Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Szlakiem renesansu - cz. 1 negatywna (dla pesymistów) lub mniej pozytywna (dla optymistów)

Wybraliśmy się z rodzicami na wycieczkę szlakiem renesansu. Odwiedziliśmy:
- Tarnów,
- Lublin,
- Kazimierz Dolny,
- Sandomierz,
- Kozłówkę,
- Wojciechów,
- Nałęczów,
- Zamość.



Był to mega maraton, codziennie ponad 14km na nogach. Bardzo wyczerpująca wycieczka, ale naprawdę było warto!

W tym poście napiszę o negatywnych rzeczach, które mnie spotkały w trakcie wycieczki. Pozytywne aspekty będą w kolejnym poście za kilka dni.

1. Droga z Tarnowa do Sandomierza.

Był to pierwszy dzień naszej wycieczki.O ile w drodze z domu do Tarnowa nie stresowałam się, o tyle z Tarnowa do Sandomierza dopadł mnie lęk. Bałam się, że dość długa droga przed nami i coraz bardziej oddalam się od domu. Na szczęście lęk nie trwał długo, udało mi się go stłumić mniej więcej po 10 minutach. Będąc w Tarnowie zgubiłyśmy się z mamą w lesie szukając drogi na ruiny zamku, ale o dziwo wówczas lęk się nie pojawił.


2. Pałac Zamoyskich w Kozłówce. 

Przepiękny pałac rodu Zamoyskich herbu jelita (etymologia herbu dla zainteresowanych znajduje się pod linkiem). Właśnie w tamtych czasach chciałabym żyć! Uwielbiam oglądać "salony" i przenosić się w wyobraźni w czasie. Po raz kolejny powtórzę, że urodziłam się o kilkanaście dekad za wcześnie. Póki co piszę pozytywnie, a przecież miały być negatywy. Tak więc...

Zwiedzanie pałacu było podzielone na 2 etapy: 
a) samodzielnie zwiedzenie powozowni - tu było ok, mogłam sobie pofantazjować o przejażdżce bryczką lub powozem z XIX wieku - achhhh





b) zwiedzanie pomieszczeń pałacowych obowiązkowo z przewodnikiem - i tu pojawił się problem. Po przejściu z jednego pomieszczenia do drugiego zamykano za nami drzwi. W efekcie znalazłam się gdzieś pośrodku pałacu, a od wyjścia na zewnątrz dzieliło mnie kilka (jeśli nie kilkanaście) par drzwi, z czego główne otwierane na kod. Nic więc dziwnego, że spanikowałam. Walczyłam ze sobą od samego początku, ale im bardziej wgłąb, tym większy pojawiał się lęk. Nie mogłam skupić się na słuchaniu przewodnika i na oglądaniu tych pięknych pomieszczeń, nie byłam w stanie wczuć się w klimat renesansu. Ostatecznie poddałam się na jakieś 4 pomieszczenia przed końcem zwiedzania. Mama poprosiła przewodniczkę, żeby nas wyprowadziła. Było mi wstyd przed pozostałymi zwiedzającymi, ale trudno. Najważniejsze, że się nie rozkleiłam i byłam w stanie korzystać z reszty atrakcji wycieczki.

3. Obóz koncentracyjny na Majdanku.

Nigdy nie byłam w żadnym obozie koncentracyjnym i chciałam to zmienić. Pojechaliśmy więc na Majdanek. Było to wielkie przeżycie emocjonalne. Mama w połowie zwiedzania nie wytrzymała, rozpłakała się i zrezygnowała z dalszego zwiedzania. Ojciec miałam wrażenie, że się nudzi, w ogóle go to nie ruszało ani nie zainteresowało. A ja... ja również mocno to przeżyłam. Najbardziej podziałała na mnie wystawa, umieszczona w jednym z baraków.


Wchodzę do drewnianego baraku. Od razu w nozdrza uderza świąd stęchłego, zapuszczonego drewna, podobny jak w niektórych muzeach czy drewnianych kościołach, ale jeszcze bardziej intensywny. Czuję, że wdycham molekuły byłych więźniów. Zemdliło mnie. W środku baraku jest ciemno. Leci cicha, jednostajna melodia jak z horroru. Jedyne światło to gołe żarówki zwisające z sufitu do samej ziemi, otoczone kulami z drutów kolczastych. To musiało symbolizować piekło. I nagle melodia ucicha i słyszysz starą kobiecinkę, której głos już teraz zawsze będzie drżał. I ta babcinka zaczyna mówić "Ojcze nasz...". Było to dla mnie bardzo wzruszające. Z tego baraku i ja wyszłam z płaczem.

Wrażenie robi również wielki nasyp popiołów spalonych więźniów, wśród których można dostrzec fragmenty kości.

Niestety nie każdy potrafi zachować szacunek w tym miejscu. Gro młodzieży nie zdawało sobie sprawy z powagi sytuacji i śmiali się w najlepsze. Co mnie bardzo zaskoczyło - wycieczki Żydów z Izraela. Niestety nie wiem co im opowiadał przewodnik, ale chodzili równie uśmiechnięci, co wycieczki szkolne.

Na koniec mama stwierdziła, że obozy powinno się spalić, zniszczyć doszczętnie! Co to ma być za pamiątka?! Pamiątka czego? Bólu i cierpienia?

Niech każdy z osobna dokona własnej oceny.

4. Przejazd z Lublina do Zamościa.

Nocowaliśmy w Lublinie. W ostatni dzień wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy zwiedzać Zamość. Straciłam swój "azyl bezpieczeństwa", nie miałam dokąd wrócić i schować się przed swoim lękiem. No i się pojawił. Męczył mnie bardzo długo i to na tyle, że musiałam wziąć 25 mg hydroxyzyny. Gdy jechaliśmy przez las, było lepiej. Niestety większość to droga przez otwarte przestrzenie, wioski, bezmiar pól. I wówczas lęk się nasilał. Było mi bardzo ciężko. Chciałam już wracać do domu. Mniej więcej w połowie drogi powiedziałam ojcu, żeby się zatrzymał na parkingu. Wyszłam z auta, przetruchtałam się do małego zagajnika. Ponaciągałam się żeby trochę rozluźnić mocno spięte ciało. Pomogło. Ale... wracając do auta zauważyłam, że wdepnęłam <za przeproszeniem> w gówno! Nastąpiła szybka zmiana obuwia i pojechaliśmy dalej. Po drodze lęk jeszcze trochę mnie dręczył, ale zdecydowanie złagodniał. Po dojechaniu do Zamościa było już normalnie, czyli falowy niepokój, który spokojnie dało się opanować.

5. Zwiedzanie Zamościa.



W Zamościu miała miejsce sytuacja, która nas trochę zaskoczyła. Zwiedzanie zaczęliśmy od katedry, bo była najbliżej parkingu. Pooglądaliśmy kaplice, obrazy, ołtarz i już mieliśmy wychodzić, gdy zaczepił nas przewodnik, który właśnie oprowadzał zakonnicę po katedrze. Zaprosił nas do posłuchania. Więc zwiedzanie zaczęliśmy od początku, tym razem ze szczegółami. W między czasie zakonnica już poszła, a kilka innych osób dołączało i odchodziło. Po godzinie zostałam tylko ja z rodzicami i jedna para w średnim wieku. Chcieliśmy już podziękować, ale widać było, że przewodnik koniecznie chciał nam dalej przekazywać swoją wiedzę i zabrał nas na rynek. Nie powiem, część opowieści była nawet ciekawa, ale wolałam już iść zwiedzać dalszą część miasta - bez niego. Ale on już zaplanował całą wycieczkę i jakoś tak głupio było nagle odejść.

Po 3 godzinach trzęsłam się z zimna jak galareta. Byłam już znudzona tymi historyjkami, a na dodatek nie zobaczyłam nic oprócz rynku i katedry. W końcu mama zdobyła się na odwagę i powiedziała, że musimy już iść. Zapytała jak możemy się odwdzięczyć. Przez myśl przeszło mi, żeby zabrać go na obiad, ale nie powiedziała tego głośno. Przewodnik odpowiedział, że odwdzięczenie wedle uznania. Więc mama zaczęła szukać pieniędzy po portfelu. Chciała mu dać 50 zł (za nas 3), ale miała tylko 30 zł. Bądź co bądź to on nas zwerbował do zwiedzania, my się o to nie prosiliśmy. Do tego wiele osób dołączało i odłączało na tzw. krzywy ryj. Mama podała gościowi pieniądze. Popatrzył niezadowolony i zapytał, czy nie można by więcej i jeszcze dodał, że jak coś, to może wydać. No szok, co za tupet. Więc tata zaczął grzebać w portfelu. W między czasie towarzysząca nam para podała mu 50 zł i zapytała, czy tak będzie ok. Gość pokręcił nosem i powiedział tylko "ech". Ojciec jak na złość miał "tylko" 100 zł. Podał je facetowi z nadzieją, że ten mu wyda, tymczasem gościu oddał tylko wcześniejsze 30 zł. Wkurzeni pazernością, własną naiwnością, zmarznięci i nie zobaczywszy już nic więcej w Zamościu wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.

Droga powrotna zajęła nam niecałe 5 godzin, podczas których większość czasu przedrzemałam - efekt zmarznięcia, wyczerpania lękiem i działania hydroxyzyny.

Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca posta ;)

Przegląd zdrowia. Jaki jest powód i wyniki?

W końcu zdobyłam się na odwagę i zaczęłam znów działać w kwestii swojego zdrowia.

1. Wizyta u lekarza rodzinnego. 

Pierwsza wizyta w celu pozyskania skierowań na badania. Stresowałam się bardzo. Zauważyłam, że ostatnio mniej stresują mnie typowe, codzienne czynności, jak np. pójście do sklepu, niż taka wizyta u lekarza. A kiedyś było odwrotnie. 

Wracając do tematu. Przede mną była jedno osoba, za mną dwie. Wolałam przepuścić te dwie osoby, dłużej czekać i być ostatnia, żeby tylko nie było nikogo więcej w poczekalni. Dziwna logika, ale wtedy lęk był mniejszy.

Do gabinetu weszłam z mamą. Poprosiłam o skierowania, dostałam je i tyle. Wizyta trwała może 5 min.

2. Pobranie krwi. 

Do tego przymierzałam się kilka razy. Za każdym razem rezygnowałam i odkładałam to na później. W końcu, po 3 tygodniach, gdy skierowanie za chwilę miało stracić ważność, zrobiłam ten krok. Jadąc na badania chciałam się wycofać. Wolałam zapłacić za wszystko, byle tylko pobrano mi krew w domu. Ale ostatecznie stwierdziłam, że pojadę do przychodni i jak będzie dużo ludzi w poczekalni, to się wycofam. To był piątek 13-tego. Dla mnie szczęśliwy, bo do gabinetu weszłam z marszu, nie mając nawet czasu na skupieniu się na lęku. 



Od razu poinformowałam pielęgniarkę, że mogę zemdleć, więc krew pobierała mi na leżąco. Próbowała mnie zagadywać i pytała jak w szkole... No standard. Szkoda, że nie wypisała mi zwolnienia z WF-u. 

Samo pobranie było spoko, ale potem fakt, że dookoła mnie są igły i krew innych osób, oraz to, że jestem na czczo i raz już zemdlałam w tej sytuacji, to wywoływało u mnie osłabienie. Bałam się wyjść z gabinetu w obawie, że zemdleję. Nie wiem, czy bardziej działały tu czynniki somatyczne, czy moja psychika. W końcu wstałam i wyszłam. Na schodach poczułam się niepewnie, ale jak najszybciej dotarłam do samochodu i zjadłam Tic-Taca. Ulżyło. 

Potem pojechałam z mamą do lekarza. Zostałam w samochodzie i co chwilę nawiedzał mnie ten sam lęk, co w gabinecie. Wiedziałam, że gdyby to był zwykły dzień i wcześniej nie pobierano by mi krwi, to lęk by się nie pojawił. Tak bardzo podziałał na mnie fakt bycia bez śniadania oraz ten plaster na zgięciu łokcia. Ale przetrwałam i to.

3. RTG płuc.

Kolejny etap to prześwietlenie płuc. Tego bałam się chyba najbardziej mimo, iż trwało najkrócej. Wzięłam hydro 25mg i do dzieła. W poczekalni czekałam może z 8 minut. Stres był tak duży, że zaczęłam dygotać i szczękać zębami. Wiedziałam, że tam nie mogę wejść z mamą. Zostałam wyrwana z lękowej pętli przez wywołanie mojego numerka.



 "Wejdzie, rozbierze się do pasa, ściągnie biżuterię i przyjdzie." - starsza kobieta wypowiedziała to tak machinalnie jak robot.

"Biustonosz też?" - zapytałam, chociaż już wcześniej przeczytałam, że będę musiała się go pozbyć.

"Też" - odburknęła znudzonym głosem, bo zapewne codziennie powtarza to wielokrotnie.

"A teraz stanie tyłem, przyciśnie się do ścianki. Ręce da na biodra. Nie tak, dłonie w tę stronę".

I w tym momencie poczułam, jak serce mi pikuje. Teraz nie ma odwrotu. Muszę wytrzymać tych kilkadziesiąt minut.

"Nabierze powietrza i nie oddycha."

O cholera. Jak to zrobić? Oddech mam tak spłycony z powodu lęku. No nie dam rady, nie utrzymam. Serce wali, ciało się trzęsie i do tego nie mogę oddychać! Zaraz zemdleję! Komu o tym powiedzieć, skoro kobieta jest za zamkniętymi drzwiami?

"Może się ubrać. Wyniki do odbioru w piątek. Do widzenia."

Co za ulga.

Kolejny etap to wizyta u lekarza rodzinnego z wynikami. Pozostaje pytanie po co robiłam te badania? O tym napiszę w osobnym poście. Tam też zaprezentuję wyniki.

A już w ten weekend jadę na mały urlop :)


Mały wielki sukces

W zeszłym tygodniu pojechałam z mamą do przygranicznego miasta w sprawach służbowych. Było trochę stresu w trakcie jazdy, a potem jeszcze więcej w trakcie załatwiania spraw. Ale udało się i wszystko poszło pomyślnie.

Rozochocona małym sukcesem zdecydowałam się pójść o krok dalej. 

W owym mieście jest piękny zamek, a na wzgórzu zamkowym znajduje się stara baszta z Wieżą Piastowską, mierzącą 24 m (czyli więcej niż latarnia morska w Ustce). Byłam w tej okolicy już wielokrotnie, ale albo nie było chętnych na wyjście na wieżę, albo była zamknięta. 



Tym razem również nie miałam z kim zdobyć wieży, ponieważ mama miała nieodpowiednie obuwie. Postanowiłam więc, że wyjdę na wieżę SAMA. 

Kupiłam bilet i zaczęłam się wspinać po stromych, drewnianych schodach. Chciałam to zrobić jak najszybciej, żeby nie zdążyć spanikować. Mniej więcej w połowie drogi musiałam przepuścić innych zwiedzających. Zatrzymałam się z zadyszką i walącym sercem. Popatrzyłam w dół i... przeraziłam się, jak bardzo strome są te schody! Nie dam rady z nich szybko zbiec! Do tego nie wiedziałam ile jeszcze kondygnacji przede mną. Zaczął pojawiać się lęk. Chciałam zawrócić. Bałam się, że zaraz spanikuję. Ale poszłam za ciosem. Na nogach jak z waty, gdzie mięśnie przeistoczyły się w miękką galaretkę, weszłam na sam szczyt. Zamknęły się za mną metalowe drzwi i znów spanikowałam. Pojawił się lęk wysokości. Byłam na górze sama! Nie mogłam natychmiast wrócić na dół, a do tego nie wiedziałam, jak zejdę po tych schodach!


Wzięłam kilka głębokich oddechów, sprawdziłam 2 razy czy drzwi na pewno się nie zatrzasnęły, bez podchodzenia do barierki zrobiłam szybko kilka zdjęć na dowód, że zdobyłam "szczyt" i szybko skierowałam się do wyjścia.

Zejść po schodach nie było łatwo. Stopnie były bardzo wąskie, do tego co chwilę musiałam przepuszczać innych, którym też schodzenie sprawiało problemy. No i nogi, które całkowicie straciły napięcie w mięśniach. 

Nawet nie wiem jak to zrobiłam, ale w mgnieniu oka znalazłam się na dole. Odetchnęłam z ulgą, ale i z ogromną satysfakcją. Nagle - co to - nie mogę iść! Nogi mi tak zwiotczały z napięcia, że nie byłam w stanie zrobić prostego kroku! Musiałam chwilę odczekać, zanim wszystko wróciło do normy. Pierwszy raz w życiu doznałam tak dziwnego uczucia! Niesamowite, jak bardzo musiałam być spięta! 

Mały wielki sukces odhaczony, a przez kolejne 3 dni zmagałam się z niesamowitymi zakwasami, które przypominały mi o sukcesie ;)
 

Moje życie towarzyskie się rozkręca

Przed zachorowaniem na nerwicę wiodłam normalne życie nastolatki. Zaburzenia lękowe spowodowały, że odcięłam się całkowicie od dotychczasowego towarzystwa i rozpoczęłam życie 100% introwertyka. 

Nie licząc kilku (w porywach kilkunastu) spotkań w ciągu roku, można powiedzieć, że moje życie towarzyskie praktycznie nie istniało. Większość wolnego czasu spędzałam z dalszą lub bliższą rodziną.


Niezwykle ciężko jest mi nawiązywać nowe kontakty. Zaburzenia lękowe i przykre doświadczenia z przeszłości mają w tym swój udział. Ale ostatnio coś zaczęło się zmieniać. Coraz częściej mam do czynienia z rówieśnikami, z którymi - o dziwo - dogaduję się. Coraz częściej mam okazję, żeby gdzieś wyjść, z kimś się spotkać, z kimś porozmawiać i miło spędzić czas. I wiecie co? Zaczęło mnie to męczyć. Wiadomo, że w każde takie spotkanie muszę włożyć dużo energii (bez względu na to, czy druga osoba wie o moich zaburzeniach, czy też nie). W tym drugim przypadku ilość zaangażowanej energii podwaja się. 

Zawsze zazdrościłam rówieśnikom, że co chwile spotykają się ze znajomymi, gdzieś wychodzą, itp. A ja ciągle tylko mama -> kuzynka -> ciocia -> pozostałe kuzynki -> mama -> kuzynka -> ciocia -> pozostałe kuzynki. I tak w kółko. A teraz, gdy i ja mam okazję w takiej formie spędzać czas, zaczynam się dołować. Dużo kosztuje mnie wyjście ze swojej strefy komfortu i za każdym razem długo zastanawiam się, czy to zrobić. W 90% przypadków wolę zostać sama w domu i nie robić nic, niż wysilać się i z kimś wyjść. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia, czy obawa przed zmianami, czy zwyczajne lenistwo. Naprawdę przebywanie z ludźmi zaczyna mnie męczyć, chociaż jeszcze dobrze nie zaczęłam się w to angażować.