Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Weekendowy wypad do Karpacza

 Ze zwiedzeniem Karpacza nosiłam się już od dłuższego czasu. Jakoś ciągle przerażały mnie te góry, bliskość granicy, odległość od domu. Ale w końcu zdecydowaliśmy się i pojechaliśmy na 3 dni.

Podróż

O dziwo nie obawiałam się jazdy samochodem, nawet przez autostradę. Fakt, że noc przed wyjazdem byłam cała nerwowa, ale to klasyka gatunku. 

Droga przebiegała w miarę szybko. Znalazłam nowy, idealny sposób na "niemyślenie" - szydełkowanie! To zajęcie genialnie angażuje obie półkule mózgu, które nie mają czasu generować lękowych myśli. Do tego jestem mega podjarana tworzeniem nowych wzorów! Także polecam spróbować ;)


 

Kowary

W tej miejscowości mieliśmy do zobaczenia dwie atrakcje, ale ze względu na kilka postojów po drodze zdążyliśmy tylko do jednej. I... nie polecam. Był to park miniatur, ale przedstawiał jedynie okoliczne budynki, zamki i pałace, z których i tak większość mieliśmy w planie zobaczyć na żywo. Do tego horrendalnie drogie bilety, kilka wycieczek szkolny, a łączny czas zwiedzania nie wyniósł więcej niż 30 minut. Jedyny plus był taki, że mogliśmy wejść z psem.


 

Karpacz

Z Kowar pojechaliśmy na mieszkanie. Droga z Kowar do Karpacza może nie była długa, ale składała się z samych zakrętów i prowadziła przez góry, przez co pojawiło się u mnie trochę lęku. Obawiałam się też jak zniesie to pies. Ale oboje poradziliśmy sobie.


 

Obiadokolacja

Dochodził już wieczór, więc pojechaliśmy do najsłynniejszej lokalnej karczmy na obiad. Chociaż prawie połowa stolików była zajęta, to nie odczuwałam lęku i w spokoju popróbowałam regionalne dania.


 

Zapora 

Po posiłki poszliśmy na zaporę na Łomnicy. Okazała się znacznie mniejsza, niż ją sobie wyobrażałam. Z jednej strony było mini jeziorko, a z drugiej dość wysoki wodospad. Po kilku krokach mama wycofała się, bo zaczęło jej się kręcić w głowie. Gdy to powiedziała, to mi też automatycznie umysł zaczął płatać figle. Ale postanowiłam się z tym zmierzyć - w końcu to bardzo krótki odcinek. I rzeczywiście dałam z nim sobie radę.


 

Zakupy

Po spacerze podjechaliśmy do jedynego jeszcze czynnego o tej porze sklepu (godz. 21), żeby kupić coś na śniadanie. Na środku samoobsługowe sklepu, między regałami, stał mały, okrągły stolik, jedno metalowe krzesło, za nim regał z używanymi książkami, a przed nim wieża zbudowana z transporterów z piwem. Pytamy ekspedientki o co tu chodzi, a ta, że można w czasie zakupów usiąść sobie i poczytać książkę. Między regałami! WTF? Fajnie mają na tej wsi.

Noc

Noc przebiegła o dziwo dobrze, bez większych napięć. Zestresowałam się jedynie raz na krótką chwilę, gdy mama powiedziała, że ją dusi i nie może tu oddychać. Automatycznie ja też zaczęłam się dusić, ale szybko powiedziałam sobie: "ej mózg, co ty odpier*alasz, przecież nic ci nie jest!" i cały lęk minął.

Wyjście z psem

Rano dość wcześnie się obudziłam. Była piękna pogoda, więc postanowiłam, że wyjdę sama z psem. Szłam nieznaną mi drogą, w nieznanym kierunku i czułam się świetnie. Po ok. 400m zaczął pojawiać się lęk, że jestem już daleko i co jeśli spanikuję, ale przeszłam kolejnych 400m i dopiero wówczas zawróciłam. Gdzieś w oddali widziałam na mapie, że są jakieś skały warte zobaczenia, ale nie zdecydowałam się iść samej tak daleko. 


Kościół Wang

Po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzić Kościół Wang. Dobrze, że ojciec ma kartę parkingową, bo nie wyobrażam sobie wspinać się pod tę górę na nogach. Na bank złapał by mnie lęk. Okazało się, że obiekt zwiedza się o określonych godzinach, co mnie lekko zestresowało. Mama została z psem na placu, a ja weszłam do środka z ojcem i... wycieczką szkolną. 

Weszliśmy i trzeba było usiąść w ławkach. Te z tyłu były już zajęte i musiałam usiąść w środku. Gdy zobaczyłam, że "kustosz" zamknął drzwi kościoła, dopadła mnie fala lęku. "Zwiedzanie" polegało na tym, że z głośników puścili historię kościoła i trzeba było jej wysłuchać. Nie wiedziałam ile to będzie trwało i zaczęłam się jeszcze bardziej stresować. Ciągle patrzyłam na drzwi i bałam się wstać, żeby po pierwsze nie przeszkodzić innym, a po drugie nie wpaść w panikę jeśli okaże się, że są zamknięte na klucz. Absurd. Czułam, jak się cała spinam. Ręce zaczęły mi się trząść. Próbowałam skupić się na historii, ale nie potrafiłam. Kilka razy chciałam wyjść, ale na samą myśl o reakcji ojca "odechciewało mi się." 

Nagranie trwało jakieś 15-20 minut. Gdybym wiedziała, że tak krótko, to może bym się tak nie spięła. Po nim wszedł przewodnik i jeszcze pokazywał kilka ciekawych rzeźb wewnątrz kościoła. To już było na luzie, bo wchodząc zostawił otwarte drzwi. Na koniec mogliśmy się przejść krużgankiem, czyli ciasnym, wąskim, zakręconym tunelem wokół kościoła. Bałam się, bo wiedziałam, że jak już wejdę, to nie będzie odwrotu. Dlatego też chciałam wejść jako ostatnia, ale ojciec popchnął mnie pośrodku tej wycieczki. W efekcie było kilka krótkich "zatorów" wewnątrz, ale ta trasa była naprawdę tak krótka, że nie zdążyłam wpaść w panikę.


 

Świat kolejek

Kolejny na liście był świat kolejek. Pani przy kasie zapytała, czy na pewno chcemy tam wejść, bo jest to atrakcja przede wszystkim dla dzieci. Zajrzeliśmy do środka i powiedzieliśmy, że tak. Mama znów została w poczekalni z psem i jeździła na rollercoasterach w goglach VR. 

Wystawa była interaktywna, więc można było samodzielnie uruchamiać kolejki, popracować dźwigiem, sypnąć gdzieś śniegiem, itp. I może faktycznie byłoby to trochę za mało atrakcyjne dla dorosłych, gdyby nie wewnętrzna gra, która polegała na odnalezieniu wśród wystawy fragmentów ze zdjęć. Bawiliśmy się z ojcem przednio :D A w nagrodę dostaliśmy dyplomy 😅


 

Multimedialne Muzeum Karkonoszy

Niestety tutaj też nie można było wejść z psem. Niespecjalnie mnie ta wystawa interesowała i chciałam zostać z psem, ale jakoś tak się zakręciliśmy, że ostatecznie znów poszłam zwiedzać z ojcem.

Oprócz nas była jeszcze jedna kobieta ok. 60 lat. Zwiedzanie polegało na tym, że przechodziło się z sali do sali, a każda sala była jednym wielkim projektorem. Wszystko było wyświetlane na ścianach, a historie leciały z głośników. Każda sala zajmowała ok. 5-8 min. I dopiero po zakończeniu tego czasu można było przejść do kolejnej sali (w której też już ktoś był i czekał na przejście dalej). Bardzo mnie to zestresowało. Z tej historii nie wiem nic. Starałam się zapamiętać trasę labiryntu z drzwi do drzwi, żeby wiedzieć, którędy w razie czego można szybko uciec. Bardzo nie lubię takich muzeów, które trzeba przechodzić "ciągiem", czyli z jednego pomieszczenia, przez drugie, trzecie, itd. aż do wyjścia, które jest z innej strony. Szczęście, że w naszej grupie była tylko ta jedna kobieta, bo inaczej nie dałabym rady (przed nami była wycieczka szkolna). 

Po każdym przejściu do sali sprawdzałam, czy drzwi na pewno otwierają się w obie strony. Raz pchnęłam je od strony zawiasów i w ciągu ułamków sekundy spanikowałam, że są tylko w jedną stronę. Obłęd. Co chwilę zaglądałam też to poprzedniej sali, czy nikogo tam nie ma, żebym mogła uciec. 

Im dalej w głąb, tym więcej pojawiało się lęku. W 4 sali zaczęłam szukać na telefonie planu muzeum, żeby sprawdzić ile jest sal. Nie mogłam nic znaleźć. W końcu gdzieś wyczytałam, że jest ich 9. Najpierw pomyślałam "o nie, jestem w samym środku", a zaraz potem "dobra, spoko, zostało jeszcze tylko 5, teraz przynajmniej będę odliczać". Żałowałam, że to nie ja zostałam z psem. Przecież i tak nic nie wiem z tej historii.

W 6 sali okazało się, że... kolejne sale są otwarte. 🙈 Była jedna, większa sala na środku, a z niej przejścia do kilku innych pomieszczeń i drzwi wyjściowe. W tym momencie cały lęk puścił i dopiero wtedy zaczęłam "zwiedzać". Gdybym tylko wiedziała...


 

Gofry

Zaczęło trochę padać, więc poszliśmy na kawę i gofry na deptaku. Kawiarnia była dziwna, ale z powodu deszczu nie chciało nam się szukać innej. Za ladą stał jakiś Kazach, jego żona i matka siedziały przy stoliku i piły piwo, a syn i córka próbowali ogarnąć interes. Zamówiłam gofra z bitą śmietaną i owocami i dostałam gofra ze śmietaną i... arbuzem. Fuj! Zaplusowali jedynie tym, że przynieśli do stolika wodę dla psa. 

Muzeum Sportu i Turystyki

Oficjalnie też nie można było wejść z psem, ale kasjerka - psiara - powiedziała, że w sumie i tak nikogo nie ma w środku, a nasz pies jest taki kochany, że możemy z nim wejść. I tutaj wszystko odbyło się bez lęku.


 

Skocznia narciarska

Wejście na nieczynną już skocznię narciarską k85 odbywało się ażurowymi schodami. Do tego poręcz była tylko do pewnego momentu, a dalej już tylko banda. Mama w ogóle nie podjęła wyzwania. Ja i ojciec zdecydowaliśmy się iść. Tata miał kiepsko, do tego ból kolana, ale ostatecznie wyszedł. Ja weszłam kawałek i zaczął się lęk - chyba wysokości. Kiedyś nie miałam tego lęku, a ażurowe schody nie robiły na mnie wrażenia. Ale to się zmieniło. Zaczęły mi sztywnieć nogi. Postanowiłam, że się nie poddam i wyjdę jeszcze chociaż kawałek. Ale im wyżej, tym było gorzej. Gdy skończyła się barierka, zaczęło mnie paraliżować. Jestem gdzieś wysoko i blokada - ani w górę, ani w dół. Niech mnie ktoś stąd ściągnie! Postanowiłam, że tyle wystarczy i powoli, na sztywnych i trzęsących się nogach, zaczęłam schodzić w dół. 

Czekając na ojca fajnie było obserwować, jak inni wchodzą i zaczynają panikować. Mogłabym tam spędzić kilka godzin 😅 I szacun dla wszystkich skoczków narciarskich - lecieć stamtąd jedynie z dwoma przypiętymi do nóg deseczkami to trzeba mieć jaja. I to wcale nie była duża skocznia!



 

Karkonoskie Tajemnice

To kolejne muzeum, w którym opowiadane są baśnie i legendy. Tym razem ojciec został z psem, a my z mamą poszłyśmy do środka. To również był ten typ zwiedzania "od wejścia do wyjścia", ale można było w dowolnym momencie zawrócić, a sale nie były zamykane, więc było o niebo lepiej. W środku było ciemno i odbywała się gra świateł. O ile w poprzednich atrakcjach praktycznie nie było ludzi, o tyle tam trochę ich było. Do tego wycieczka szkolna. Najbardziej wkurzała mnie para, która po 10 min. robiła sobie zdjęcia przy każdej legendzie i blokowali przez to kolejkę. 

Teoretycznie ta wystawa również jest skierowana przede wszystkim do dzieci. Trochę się tam nudziłam. Ale z drugiej strony kilkoro dzieci wychodziło stamtąd przerażonych, z płaczem. Być może powinno być wejście od jakiegoś wieku, bo faktycznie ciemność, dźwięki i gra świateł mogą wywołać strach. 

 


Obiadokolacja

Długo szukaliśmy miejsca na posiłek, bo do tego, które wybraliśmy wcześniej, nie wpuszczali z psem. Ostatecznie wylądowaliśmy w jakimś bistro, w którym nie dość, że byliśmy jedynymi gośćmi, to jeszcze kelnerka była zakochana w naszym psie. Także posiłek minął w przyjemnej atmosferze i bez stresu.

 Muzeum zabawek

Zdążyliśmy je odwiedzić niedługo przed zamknięciem. W efekcie byliśmy sami. I chociaż kustoszka też była psiarą, to nie wpuściła nas z nim do środka. Więc zwiedzaliśmy osobno, każdy w swoim tempie. Bez lęku, ale i bez szału. Muzeum w Krynicy podobało mi się bardziej.


 

Księża Góra (610 m n.p.m)

Pod wieczór, gdy przestało padać, wyciągnęłam rodziców na górę. No bo jak to być w górach i nie  chodzić po górach? Włączyliśmy nawigację i trasa prowadziła nas przez łąkę, ledwo wydeptaną ścieżkę w lesie, a dopiero po 40 minutach weszliśmy na drogę asfaltową, która była w kształcie ślimaka (szła dookoła góry, aż na sam szczyt). W połowie zaczęłam się stresować. Nie minęliśmy żadnych ludzi, nie przejechało też auto, chociaż na szczycie jest hotel. Bałam się, że jak spanikuję, to nie będę mieć drogi ucieczki. Do tego im wyżej, tym większe były skarpy i przepaście, od których kręciło się w głowie. Kilka razy miałam ochotę zawrócić, ale nie wypowiedziałam tego na głos. Ostatecznie zdobyliśmy szczyt, weszliśmy na punkt widokowy w hotelu i znów zaczęłam się stresować drogą powrotną. Bo nie dam rady natychmiast znaleźć się na dole. Bo wyjście zajęło nam jakieś 1,5 h. W głowie zrodziła mi się myśl, że może zaczepię kogoś na parkingu albo zaczepię po drodze i poproszę, żeby mnie zwiózł. Wymyślę, że skręciłam kolano albo coś. 

Ostatecznie żadnej z tych wizji nie zrealizowałam i po prostu zaczęliśmy schodzi. Po kilkuset metrach zobaczyłam jakąś poprzeczną drogę. Zaryzykować i zobaczyć dokąd prowadzi? A jeśli się okaże, że wyprowadzi nas jeszcze dalej? Podjęłam wyzwanie i okazało się, że ścieżka prowadziła prosto pod nasze mieszkanie 😅 Nawigacja poprowadziła nas tak, że obeszliśmy całą górą dookoła dołem, a dopiero potem zaczęliśmy się piąć w górę. A pod nosem mieliśmy trasę, która zajęłaby max 40 minut. No cóż :)


 

Noc

Ostatnio noc była dla mnie trochę nerwowa. Stresowałam się już podróżą. Przerażała mnie ciemność, przerażały mnie te wysokie góry. Do tego ojciec niemiłosiernie chrapał, przez co nie mogłam zasnąć. 

Rano obudziłam się zła (z niewyspania i z lęku). Mieliśmy mało czasu do opuszczenia lokalu, a tu nic nie spakowane, pies nie wyprowadzony, mama śpi a ojciec siedzi na YouTube. Strasznie mnie to wkurzyło, zrobiłam awanturę, po czym ubrałam się, spakowałam swoje rzeczy i wyszłam z psem, zostawiając rodziców z resztą rzeczy do ogarnięcia.

Tym razem bałam się iść gdzieś dalej. Do tego zaczepiła mnie grupka znajomych, którzy "głaskali nas" poprzedniego dnia gdzieś na mieście. Totalnie ich nie pamiętałam. Chciałam wyjść na łąkę, ale pies zobaczył, że z naprzeciwka idzie jakiś mężczyzna i zaparł się, chcąc znów być głaskanym. I tak też się stało. Przez nią musiałam poprowadzić small talk. 

Western City

W końcu wyjechaliśmy. Byłam zestresowana i chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. Ale po drodze mieliśmy jeszcze coś zwiedzić. 

Po kilkunastu zakrętach przez wioski (czemu wszystkie ulice są tam takie kręte?) dojechaliśmy do Western City. Na wjeździe trzeba było zapłacić za parking 15 zł. Byliśmy jedynymi gośćmi. Spojrzeliśmy na cennik oraz na plan. W to miejsce opłacałoby się przyjechać, ale z dziećmi i to na cały dzień. Bo różne pokazy odbywały się co godzinę, a oprócz nich i kilku budynków w westernowym stylu nie było tam nic. Stwierdziliśmy, że nie będziemy czekać godzinę na pierwszy pokaz, który i tak nie był ciekawy, i pojechaliśmy. 15 zł przepadło.


 

Muzeum Sentymentów

Ostatnim punktem było Muzeum Sentymentów w Kowarach, którego nie zdążyliśmy zobaczyć w pierwszy dzień. Znów droga do Kowar wywołała sporo napięcia, a nawet chwilowe odczucia derealizacji. Było to uciążliwe do tego stopnia, że nie zostałam sama z psem, gdy rodzice poszli do sklepu po wodę. 

Zwiedzać też nie można było z psem, więc pierwsze obeszłam wystawę z ojcem (byliśmy jedynymi zwiedzającymi), a potem z mamą (i tu już przyjechała wycieczka, więc zwiedzało się dużo gorzej). I to muzeum podobało mi się chyba najbardziej ze wszystkich w/w atrakcji tej wycieczki. Mój mózg jakoś automatycznie przeniósł się od tamtych czasów, jakbym naprawdę w nich żyła. Polecam odwiedzić to miejsce będąc w okolicy!



Powrót do domu

 Wyjazd z Kowar przez te serpentyny był jeszcze trochę trudny, ale gdy już wjechaliśmy na autostradę, to... wreszcie odetchnęłam z ulgą! Tak, dobrze widzicie :) W końcu skończyły się zakrętasy, dziury w drodze, przyśpieszanie i hamowanie, a zaczęła się płynna jazda i mogłam spokojnie sobie szydełkować. I znów - drugi raz w życiu - nie przeszkodziły by mi korki, bo wtedy miałabym więcej czasu na szydełkowanie! :)

Wracaliśmy ponad 4 godziny, a mimo to nie wiem kiedy ten czas minął. Po zjechaniu z autostrady rodzice poszli do marketu kupić coś na niedzielny obiad, a ja zostałam z psem w aucie i to bez żadnego niepokoju.

Kilkadziesiąt kilometrów przed domem wstąpiliśmy jeszcze na obiad do przydrożnej knajpki i tam też już był pełny luz. Do domu wróciłam zadowolona, zmęczona i trochę żałowałam, że wyjazd trwał tak krótko.

A czego nie zwiedziłam?

Przede wszystkim nie zdobyliśmy Śnieżki, bo trasa niestety jest dla mnie nie do przeskoczenia (oczywiście nie chodzi tutaj o kondycję). Jest plan B, czyli wyjazd wyciągiem krzesełkowym do połowy, a potem 40-minutowa droga, ale na taki wyciąg również nie wejdę. W opcji C można jechać do Czech i stamtąd wyjechać na sam szczyt zamkniętym wagonikiem, ale no właśnie - zamkniętym, przez Czechy no i wyjazd trwa ponad 30 min. Może gdyby to było po polskiej stronie i nie trwało dłużej niż 15 min... Trochę szkoda.


 

Zrezygnowaliśmy też ze zwiedzenia kilku miejsc, np. wystawy Lego oraz parku bajek, bo bilety były drogie, a atrakcja była głównie dla dzieci. Nie jeździliśmy też poza Karpacz, bo nie uwzględniłam tego w planie, żeby dodatkowo się nie stresować "wyjazdami", ale w sumie i tak nie byłoby na to czasu.

Wiedziałam, że w Karpaczu są tory saneczkowe, ale celowo nie uwzględniłam ich w planie, bo wiedziałam, że będę się bała jechać. Bałam się, że droga będzie długa i nie będę mogła w każdej chwili wyjść z wagonika. Jednak na miejscu byłam zmotywowana do spróbowania i nawet chcieliśmy już iść z ojcem, ale zaczęło padać, więc zrezygnowaliśmy.


 

Na jednym z płotów wisiał baner o skokach ze 100-metrowej wieży. Są to skoki "wolnospadające", trochę inne niż skok na bungee. I nie wiem o co chodzi, ale chciałam tam iść! Wiem, że pewnie nawet nie wyszłabym na wieżę, nie mówiąc już o skoku, ale poczułam, że to by było takie przełamanie wszystkich lęków. A przynajmniej lęku wysokości. Jak się łatwo domyślić - nie pojechałam. 




Splotfest, czyli kolejne targi dziewiarskie

 Kilkanaście dni po krakowskich targach pojechałam z rodzicami na kolejne, które były trochę bliżej, ok. godziny jazdy samochodem. Jechaliśmy autem 3-osobowym, więc było trochę ciasno, co wywoływało już lekki niepokój.

Całą drogę szydełkowałam, żeby się nie stresować. Powiedzmy, że się udało. 


 

Na miejscu nie było gdzie zaparkować, więc musieliśmy zostawić auto pod centrum handlowym i przejść na nogach jakieś 500m, co znów mnie lekko zestresowało - nie będę mogła szybko uciec do auta. 

Po wejściu do budynku byłam już w swoim żywiole - wszędzie kolorowe włóczki, w kawiarni dziewczyny robiące na drutach, na schodach szydełkujące kobiet. Znowu nazbierałam mnóstwo inspiracji i ciekawych pomysłów, a także wydłużyłam swoją listę rzeczy, które chcę spróbować wykonać.


 

Po przejściu przez wszystkich wystawców poszliśmy na wystawę prac konkursów. Byłam nimi zachwycona i uświadomiłam sobie, jak mało jeszcze mam umiejętności i jak daleko w tyle jestem za tymi rękodzielnikami (celowo nie piszę w formie żeńskiej, gdyż były tam również prace szydełkujących mężczyzn!). Marzy mi się wziąć kiedyś udział w takim konkursie z jakąś dużą formą.


 


Po wypiciu kawy i zjedzeniu ciasta w kawiarni poszliśmy na wykład na temat historii koronki koniakowskiej, który odbywał się w sali kinowej. Było to dla mnie spore wyzwanie. Na plus było to, że sala była mała, drzwi były cały czas otwarte i w każdej chwili mogłam wyjść. Na minus - miejsca najbliżej wyjścia były już zajęte (siedziałam po środku), światło nie było całkiem przyciemnione, fotograf robił nam zdjęcia no i nie chciałam przerywać wykładu prowadzącej i innym uczestnikom poprzez swoje wyjście.

Z początku oddziaływały na mnie same plusy. Do tego wykład był mega ciekawy i bardzo chciałam wysłuchać go do końca. I mniej więcej od jego połowy zaczął pojawiać się lęk. Zauważyłam też, że doszło dużo nowych słuchaczy, którzy zajęli miejsca na schodach. Najpierw starałam się puścić kontrolę i wmawiałam sobie, że przecież jak zemdleję to już nie będzie mój problem, tylko rodziców. Z początku działało, ale potem przestało i zaczęły się zawroty głowy. Do tego byłam tak spięta, że nie wiem jakim cudem krew była w stanie dopłynąć do mojego mózgu przez te ściśnięte mięśnie. Ostatnich 10 min myślałam, że już nie wytrzymam i będziemy musieli wyjść. Ale powierciłam się trochę na fotelu i jakość udało się dotrwać. Wychodziłam z sali zmęczona jak po maratonie.


 

Ta sytuacja różniła się od tych, które są zazwyczaj. Najczęściej lęk pojawia się na początku, a im bliżej końca, tym bardziej odpuszcza. Tu było odwrotnie, co jest dla mnie nowością. Podobnie było podczas powrotu do domu. Zazwyczaj lęk już wtedy odpuszcza, ale tym razem jakoś stresowałam się jazdą. Do tego przeczytałam w wiadomościach, że na naszej trasie był wypadek i droga mocno się korkuje. Poprosiłam ojca, żeby ominął korek objazdem, ale klasycznie odburknął, żebym nie przesadzała. To znów wywołało falę lęku. Na szczęście ojciec zmienił zdanie, gdy dojechaliśmy na początek zatoru i NA SZCZĘŚCIE było to w ostatnim miejscu, w którym mogliśmy odbić, żeby ominąć korek. Jechaliśmy nieznanymi mi drogami, co wzbudziło pewien niepokój, ale po powrocie na znaną mi już drogę (za wypadkiem) lęk odpuścił i do domu wróciłam już w spokoju. 

A za tydzień czeka mnie kolejny, tym razem dłuższy wyjazd. I już się nim stresuję, zamiast cieszyć.



Pierwsza Komunia w rodzinie

 Piszę pierwsza, bo jest to pierwsza Komunia ze stwierdzonymi u mnie zaburzeniami lękowymi. Ostatni raz byłam na Komunii u kuzyna 22 lata temu. Pamiętam, że i przed moją Komunią stresowałam się, a szczególnie w pamięci zapadła mi pierwsza spowiedź. To potwierdza, że moje zaburzenia są ze mną od najmłodszych lat.

Przed uroczystością był totalny armagedon. W księgowości miałyśmy ciężki okres rozliczania składek zdrowotnych. Ciocia - babcia dzieci, wyjechała do sanatorium. Kuzynka kończyła remont w domu (przyjęcie organizowali w domu). W efekcie prawie codziennie mieliśmy u siebie dzieci i trzeba się było nimi zająć, równocześnie pracując. Do tego mama została "wybrana" do ugotowania rosołu i zrobienia jednej surówki, a ja do upieczenia 3 ciast.


 

O dziwo z początku chciałam iść do kościoła, żeby zobaczyć po latach jak to teraz wygląda. Ale ostatecznie nasza rodzina została oddelegowana do przygotowania obiadu, żeby po powrocie z kościoła wszystko było już gotowe. 

Po przyjechaniu do domu kuzynki okazało się, że mój 6-letni chrześniak został sam w domu, a stoły nie są nakryte. Mieliśmy 40 minut żeby wszystko ogarnąć. Udało się i nawet zdążyliśmy pojechać do kościoła na końcówkę mszy. I tu zaczyna się krótki epizod lęku.

Wszystko odbywało się w takim biegu, że nie miałam kiedy myśleć o strachu. Ale uwidocznił się, gdy wysiadłam z auta. Miałam na sobie okropnie niewygodne, wysokie i za małe szpilki, w których ledwo szłam. A przed kościołem stał już tłum ludzi, czekających na następną Komunię. Przejście przed nimi wszystkimi było dla mnie bardzo stresujące. Kolejne uderzenie lęku wystąpiło wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że gdy dopadnie mnie panika i będę chciała uciec, to w tych butach nie dam rady. Trochę pokręciło mi się w głowie i na szczęście po chwili przeszło. 


Pozostałą część przyjęcia spędziłam na totalnym luzie (oprócz sytuacji, gdy wypadła mi z rąk miseczka wraz z zawartością, rozbiła się i ubrudziła mi sukienkę, ścianę oraz kurtkę jednego gościa, co do końca imprezy było mi w żartach wypominane). Ciężko powiedzieć, że byłam tam gościem, bo cały czas kelnerowałam i obsługiwałam gości. Musiałam schować do kieszeni swój introwertyzm i nieśmiałość do obcych żeby pytać: kawa czy herbata? Czy można już zabrać talerz?

Na szczęście pyszne jedzenie i... ciasta :D wynagrodziły mi to ;)