Kilkanaście dni po krakowskich targach pojechałam z rodzicami na kolejne, które były trochę bliżej, ok. godziny jazdy samochodem. Jechaliśmy autem 3-osobowym, więc było trochę ciasno, co wywoływało już lekki niepokój.
Całą drogę szydełkowałam, żeby się nie stresować. Powiedzmy, że się udało.
Na miejscu nie było gdzie zaparkować, więc musieliśmy zostawić auto pod centrum handlowym i przejść na nogach jakieś 500m, co znów mnie lekko zestresowało - nie będę mogła szybko uciec do auta.
Po wejściu do budynku byłam już w swoim żywiole - wszędzie kolorowe włóczki, w kawiarni dziewczyny robiące na drutach, na schodach szydełkujące kobiet. Znowu nazbierałam mnóstwo inspiracji i ciekawych pomysłów, a także wydłużyłam swoją listę rzeczy, które chcę spróbować wykonać.
Po przejściu przez wszystkich wystawców poszliśmy na wystawę prac konkursów. Byłam nimi zachwycona i uświadomiłam sobie, jak mało jeszcze mam umiejętności i jak daleko w tyle jestem za tymi rękodzielnikami (celowo nie piszę w formie żeńskiej, gdyż były tam również prace szydełkujących mężczyzn!). Marzy mi się wziąć kiedyś udział w takim konkursie z jakąś dużą formą.
Po wypiciu kawy i zjedzeniu ciasta w kawiarni poszliśmy na wykład na temat historii koronki koniakowskiej, który odbywał się w sali kinowej. Było to dla mnie spore wyzwanie. Na plus było to, że sala była mała, drzwi były cały czas otwarte i w każdej chwili mogłam wyjść. Na minus - miejsca najbliżej wyjścia były już zajęte (siedziałam po środku), światło nie było całkiem przyciemnione, fotograf robił nam zdjęcia no i nie chciałam przerywać wykładu prowadzącej i innym uczestnikom poprzez swoje wyjście.
Z początku oddziaływały na mnie same plusy. Do tego wykład był mega ciekawy i bardzo chciałam wysłuchać go do końca. I mniej więcej od jego połowy zaczął pojawiać się lęk. Zauważyłam też, że doszło dużo nowych słuchaczy, którzy zajęli miejsca na schodach. Najpierw starałam się puścić kontrolę i wmawiałam sobie, że przecież jak zemdleję to już nie będzie mój problem, tylko rodziców. Z początku działało, ale potem przestało i zaczęły się zawroty głowy. Do tego byłam tak spięta, że nie wiem jakim cudem krew była w stanie dopłynąć do mojego mózgu przez te ściśnięte mięśnie. Ostatnich 10 min myślałam, że już nie wytrzymam i będziemy musieli wyjść. Ale powierciłam się trochę na fotelu i jakość udało się dotrwać. Wychodziłam z sali zmęczona jak po maratonie.
Ta sytuacja różniła się od tych, które są zazwyczaj. Najczęściej lęk pojawia się na początku, a im bliżej końca, tym bardziej odpuszcza. Tu było odwrotnie, co jest dla mnie nowością. Podobnie było podczas powrotu do domu. Zazwyczaj lęk już wtedy odpuszcza, ale tym razem jakoś stresowałam się jazdą. Do tego przeczytałam w wiadomościach, że na naszej trasie był wypadek i droga mocno się korkuje. Poprosiłam ojca, żeby ominął korek objazdem, ale klasycznie odburknął, żebym nie przesadzała. To znów wywołało falę lęku. Na szczęście ojciec zmienił zdanie, gdy dojechaliśmy na początek zatoru i NA SZCZĘŚCIE było to w ostatnim miejscu, w którym mogliśmy odbić, żeby ominąć korek. Jechaliśmy nieznanymi mi drogami, co wzbudziło pewien niepokój, ale po powrocie na znaną mi już drogę (za wypadkiem) lęk odpuścił i do domu wróciłam już w spokoju.
A za tydzień czeka mnie kolejny, tym razem dłuższy wyjazd. I już się nim stresuję, zamiast cieszyć.
0 komentarze:
Prześlij komentarz