Musiałam podjąć ważną, życiową decyzję, rzutującą na moją przyszłość. Posiadałam zbyt mało danych, więc postanowiłam umówić się na konsultację do jeszcze jednego ginekologa. Tym razem postawiłam na profesora doktora habilitowanego, ordynatora oddziału ginekologicznego jednej z wojewódzkich klinik uniwersyteckich. Na wizytę umówiłam się do jego prywatnego gabinetu.
Po południu zapakowaliśmy się z rodzicami do auta i ruszyliśmy w 100km wycieczkę. Byłam lekko poddenerwowana, ale lęk jeszcze jakoś specjalnie mi nie dokuczał. Gdy zbliżaliśmy się, napięcie zaczęło rosnąć. Wzięłam 25mg hydroxyzyny. Lęk zaczął się pojawiać po zjechaniu z autostrady i kluczeniu po wąskich, miejskich uliczkach. Dojechaliśmy punktualnie. Weszłam z mamą do kamienicy. Poczekalnia (i jak się później okazało gabinet) były stare, pamiętające jeszcze komunę.
Przede mną były 2 Panie. Zaczęły się też schodzić kolejne Panie po mnie, wszystkie z osobami towarzyszącymi, więc w poczekalni zaczęło robić się tłoczno. Widać było, że nie są to zwykłe pacjentki z ciążą lub po receptę na hormony. Wszystkie były zestresowane, każda miała jakiś poważniejszy problem.
Nie mogłam już wysiedzieć. Przede mną była starsza kobieta z córką i zięciem. Miała raka, konsultowała się przed operacją. Jej wizyta była bardzo długa. Zdecydowałam, że do gabinetu muszę wejść z mamą, sama nie dam rady.
Nastała moja kolej. Wchodzimy. Profesor był chudy i siwy, grubo po 70-tce. Bardzo oszczędny w słowach, ale rzeczowo odpowiadał na każde zadane pytanie. Przedstawiłam mu całą sytuację. Popatrzył na wyniki (znów tylko na opis, bez zdjęć rezonansu). Jeszcze bez badania powiedział, że nie widzi potrzeby usunięcia macicy. Następnie poprosił mamę żeby wyszła, bo chce mnie zbadać. Poszłam za kotarę się rozebrać. Byłam już w wielu gabinetach ginekologicznych, ale ten był pierwszym, w którym były jednorazowe spódniczki z flizeliny. Chociaż nie widzę sensu ich używania, skoro lekarz i tak tam przecież zagląda.
Położyłam się na fotelu. Wszystko robiłam bardzo mechanicznie jednocześnie odnotowując w głowie wszystko, co dzieje się dookoła. Nie potrafię opisać jak dziwne było to uczucie, gdy starszy pan wkładał we mnie palce i drugą, pomarszczoną ręką delikatnie naciskał mi na brzuch. Jakby tego było mało, zaczął tak dziwnie chrząkać, a po wyjściu palców... powąchał mnie. To było zdecydowanie najdziwniejsze i najbardziej odpychające badanie, które do tej pory przeszłam.
Badanie trwało dosłownie minutę. Ubrałam się i Profesor ponownie zaprosił mamę do gabinetu. Wyjaśnił, że macica spokojnie może zostać i da się usunąć samego mięśniaka. Nie widział też potrzeby cięcia pionowego. To dało nam nadzieję, ale jest też jeden minus. Terminy na operację są dopiero na koniec roku i nie jest powiedziane, że trafię właśnie do Profesora.
Z tego wszystkie zapomniałam się dopytać o jajniki, czy faktycznie nowotwór to był tylko fałszywy alarm. Ale może gdyby coś tam było, to sam by zauważył.
Do domu wracaliśmy z jednej strony z nadzieją, z drugiej z dużymi wątpliwościami. No bo co teraz zrobić? Iść na zaplanowaną za tydzień operację i ryzykować usunięcie macicy, a w najlepszy wypadku cięcie w pionie przez pół brzucha, czy czekać w dużym stresie na operację w klinice, z dala od domu i z rosnący mięśniakiem, który nie wiadomo jak bardzo do tego czasu urośnie.
I co ja mam zrobić? To jedna z najtrudniejszych decyzji, które musiałam podjąć w życiu.