Odkąd prowadzę swój sklep i buduję markę własną, chciałam wziąć udział w targach z mojej branży. Na początku jako obserwator, a może kiedyś, jakimś cudem - jako wystawca. Największe targi są organizowane 2 razy do roku w Warszawie i Trójmieście. Ale niedawno wyświetlił mi się post na Facebooku, że coś podobnego będzie w Krakowie. Bez chwili namysłu postanowiłam na niego pojechać.
Dwa dni przed tym wydarzeniem odczuwałam już niepokój w nocy, który objawiał się również we snach.
Rano, w dzień wyjazdu, również byłam poddenerwowana. Chyba najbardziej bałam się drogi, bo same targi wiedziałam, że to nic zobowiązującego.
Klasycznie do Krakowa pojechałam z rodzicami. Do samochodu wzięłam sobie włóczkę i szydełko, które skutecznie dekoncentrują mój lęk. Oprócz tego standardowe zabezpieczenie w postaci leków (w torebce).
Jechaliśmy autostradą, czego jak wiecie nienawidzę z powodu braku możliwości ucieczki. Wszystko szło super, dopóki 40km przed Krakowem nie utknęliśmy w 8-kilometrowym korku z powodu prac drogowych. W pierwszej chwili dopadło mnie "wyuczone" uczucie gorąca i odpływającej krwi z mózgu. Całe ciało od razu się spięło i zaczęło budować napięcie i lęk, chcąc wywołać atak paniki. Tak było zawsze i tak jest już wyuczone. Tak jest przyzwyczajone reagować na tego typu sytuacje. Ale... nie tym razem. Rozejrzałam się dookoła. Płot odgradzający autostradę, który zawsze stanowił symboliczną barierę ucieczki, tym razem wydał mi się jakiś dziwnie lichy. Przecież jednym ruchem ręki dam radę go rozerwać i uciec. Co więcej, nie staliśmy jak to ma miejsce np. przy wypadku, ale powolutku, po kilka metrów, posuwaliśmy się do przodu. Przecież to jest dobra wiadomość! Będę mieć więcej czasu na dzierganie!
Sama nie wierzę, w to co piszę, ale naprawdę tak było. Co prawda napięcie nie zniknęło całkowicie, ale nie odczuwałam tego wstrętnego uczucia paniki.
Po kilkunastu minutach wjechaliśmy do miasta. I tutaj znów lęk zaatakował. Drań nie poddaje się tak łatwo. Tym razem zaczęły mnie przerażać... budynki. Wysokie, oszklone, których architektura zawsze mi się podobała, teraz wywoływały u mnie zawroty głowy. Do tego co kawałek światła - przecież Kraków to najbardziej zakorkowane miasto w Polsce. Na szczęście nie było daleko i już po chwili byliśmy na miejscu.
Same targi nie wzbudziły we mnie niepokoju, a wręcz podekscytowanie (być może dlatego, że wszędzie było blisko do wyjścia? A może dlatego, że był z nami pies, który robił furorę i każdy chciał go głaskać?). Przeszłam przez wszystkie stoiska i było mi trochę żal, że mnie tak nie ma, jako wystawcy. Zauważyłam też jak długa droga jeszcze przede mną. Pozbierałam też kilka pomysłów i mam nadzieję, że i mi kiedyś uda się być z tej drugiej strony.
Po targach pojechaliśmy do centrum. Ojciec ma "błękitną kartę" parkingową, więc udało się zaparkować w miarę blisko rynku. Ale najpierw poszliśmy na Wawel i na bulwary wiślane. Dookoła byli prawie sami obcokrajowcy, co wzbudzało we mnie pewien lęk. Czułam się, jakbym była w obcym kraju, w którym z nikim nie zdołam się porozumieć. Do tego im dalej od auta, im bliżej Zamku, tym większy pojawiał się lęk, że nie będę mogła natychmiast wrócić "do bazy", czyli do samochodu. Ale szłam dalej pomimo lęku. Na szczęście nie był paraliżujący.
Podeszliśmy do smoka zrobić sobie zdjęcie i w tym momencie nasz pies stał się większą atrakcją niż sam smok. Obskoczyły nas tłumy dzieci, z każdej strony dobiegały wołania "ci moge pogłaśkać psia?". Dzieciaki zaczęły robić sobie z nim zdjęcia, przytulać go, kłaść się na nim. Smok mógł tylko patrzeć z zazdrością. Już nieraz słyszałam, że powinnam chodzić z kapeluszem i zbierać datki - już dawno stałabym się milionerką ;)
Spod Wawelu poszliśmy przez park na rynek. Obeszliśmy cały i zaczęliśmy szukać miejsca na obiad. Z powodu złych doświadczeń obawiałam się jeść w samym rynku, w śród tłumu ludzi (patrz wyżej). Wolałam gdzieś bliżej samochodu, żeby w razie czego móc w każdej chwili uciec. Krążyliśmy więc uliczkami w poszukiwaniu czegoś, co by nam odpowiadało, i po 10 minutach wróciliśmy na rynek.
Zadałam sobie w myślach pytanie co ja robię? Po co tak kombinować, skoro nie odczuwam jakiegoś silnego lęku? Zawsze szukam wyjść awaryjnych, w ten sposób zabezpieczam się, ale może warto trochę poszerzyć te kręgi bezpieczeństwa? Wszak w czasie silnego lęku (jak to miało miejsce na ostatnich wakacjach) 200m do plaży to była kolosalna odległość. A gdy lęk nie jest tak nasilony, to 500m do parkingu nie wydawało się już jakąś dużą odległością nie do przeskoczenia.
Usiedliśmy w ogródku jednej z restauracji. Większość stolików była zajęta. Złożyliśmy zamówienie. Na posiłki czekaliśmy ponad godzinę. Długo. Ale wiecie co? Nie czułam lęku! Co prawda co jakiś czas mój "przyzwyczajony" mózg próbował wkręcić mi śrubę, ale bezskutecznie. Niepotrzebnie tylko spinał moje ciało. Spięłam się również wtedy, gdy obcokrajowiec podszedł do nas i zaczął mówić do mnie po angielsku. Najpierw zestresowana nie wiedziałam o co mu chodzi, ale jak łatwo się było domyślić - chodziło o pogłaskanie psa. Udało mi się nawet zamienić z nim kilka grzecznościowych zwrotów. Wow.
Powrót do domu minął mi już spokojnie. Mimo wszystko czułam się wyczerpana - mój mózg cały dzień pracował na pełnych obrotach. Robił co mógł, żeby wywołać atak paniki. I spinał ciało. Zmęczył mnie do tego stopnia, że było mi wszystko jedno, czy pojedziemy autostradą, czy tzw. starą drogą. Nie miałam też siły na szydełkowanie. Po prostu jechałam, patrzyłam za okno, cieszyłam się z kolejnego sukcesu i... rozmyślałam nad tym, jak wiele mnie ominęło, że nie byłam typowym studentem w wielkim mieście. Wyobrażałam sobie, jak z wynajmowanego ze współlokatorami mieszkania wychodzę na tramwaj i jadę na uczelnię, gdzie przez kilka godzin uczestniczę w wykładach. Potem jadę coś zjeść, wracam do mieszkania odpocząć, żeby wieczorem iść ze znajomymi na miasto. Ta wizja wydaje mi się być tak nieprawdopodobna i odległa, jak samotna podróż dookoła świata. Nie byłabym sobą, gdybym nie zamartwiała się "co by było gdyby".
0 komentarze:
Prześlij komentarz