Jesień to moja ulubiona pora roku, więc chciałam ją wykorzystać na kolejną wycieczkę. I tym razem, spontanicznie, padło znów na moje kochane morze. Wróciłam we wrześniu i znów pojechałam w październiku - a kto mi zabroni? :)
Nie mogłam się doczekać wyjazdu. Poziom lęku (nawet w dniu wyjazdu) wynosił 0 (słownie: zero)!
Całą drogę na zmianę szydełkowałam i czytałam książkę. Czułam się tak swobodnie, że 150 km przed celem podróży zaczęłam się nudzić, czułam się znużona. Dawno nie towarzyszyło mi to uczucie. Zazwyczaj był to lęk, a co najmniej niepokój. Mało tego, dopiero po 300 km drogi zdałam sobie sprawę z tego, że jestem na "zamkniętej" autostradzie. I to tylko dlatego, że zachciało mi się siku i zastanawiałam się, czy dam radę przejść przez ogrodzenie do lasku 😅
Nie zapomnę tej chwili, gdy późnym wieczorem dojechaliśmy na miejsce, wysiadłam z psem z samochodu, poszłam na plażę i widok zaparł mi dech w piersiach. Ciemno, plaża pusta, a w morzu odbija się pełnia księżyca. Myślałam, że popłaczę się z radości i ze wzruszenia. Morze jesienią jest jeszcze piękniejsze!
A co robiłam przez te 7 dni i jak sobie radziłam z lękiem?
1. Zwiedzanie wioski słowiańskiej w Sławutowie - totalnie swobodnie, chociaż było to na zadupiu, daleko od bazy (czyt. miejsca noclegu). Lęk poczułam tylko wtedy, gdy weszłam sama (bez rodziców) do chaty na historię o słowiańskich wiedźmach, a za mną cała masa ludzi, blokując mi drogę do wyjścia. Mimo to nie spanikowałam i dotrwałam do końca opowieści.
2. Grzybobrania - na grzyby chodziliśmy prawie codziennie i to niekoniecznie celowo. Np. do otwarcia jakiegoś muzeum zostało 30 min., więc wchodziliśmy do lasu niby tylko rozejrzeć się. Kilka razy jechaliśmy typowo na grzyby i nie czułam lęku chodząc po lesie, mimo iż go nie znałam, nie pilnowałam drogi powrotnej i byłam daleko od parkingu. Lęk czułam jedynie wtedy, gdy pomyślałam sobie, że możemy trafić na dziki lub żmije - i to też jedynie pod kątem psa.
3. Huta szkła w Pucku - ciekawy pokaz i opowieść o całym procesie, które oglądałam i słuchałam z progu, ponieważ nie można było wejść do środka z psem. Lęk również jedynie o psa, żeby nie wbił sobie odłamków szkła do łapy.
4. Muzeum i spacer po Wejherowie - bez lęku. W muzeum byliśmy sami, w parku już nie, ale lęku nie było, mimo oddalenia się od parkingu. W kawiarni nawet nie pomyślałam o tym, że rok temu mocno bym się zastanawiała nad wejściem do środka.
5. Muzeum Techniki Wojskowej w Dąbrówce - bardzo ciekawe miejsce, warte zobaczenia. Minimalny lęk, a w zasadzie to krótkotrwały niepokój, pojawił się w drodze (daleko od miejsca noclegu), a także w jednym z hangarów, ponieważ myślałam, że da się z niego wyjść jedynie przez obrotowe drzwi i co ja zrobię, gdy się zatną. Już po kilkunastu sekundach okazało się, że wejście i wyjście z hangaru odbywa się przez bramę wjazdową.
6. Wyjazd na Hel - tutaj czułam dość duży niepokój związany z samym półwyspem. Czułam, że jestem na skrawku lądu, otoczona z dwóch stron wodą i z jedną, jedyną drogą ucieczki. Jeśli cokolwiek by się wydarzyło (czyt. tsunami :D, ewentualnie wypadek), to jestem odcięta od lądu.
W pierwszej wersji szukałam noclegu właśnie na Helu i jakże się cieszyłam w samochodzie, że ceny były zaporowe. Ostatecznie udało się dojechać bez żadnych wspomagaczy i tym samym mogę pokusić się o stwierdzenie, że zwiedziłam całe polskie wybrzeże. Byłam praktycznie w każdym mieście, miasteczku i wsi.
Na Helu zwiedziliśmy Muzeum Obrony Wybrzeża. Łatwo nie było, bo zwiedzanie polegało na tym, że trzeba było obejść wokół podziemny schron. W połowie, gdy daleko już było od wejścia, nie mogłam się skoncentrować. Poszłam więc szybko sprawdzić, gdzie jest wyjście, zapamiętałam drogę, wróciłam i wtedy mogłam już spokojnie dokończyć zwiedzanie.
Później było jeszcze fokarium (z nutką niepokoju, czy dam radę w każdej chwili wyjść. Niepokój minął wraz z wejściem do środka), samotny spacer do wraku ORP II, długi, wspólny już spacer na "początek Polski", a także spacer po molo w Jastarni i Juracie. W drodze powrotnej nie odczuwałam już tego lęku, że jestem na półwyspie. Ale też nie rozumiem ludzi, którzy w sezonie są gotowi stać w gigantycznych korkach, bo jest to ich ulubione miejsce na urlop.
7. Wycieczka do Gdyni - chociaż byłam tam niespełna miesiąc wcześniej, to nie wszystko udało mi się zwiedzić. Pojechaliśmy więc ponownie, zaczynając od Muzeum Emigracji. Nie wolno było wejść z psem, więc zwiedzałam z ojcem. Myślałam, że jest to tylko eksponat w holu i mała galeria zdjęć, więc na pewniaka poszłam. Przy wejściu ojciec zapytał, czy na pewno chcę tam wejść, bo przecież jest to labirynt, czyli trzeba obejść całą wystawę, aby wyjść. Ja nadal, że tak. I dopiero jak weszłam i zobaczyłam, jak to rzeczywiście wygląda, to pojawił się niepokój. Póki nie oddaliliśmy się od wejścia i byłam w stanie zapamiętać do niego drogę, to było w miarę. Mimo to ekspozycję oglądałam bardzo pobieżnie i szybko. Mniej więcej w połowie "labiryntu" natrafiliśmy na wycieczkę szkolną. Zrobiło się tłoczno, a ja czułam, że zbliża się atak paniki. Zaczęłam w pośpiechu szukać wyjścia. Natrafiłam na okno, przez które widać było wycieczkowiec, cumujący w porcie przy wejściu do muzeum. Stwierdziłam, że w takim razie wyjście musi być już blisko. I momentalnie doznałam uczucia ulgi. Dłonie przestały mi się trząść, serce kołatać, oddech się wyrównał. Po wejściu w kolejny zakręt labiryntu okazało się, że... wyjścia jeszcze nie ma. Zastanowiłam się na spokojnie, że jestem w Muzeum Emigracji, które zaczęło się od okresu przedwojennego i szło chronologicznie. W tym momencie jestem w czasach PRL-u, więc koniec ekspozycji musi być już blisko. I z tą myślą udało mi się na spokojnie obejrzeć resztę wystawy :) Był to najtrudniejszy etap całego wyjazdu.
Pogoda była tak wspaniała, że zamiast do kolejnego muzeum, poszliśmy poleżeć na plaży. W efekcie znów nie zwiedziłam ORP Błyskawica (mam powód, żeby znów przyjechać do Gdyni 😄), za to zdążyliśmy przed zamknięciem Muzeum Miasta Gdyni. Nie było już ludzi, i chociaż ten obiekt również zwiedza się "labiryntem", to zrobiłam to bez problemu. W końcu wiem, jaka jest historia tego miasta ;)
8. Władysławowo - schodami wdrapałam się na wieżę widokową (winda była przerażająca). Na szczycie potężnie wiało i w pierwszym odruchu mój lęk wysokości został spotęgowany. Ale złapałam się taty pod ramię, obeszliśmy taras dookoła (na ugiętych nogach), oswoiłam się i potem już w miarę normalnie mogłam zacząć podziwiać widoki.
Kolejne na liście było Muzeum Iluzji. Bardzo ciekawe, "żywe" miejsce, gdzie można porobić eksperymenty. Byliśmy w nim sami, więc lęku nie było wcale. Żeby przejść dokładnie wszystkie eksponaty, trzeba by było spędzić tam cały dzień. I to przyjmując, że nie ma w środku ludzi. Nam było trochę szkoda czasu, więc drugą część zwiedziliśmy dość pobieżnie i po 2 godzinach wyszliśmy. Nie wyobrażam sobie, jak można zwiedzać to miejsce w sezonie, gdzie przy każdym stanowisku trzeba się zatrzymać na przynajmniej 5 minut.
9. W ostatni dzień wróciliśmy do Pucka zwiedzić ostatnie 2 muzea (bez lęku), a potem pojechaliśmy na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, odwiedzając Jastrzębią Górę, Ostrowo, Karwię i później wgłąb lądu Sasino. Czułam się bardzo niepewnie, jadąc do ostatniej wspomnianej miejscowości, ale ojciec się uparł ze względu na dawne sentymenty. Im dalej od domu, tym większe napięcie we mnie rosło. Do tego wiejska droga, na której ciężko było przyśpieszyć, same zakręty, itp. Jak już prawie byliśmy na miejscu, to myślałam, że już nie dam radę i zaraz wybuchnę - o dziwo agresją, zamiast paniki. Na szczęście po krótkim spacerze po lesie przeszło mi, a ojciec porzucił już pomysł pojechania dalej, do Łeby. Powrót był już spokojny i nawet pojechaliśmy jeszcze później na Półwysep - do Chałup - pospacerować po plaży.
Powrót do domu bez żadnego lęku, aż w połowie podróży znów poczułam to dawno nieobecne znużenie i znudzenie podróżą. Cudownie :)
Podsumowując: Wszystkie noce przespałam bez napadów lęku, bez paniki i bez budzenia
się w środku nocy z uczuciem niepokoju. Nawet noc przed powrotem do
domu. Bez problemu chodziłam na długie spacery, piłam kawy w kawiarniach i jadałam w restauracjach z dala od noclegu. Spokojnie byłam w stanie iść sama na spacer i do sklepu pewnie też, chociaż nie miałam takiej potrzeby. Naładowałam się dużą dawką pozytywnej energii i z chęcią zostałabym tam jeszcze dłużej.
To był jeden z najlepszych wyjazdów w moim życiu!