W końcu nastał ten dzień! Z dużym opóźnieniem, spowodowanym pandemią, otworzyłam sezon rowerowy.
Na pierwszą przejażdżkę wybrałam jedną z ulubionych tras między stawami. Jadąc tam trochę się stresowałam, ale gdy już wsiadłam na rower, wszystko (oprócz natrętnych myśli) minęło.
Założyłam sobie cel na ten sezon zrobić min. 1000 km. Ściągnęłam aplikację, wszystko było przygotowane, po czym przy starcie okazało się, że nie działa mi GPS w telefonie. Mega się wkurzyłam. Po powrocie do domu przejrzałam wszystkie możliwe fora z rozwiązaniami lecz ostatecznie okazało się, że... mam zepsuty GPS w telefonie :/ Zostaje mi więc licznik rowerowy lub wymiana telefonu.
Na następny dzień też udało mi się wyrwać na małą wycieczkę. Tym razem z... mężem kuzynki. Podobnie jak poprzednim razem, stres był na początku oraz w momencie, gdy byłam już daleko od samochodu, a jeszcze nie u celu. Ale wszystkie złe myśli przegoniłam razem z wiatrem, który opływał moje ciało podczas jazdy.
Dziwne było to, że po przejażdżce nie mogłam się nigdzie zatrzymać na kawę/lody/gofra/obiad. Wszystko pozamykane, nawet parki! A przecież jest to jeden z moich obowiązkowych elementów wycieczek rowerowych. Ale już niedługo...
Mimo zmęczenia po pierwszej tegorocznej trasie, wieczorem poszłyśmy z moją nową "psiapsi" na łowy. Na pierwszy cel wybrałyśmy zatłoczone tereny rekreacyjne naszego miasta. Po spacerze i omówieniu szczegółów usiadłyśmy na ławce i zaczęłyśmy selekcję. Ciężko było cokolwiek zobaczyć, ponieważ wszyscy byli w maseczkach, okularach przeciwsłonecznych i niektórzy w kaskach. Zmieniłyśmy lokalizację jeszcze 2 razy, ale oprócz bólu brzucha ze śmiechu, też nic z tego nie wyszło. Ale nie poddajemy się* :)
*Z przymrużeniem oka ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz