Od jakiegoś czasu planowaliśmy z rodzicami pojechać na większe zakupy odzieżowe, najlepiej do jakiegoś większego miasta, żeby kupić coś innego, niż widujemy na co dzień w naszym mieście (gdybym nie bała się latać, to pewnie byłby to Paryż lub Mediolan*).
Na początku wszystko szło pomyślnie, ale im bardziej oddalaliśmy się od wejścia, tym więcej lęku się we mnie rodziło. I tak kilkukrotnie dopadł mnie lęk w przymierzalni. Z jednej strony wiedziałam, że nikt mnie tu nie zna i nawet jak zemdleję, to mam to gdzieś. Co więcej - im bliżej drzwi, tym mniej lęku, a to oczywisty dowód na to, że to TYLKO lęk, a nie prawdziwe omdlenie. Ale z drugiej strony metody te średnio do mnie przemawiały i dwa razy musiałam wyjść ze sklepu (sklepu, nie z całej galerii), żeby zlokalizować wyjście. Momentami panika była tak duża, że czułam się w sytuacji bez wyjścia, gdzieś w głębi galerii, na końcu sklepu, schowana w przymierzalni. Jak stąd uciec?? Błagam, niech tu będzie jakieś tylni wyjście!
Idąc alejkami podziwiałam te wszystkie osoby, które tam pracują. Nie ze względu na charakter ich pracy, ale na miejsce, w którym pracują. W życiu nie byłabym w stanie siedzieć chociażby w boksie między sklepami, z dala od wyjścia i bez możliwości opuszczenia stanowiska. Sama myśl mnie przeraża.
Efektem "wielkich zakupów" było tylko kilka kupionych rzeczy i wielkie zmęczenie, spowodowane nie tyle samymi zakupami i chodzeniem, co lękiem. Za to mogę się pochwalić, że wdrażam w życie zmianę garderoby ze stylu sportowego, na bardziej elegancki, który od zawsze mi się podobał. Ale wiadomo, w sytuacji zagrożenia szybciej ucieknę w adidasach nich w szpilkach :P
Pod koniec zakupów byłam na tyle zmęczona, że już chodziłam po całym sklepie i nawet nie zastanawiałam się, gdzie jest wyjście. Stało mi się to obojętne. W drodze powrotnej pojechaliśmy na obiad i już wszystko było w porządku, zero lęku, czysta przyjemność z jedzenia :)
*To był oczywiście żart, pomarzyć nie można? :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz