To były jedne z mniej lękliwych wakacji. I wiecie co? Przez to stały się jakieś takie nijakie. Zawsze przez lęk wszystkie emocje czułam jakoś mocniej, bardziej, intensywniej. Dostrzegałam mnóstwo rzeczy i czerpałam z nich radość. A teraz było po prostu normalnie. Nie było snucia wielkich planów oraz rozmarzenia się na plaży. Nie wiem czy to dobrze czy nie, bo mam ambiwalentne odczucia. Ale na pewno jest sukces, że wakacje były tak mało stresujące i przeżyłam je "na czysto", bez hydroxyzyny!
Ale od początku. Dzień przed wyjazdem pies zaczął się dziwnie zachowywać, przestał jeść, wymiotował, był jakiś osowiały. Wystraszyliśmy się, że może znów coś zjadł. Już zaczęłam snuć czarne wizje, że będzie trzeba ją operować i nici z wakacji. W ten dzień byłam pełna lęku i niepokoju. Pojechaliśmy do veta, który również rozłożył ręce, bo jeśli rzeczywiście coś zjadła, to nie da się tego tak na szybko zdiagnozować. Uspokoił nas tylko, że raczej to nie jest żaden obcy przedmiot, bo nie dała by sobie dotknąć brzucha. Na następny dzień pełni niepokoju wyruszyliśmy w podróż.
Przejdę teraz do punktowego wymienienia sukcesów.
★Psu wszystko przeszło i niepotrzebnie się stresowaliśmy. Mało tego - do dnia wyjazdu miała chorobę lokomocyjną i wymiotowała nawet na krótkich odcinkach. Ku naszemu zaskoczeniu całą drogę nad morze oraz drogę powrotną przespała!
★Pierwszych 80km byłam kierowcą. To pozwoliło mi zmniejszyć stres związany z podróżą. Niestety przed autostradą musiałam zmienić się z ojcem (patrz cz. I negatywna). Po zajęciu miejsca pasażera dostałam drgawek, ale udało się je szybko opanować (być może dzięki złości).
★Mój pies zrobił furorę. Nie jestem w stanie zliczyć ile osób ją całowało i miziało. Pies był też powodem zawarcia wielu nowych, przelotnych znajomości, czy to na mieście, czy z sąsiednimi lokatorami, czy też na plaży - tu było tego najwięcej i najbardziej mi przeszkadzało, bo nie mogłam zająć się czytaniem. I pierwszy raz przez psa nikt nie zwrócił uwagi na moje włosy 😅
★Poszłam raz sama do centrum po pocztówki i nawet kupiłam sobie loda. Było trochę lęku, ale ogarnęłam to. Żałuję, że więcej razy nie spacerowałam w samotności ale... brakło mi czasu.
★Wycieczka do sąsiedniej miejscowości odbyła się z sukcesem. Lęk był, ale niewielki.
★Dwie wycieczki rowerowe również zakończone sukcesem. Jedna z ojcem, gdzie lęk rósł wraz z oddalaniem się od mieszkania, ale zawrót był decyzją ojca, nie moją. Druga wycieczka, z mamą, była bardziej stresująca, mimo, iż trasa była krótsza. Być może dlatego, że jechałyśmy przez wieś zabitą dechami, gdzie żywego ducha nie było na ulicy. Miałyśmy wracać inną trasą, ale w obawie o pojawienie się napadu lękowego zdecydowałam, że wrócimy tą samą drogą. Nie uznaję tego jako porażki, a raczej jako dbałość o swój komfort psychiczny.
★Dostałam propozycję pracy przy rowerach. Tanio skóry nie sprzedam, więc postawiłam warunek, że przyjadę w przyszłym roku, jeśli dostanę mieszkanie 😄 Cóż, zobaczymy czy zadzwoni ;)
★Większość pobytu obyła się bez napadów lękowych. Momentami było napięcie (np. na plaży lub w restauracji), ale to wszystko było nic w porównaniu do tego, z czym miałam do czynienia jeszcze kilka lat temu.
★Wyszłam na latarnię morską. Wspinaczka była bezproblemowa, natomiast na samym szczycie było już gorzej. Podłoga była nachylona do zewnątrz, a barierki były żebrowane. Bałam się okrutnie, ale chciałam ten lęk oswoić. Trochę to trwało, ale ostatecznie obeszłam latarnię dookoła na szczycie :)
★Dzień przed wyjazdem nie mogłam spać, bo tak się stresowałam. Miałam nawet nocny napad drgawek. Będąc już na miejscu również miałam jedną bezsenną noc i tylko czekałam na lęk. Ale nie pojawił się mimo, iż usilnie go przywoływałam. To dopiero sukces ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz