Po wizytach u dentysty miałam zamiar iść na konsultację do ortodonty, bo po 15 latach od zdjęcia aparatu moje zęby zaczęły się rozjeżdżać. Do tego znów odkleił mi się retainer i drut wbija mi się w język za każdym razem jak jem.
Na jednej z wizyt u dentysty poprosiłam o podklejenie retainera. Lekarka odmówiła mi twierdząc, że nie potrafi. Byłam trochę zaskoczona, bo rok temu miała miejsce podobna sytuacja i retainer podkleiła mi koleżanka, która jest asystentką stomatologiczną. Ale później wyjaśniło się o co chodzi.
Mąż lekarki jest ortodontą i skierowała mnie do niego. Tak się złożyło, że w ten dzień mieli dzień otwarty i wszystkie konsultacje były za darmo. Przeszłam więc z jednego gabinetu do drugiego. Lekarz wszedł, popytał z czym przychodzę, po czym zawołał asystentkę żeby zrobiła mi skan szczęki. Byłam zestresowana, ale nie aż tak jak na wizycie u dentysty.
Czekałam w gabinecie 35 minut, zanim lekarz znów się pojawił. Najpierw naciskałam na niego, żeby podkleił mi ten cholerny drucik, bo mnie kaleczy! Powiedział, że tego nie zrobi, bo znów mi się odklei i że to trzeba zrobić od podstaw, czyli zdjąć, wyczyścić zęby, usunąć kamień i... zapłacić za to 500 zł. Zatkało mnie. Znów naciskałam, że proszę żeby zrobił to na moją odpowiedzialność, że przecież to tylko kropelka kleju! A ten dalej że nie, bo jak się odklei, to wystawię mu opinię. I że ewentualnie może go zdjąć, wyczyścić kamień tylko w tym miejscu i założyć na nowo. Za 200 zł. Wkurzona zacisnęłam zęby ale mówię trudno, niech robi. I jak już się zdecydowałam, to on znów że jednak tak się nie da, że to jednak trzeba od razu obie szczęki czyścić bo tak mają w cenniku ujęte jako pakiet. Więc albo 500 zł, albo sobie radź.
Następnie przeszliśmy do korekty zgryzu. Myślałam, że skoro tylko 2 zęby mi się rotują i przyszłam z tym w miarę wcześnie, to uda się to skorygować tylko jakąś nakładką. I jakie było moje zdziwienie gdy usłyszałam, że nie dość, że nakładka nie wystarczy, to jeszcze trzeba założyć aparat i na górę, i na dół. A najbardziej szczena mi opadła jak usłyszałam cenę. 17 000 zł! Nie, nie pomyliłam się o jedno zero.
Już naprawę nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć. Czy ceny naprawdę aż tak poszły w górę? Czy lekarze nie mają już umiaru i chcą się jak najbardziej nachapać? Czy może ja trafiłam w tak osobliwe miejsce, gdzie pacjent jest na drugim miejscu? Nie wyobrażam sobie wydać tyle kasy na to, żeby co miesiąc mieć zjazd psychiczny związany z wizytą i do tego męczyć się na co dzień, bo kto miał aparat ten wie, ile jest z nim zachodu.
Jedyną dobrą wiadomością jest to, że ominął mnie stres związany z planowaną wizytą ortodontyczną (odbyła się spontanicznie) i to, że nie musiałam za nią zapłacić. Natomiast zostaję z:
- bolącymi zębami,
- krzywiącymi się zębami,
- dziurawym językiem przebitym drutem (może wykorzystam ten fakt i założę kolczyk?),
- pustym portfelem,
- brakiem zaufania do "stomatołków",
- nasileniem objawów nerwicowych.
0 komentarze:
Prześlij komentarz