezonansie magnetycznym! Kolejna fala łez zalała moje policzki wraz z flizelinowym prześcieradłem, na którym leżałam.
Nagle słyszę nad sobą pielęgniarkę.
- Czy wszystko w porządku? Podaję teraz kontrast, jeszcze 2 minuty i kończymy.
Ale jak to, już?! Poczułam jak zimny płyn wypełnia moje żyły w zdrętwiałych już rękach. I wtedy zaczęłam znów płakać. Tym razem ze szczęścia. To NIEWIARYGODNE. Dałam radę! Szczęśliwa i zalana łzami zeszłam z łóżka. Przyszły do mnie wszystkie Panie (oprócz tej niemiłej), gratulowały mi, cieszyły się razem ze mną. Leżałam tam ponad 40 min, a naprawdę nie wiem, kiedy to minęło.
Po 10 minutach spędzonych na dzieleniu się radosną nowiną z rodziną i przyjaciółmi poszłam wyjąć wenflon. Pielęgniarka znów mi gratulowała, a na koniec szczerze mnie przytuliła.
- Pani Kasiu, to było z nerwów, Pani wcale nie ma klaustrofobii. Osoby z klaustrofobią nawet się nie położą na tym łóżku.
(Wiem, bo to efekt nerwicy lękowej, do której wam oficjalnie się nie przyznałam).
Szczęśliwa, wciąż niedowierzająca oraz otumaniona (hydroxyzyna dopiero teraz zaczęła działać) pojechałam z mamą uczcić ten fakt wypasionym śniadaniem. Na powrocie wstąpiłam jeszcze raz do pracowni i wręczyłam obsłudze słodki upominek w podziękowaniu.
Oto historia, jak jedna, empatyczna osoba może zdziałać cuda. Będę Panią Jolę pamiętać do końca życia.