Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Sanatorium - część II negatywna

Część II będzie nie tylko negatywna (porażki), ale również będzie zawierać opisy sytuacji, w których zmagałam się z jakimiś trudnościami.

1. Atak paniki w pierwszą noc. Cała się trzęsłam, bałam się, że nikt nie będzie w stanie udzielić mi pomocy. Miałam świadomość, że jesteśmy w zamkniętym obiekcie, z którego nie można wyjść (tak, od 22 - 6 był zakaz opuszczania obiektu. Raz, po koncercie, przyszłyśmy o 22.20 i wszystko było pozamykane. Otworzyła nam zła pielęgniarka i się na nas wydarła). Zażyłam hydroxyzynę i próbowałam się jakoś uspokoić. Pomogła myśl, że za każdy dzień wypisu na własne życzenie, trzeba zapłacić 100 zł. Nie wróciłabym do domu sama, więc każdy dzień, który tam przetrwałam, traktowałam jako zysk 200 zł. Mama spała obok niczego nieświadoma. 

2. Bałam się dalszych wycieczek w większym gronie. Nie poszłam z całą grupą w góry, tylko sama z mamą (co było różnie odbierane przez pozostałych, zazwyczaj jako chęć izolacji), nie pojechałam z nimi na zagraniczną wycieczkę, ani na przejażdżkę rowerową do sąsiedniego miasta.

3. Nie odważyłam się iść na spływ pontonowy. Bardzo chciałam, ale wiedziałam, że jak już wsiądę, to nie będzie odwrotu. Nikt mnie nie zabierze z połowy drogi. I nie bałam się samego spływu, tylko braku możliwości natychmiastowego powrotu. Z asekuracją wzdłuż rzeki dałabym radę. Przeze mnie mama też nie poszła na spływ, a chciała.

4. Przez kilka dni zmagałam się z przeziębieniem, co trochę mnie wykluczyło z aktywności, a przez kilka innych dni intensywnie martwiłam się o zdrowie babci.

5. Strach przed zabiegiem, który trwał najkrócej (4 min.), ale wymagał obecności rehabilitanta. Bałam się go najbardziej ze wszystkich zabiegów i był dla mnie najtrudniejszy. Najczęściej w trakcie jego trwania dopadał mnie lęk. Czasem na zabiegi musiała iść ze mną mama, bo bałam się sama.

6. Atak paniki w kawiarni. Byłam w niej z mamą, nie pierwszy raz. Jakieś 500m od sanatorium. Siedziałyśmy na dworze. Nagle dopadł mnie okropny lęk. Tak silny, że bałam się wstać i zrobić krok. Nie było mowy o samodzielnym powrocie. Złożyłyśmy już zamówienie, więc nie mogłyśmy od tak sobie pójść. Przynajmniej w teorii i to właśnie to wywoływało u mnie tak silny lęk. Próbowałam rozmawiać przez telefon, zrobić chociaż kilka kroków, żeby rozładować napięcie, ale ciągle byłam przerażona i przekonana, że za chwilę stracę przytomność i skupię na sobie uwagę wszystkich osób. Oczami wyobraźni widziałam już karetkę, która przyjeżdża na sygnale, a mi nic nie jest. Jakby tego było mało, akurat zamknięto przejście kolejowe, bo nadjeżdżał pociąg, więc moja droga ucieczki została odcięta. To wszystko brzmi absurdalnie, ale ja naprawdę byłam w tamtym momencie przerażona.

7. Atak paniki na basenie, na który poszłam z mamą i nową koleżanką. Było to nasze drugie wyjście w to miejsce, więc chciałam wykazać się odwagą i zostałam sama na ręczniku, podczas gdy mama i koleżanka poszły do wody. Był nieznośny upał, na basenie tłumy ludzi. I po jakichś 10 minutach zaczęłam się nakręcać, że przecież mama nie ma telefonu przy sobie, ja nie mogę się ruszyć z miejsca, bo są tam nasze torebki, a nawet jak wszystko pozbieram i ucieknę do pokoju to dziewczyny spanikują, jak zobaczą, że nie ma mnie i naszych rzeczy. I zaczęło się. Najpierw podeszłam do brzegu basenu, tak żeby móc poszukać w wodzie mamy, a tym samym mieć w zasięgu wzroku nasze rzeczy. Niestety tłum był tak ogromny i wszędzie był tak wielki hałas, że dostałam ataku paniki. Zaczęło robić mi się słabo i zaczęłam szukać ratownika. Byłam już bliska zawału. Nagle instynktownie wskoczyłam do wody. Może to mnie otrzeźwi. I patrzę, a na drugim brzegu jest mama. O rety, co za ulga. Tym razem to koleżanka spanikowała, że zostawiłam rzeczy same na ręczniku i błyskawicznie do nich pobiegła. A ja powoli dochodziłam do siebie ogarnięta wstydem, że wyszłam na nieodpowiedzialną osobę.

8. Lęk o mamę, która w trakcie pobytu doznała niezdiagnozowanego urazu oka i nikt nie potrafił jej pomóc - ani lekarz i pielęgniarki z sanatorium, ani najbliższe pogotowie. Pech chciał, że wszystko działo się w długi weekend, a do najbliższego szpitala z oddziałem okulistycznym było 150km. 

9. Niekomfortowe warunki pokoju, które nie ułatwiały mojego zmagania się z lękiem. Było brudno, często nawiedzały nas różne robaki, a do tego miałyśmy wspólną toaletę z koleżankami z sąsiedniego pokoju.


 


10. Wycieczka rowerowa. Wszystko było fajnie, dopóki nie oddaliłyśmy się od sanatorium o jakieś 5 km. Niby niedużo, ale zaczął dopadać mnie lęk. Mogłyśmy jechać dalej, ale niestety nie dałam rady.

11. Napad lęku podczas zwiedzania ogrodów. Było to dość daleko od sanatorium i w ten dzień czułam się ogólnie jakoś gorzej, co tylko spotęgowało mój lęk. 

12. Najgorsze wydarzenie, które będę jeszcze długo, długo pamiętać, czyli powrót do domu. Był to zbieg niefortunnych okoliczności. Ogólnie już od początku miałam lęk przed podróżą, bo przecież nie mogę w każdej chwili, natychmiast znaleźć się w domu i nic tego nie zmieni. Do tego miałam za sobą 3 tygodnie codziennej walki ze swoimi lękami, które trochę wyszły na wierzch. Mało? Zaraz po zapakowaniu się do samochodu i ruszeniu w drogę powrotną rozpętała się burza z oberwaniem chmury! Burza między górami, ulewa taka, że nic nie było widać, brak zasięgu, bo droga prowadzi wzdłuż granicy, z gór spływały strumienie kamieni i błota. Nie wiem kto był bardziej przerażony - ja, czy mama. Bałam się, że zaraz zwali się na nas jakieś drzewo po uderzeniu pioruna, że droga zostanie zalana i utkniemy bez możliwości ucieczki, a zatrzymać się żeby przeczekać nie mogłam, bo byłam już w takim napięciu i lęku. Jechałyśmy w takich warunkach ok. 50km. Bez zasięgu, bez nawigacji. Moje napięcie i lęk zaczęły się nasilać. Bardzo się bałam, że wjedziemy na drogę szybkiego ruchu, z której można "uciec" jedynie na zjazdach. Do tego w radiu powiedzieli, że właśnie od tego dnia rozpoczyna się remont na tym odcinku i należy spodziewać się dużych korków! Co prawda nawigację miałyśmy ustawioną tak, żeby ominąć tę drogę, ale tata tak nam namieszał przez telefon, że... wjechałyśmy. I to był chyba najgorszy odcinek drogi w moim życiu! 10 km jechałam w panice, z gazem do dechy. Było w tym coś autodestrukcyjnego i bardzo niebezpiecznego. Ogromnie ryzykowałam życie swoje, mamy oraz innych uczestników ruchu. Nie byłam w stanie się skupić. Za wszelką cenę musiałam opuścić tę drogę. Manewrowałam między samochodami z prędkością 140-180 km/h, nie będąc do końca świadoma, co robię. Lęk przejął nade mną kontrolę. Gdy zbliżałyśmy się już do zjazdu, utknęłyśmy w zapowiadanym korku. Było to zwężenie, więc zrobiłam to, czego nie powinno się robić - zjechałam na drugi pas i na chama wbiłam się do kolejki zaraz przed zwężką. Trudno. To było jedno z dwóch wyjść, które widziałam. Drugie to było zostawienie samochodu na środku drogi i ucieczka pieszo. 

Po wjechaniu na normalną, wiejską drogę, na chwilę odetchnęłam, ale już za chwilę zaczęło się od nowa. Napad lęku trwał już 2 godziny! Bolały mnie już wszystkie mięśnie i głowa. Do tego zaczęło mi szumieć w uszach. Wydawało mi się, że zaraz zwariuję! Że rozerwie mi głowę i z każdego otworu w moim ciele będzie tryskać krew! 

Zachciało mi się siku. Najbliższa stacja była dopiero za 30 km. Po drodze było wiele odludnych miejsc, w których mogłam to załatwić, ale byłam jak w amoku - nie mogę się zatrzymać! Dojechałam do owej stacji i nie byłam w stanie wysiąść z auta. Nie czułam swoich nóg, w głowie mi pulsowało, czułam się odrealniona, jakby totalnie nie panowała nad swoim ciałem i wszystko obserwowała z góry. Chwilę trwało, zanim się rozruszałam. Potem szybko załatwiłam co trzeba (również w panice) i bez żadnej kawy czy przekąski szybko wróciłam do auta, żeby natychmiast ruszyć w dalszą drogę. 

Zaczęło mi przechodzić dopiero wtedy, gdy zaczęłam rozpoznawać znajome miejsca. To była najgorsza podróż w roli kierowcy w moim życiu! Mój organizm był tak wyczerpany, że odsypiałam to 2 dni i przez kilka kolejnych zmagałam się z zakwasami i bólem głowy. Do dziś odbija mi się to czkawką.



P.s. Pewnie zastanawiacie się, czemu po protu nie zamieniłam się miejscami z mamą. Otóż to by było jeszcze gorsze rozwiązanie, bo wszystkie myśli mogłabym skupić tylko na sobie i swoim lęku, straciłabym nad wszystkim kontrolę, a do tego mama byłaby za kierownicą przerażona jeszcze bardziej niż ja. Jak dziś patrzę na całą tę sytuację to myślę sobie, że to był cud, że dojechałyśmy do domu całe i zdrowe (nie licząc późniejszych konsekwencji mojego lęku).



Sanatorium - część I pozytywna

W sanatorium byłam w sierpniu, więc minęło już trochę czasu od powrotu. Dlatego zamiast szczegółowej relacji, napiszę w punktach część pozytywną (sukcesy) oraz w kolejnym poście część negatywną (porażki). 

1. Byłam, zwiedziłam, przetrwałam.

2. Poznałam dużo, niekoniecznie starych ludzi, z którymi spędzałam praktycznie każdy wieczór, co jest niespotykane u mnie. Z kilkoma osobami mam kontakt do dziś.

3. Dużo spacerowałam, a ćwiczenia poprawiły mój stan fizyczny.

4. 3 tygodnie darmowego żarcia i ani razu nie uciekłam z jadalni (a kilka razy było blisko) :)

5. Częste wyjścia na kawkę i deser, które stanowiły nagrodę po dniu pracy (mimo wszystko musiałam tam pracować).


 

6. Na większość zabiegów chodziłam sama.

7. Opalałam się nad rzeką i na basenie.


 

8. Przełamałam wiele swoich lęków, np. wyjście w góry i codzienne spotkania ze znajomymi. Na jedną górę wyszłam sama, wręcz wybiegłam, bo zaczął dopadać mnie lęk, a za wszelką cenę chciałam zdobyć górę, której za pierwszym podejściem -  z mamą - nie udało mi się zdobyć. Na szczycie okazało się, że ten szlak to była "Ekstremalna droga krzyżowa". 



9. Mimo wielu zajęć każdego dnia, miałam czas na swoje pasje (czytanie, haftowanie).

10. Miałam ubaw, bo mogłam pooglądać "Sanatorium miłości" na żywo :)

11. Odważyłam się pojechać na wycieczkę za granicę. Co prawda tylko 10km, ale łatwo nie było.


 

12. Zwiedziłam sąsiednie miejscowości, chociaż też były trudności, np. w muzeum zabawek.


 Patrząc na to zdjęcie, to się nie dziwię 😅

13. Dowiozłam mnie i mamę w całości na miejsce. Jechałyśmy same, ja jako kierowca i to bez większych lęków.

14. Uczestniczyłam w dwóch koncertach (Leszcze i Maciej Maleńczuk). Wytrzymałam w samym środku tłumu, ze znajomymi, którzy "nie wiedzą", co zazwyczaj nie ułatwia sprawy.

 



"Danke" Dominika Dymińska

 Do tej książki podeszłam bardzo sceptycznie, gdy pierwszy raz wpadła mi w ręce. Być może dlatego, że jest napisana w dość specyficzny sposób. Ale już po pierwszych kilku zdaniach przekonałam się, że ta autorka ma taki sam bałagan na strychu co ja :)

"Czym są rzeczy?

Nie da się tego wyjaśnić przez analogię.

Czy rzeczy, które nie mają nazw, nie istnieją?

Czy nie istnieją tylko ich nazwy?"


"Jadę pociągiem z dzieckiem i ojcem,

który jest człowiekiem,

który wygląda na taką pizdę,

że nie wierzę,

że którykolwiek z jego plemników był w stanie przyczynić się do powstania tego dziecka.

Wyobrażam sobie jego plemniki jako wielkie, smutne i brzydkie.

Morał jest z tego taki, że i z byle chuja może być człowiek."


"Najbardziej interesują się przyszłością ludzie, których nic w niej nie czeka."


"Nie chcę mieć dzieci głownie dlatego, że dzieci są zawsze do połowy czyjeś."


"Ludzie lepiej wyglądają w ubraniu niż bez."


 

"Po obejrzeniu Miasta 44 pomyślałam, że przydałaby się temu miastu jakaś porządna wojna.

W ciągu pierwszych dziesięciu minut wszyscy umarliby ze strachu,

że trzeba się schować.

Założę się, że ponad połowa ludzi tutaj nie umie nawet biegać."


"Starość zaczyna się wtedy, gdy internet zaczyna się nudzić."


"Książki nie są tym, czym są, ale tym, co się w nich czyta."


"(...) rzeczy kosztują tyle, ile się za nie zapłaci."


"Tak o wiele łatwiej jest komuś zaufać,

gdy cię nie dotyka.

Kiedy ręce to ostatnia z miar,

którą chciałby do ciebie przyłożyć."


"Miłość, kiedy nie jest wymianą narzędzi,

to jest narzędziem przetrwania."


Koncert Myslowitz

 W tym roku oś czasu trochę się rozjechała, ale to nieważne :)

Dziś post o koncercie Myslowitz, który odbył się w jednym z sąsiadujących miast jeszcze w lecie, 2 tygodnie po mojej operacji.

Był to mój pierwszy dalszy wyjazd po wyjściu ze szpitala. Pojechaliśmy razem z rodzicami i chyba wtedy też pierwszy raz prowadziłam samochód po dłuższej przerwie. 

Było trochę stresu wywołanego tłumem ludzi, ale nawet nie myśleliśmy, żeby pchać się do samego przodu. Tym bardziej, że każde uderzenie w bas odczuwałam na swoich szwach. Naprawdę! Więc o jakieś większej zabawie i skakaniu nie było nawet mowy. Nie mniej jednak koncert podobał mi się, chociaż bardzo szybko poczułam się zmęczona. Być może podróż, długie chodzenie, tłum + głośna muzyka to było za wiele jak na tak świeżą sprawę. I do tego piwkujący ojciec... Na następny dzień również zapowiadał się ciekawy koncert, ale z wyżej wymienionych powodów pozostaliśmy w domu.