Nastał ten moment, w którym po 4 latach musiałam udać się do dentysty. Musiałam, bo zaczęły mnie boleć dwa zęby.
Przed pierwszą wizytą nie spałam kilka nocy i przez całe dnie towarzyszył mi lęk. 25mg hydro i poszłam. Do gabinetu weszłam sama (bez mamy). Nastąpił przegląd zębów, podczas którego dopadł mnie silny lęk i już już miałam to przerwać. Usłyszałam, że mam 7(!) zębów do leczenia. O zgrozo! I o dziwo dentystka nie widziała niczego przy zębie, który mnie bolał. W związku z tym zaproponowano mi zrobienie tomografii.
Na samo to słowo przypomniała mi się "przygoda" z moim rezonansem. Od tamtej chwili niewiele do mnie docierało. Byłam tak zestresowana, że chyba nawet było widać przerażenie w moich oczach, bo asystentka mnie uspokajała i traktowała trochę jak dziecko.
Założono mi kaftan, głowę wsadzono między uchwyty i wtedy myślałam już, że zwariuję, oszaleję, nie wytrzymam! Pytałam, ile to badanie potrwa, ale odpowiedź już do mnie nie dotarła.
Okazało się, że badanie trwało... 30 sekund. A ja tak spanikowałam.
Po wizycie byłam trochę zawiedziona, że nic nie zrobiono z bolącym zębem, bo obawiałam się, że po takiej dawce stresu nie zdecyduję się na kolejną wizytę.
Ale ząb bolał, więc kolejna wizyta musiała nastąpić. I było to już na następny dzień.
Znów hydro, tym razem w większej dawce. I do gabinetu weszłam z mamą. Na początku omawiałyśmy tomograf (dostałam ochrzan, że w trakcie badania się poruszyłam), ale do mnie w tym stresie nic nie docierało. Chciałam, żeby jak najszybciej skończyła gadać i wzięła się do roboty, zanim nie wytrzymam i ucieknę z gabinetu. W ankiecie przed wizytą w rubryce "choroby" wpisałam "zaburzenia lękowe". Oczywiście dentystka nie wiedziała o co chodzi i przed znieczuleniem zapytała, czy może mi je zrobić, bo wpisałam taką chorobę. Musiałam jej wytłumaczyć, że ja się nie boję zastrzyku, tylko tego, że ktoś coś przy mnie robi, a ja nie mogę w każdej chwili wstać i wyjść. Boję się "uwięzienia". Powiedziała, że postara się sprawić, żebym poczuła się tak bezpiecznie, że na kolejną wizytę przyjdę już bez hydro. I że przecież w każdej chwili możemy zrobić przerwę, oprócz momentu wypełnienia, bo wtedy w jakie ustnej musi być sucho.
Mimo to w trakcie "zabiegu" wielokrotnie "odpływałam", ale nie na tyle, żeby to przerwać. Uff, udało się.
Kolejna wizyta za tydzień. I znów na kilka dni przed mnóstwo stresu, zwiększona dawka hydro i do dzieła. Było ciężko, ale jakby troszkę lepiej niż poprzednio. 2 zęby zrobione. Pod koniec wizyty pytam, ile jeszcze zębów zostało. I to co usłyszałam zszokowało mnie - 9 + jeden do wyrwania! Że co kurwa? Przecież było 7, zrobione już są 2, więc jeśli dobrze umiem liczyć do 10, to powinno zostać jeszcze 5! I o żadnej ekstrakcji nie było mowy! To mnie zbulwersowało. Czułam się oszukana. Nie wiedziałam, co mam o tym myśleć. Chce mnie naciągnąć czy co?
Miałam dużo wątpliwości co do kolejnej wizyty. Tym bardziej, że trzeba było zrobić znieczulenie połowy twarzy, a jak usłyszałam, że może też być znieczulone gardło, to od razu dostawałam ataku paniki, że się uduszę. Ale ząb wciąż boli. Trzeba iść za ciosem.
Kolejna wizyta ze zwiększoną hydro. Jeszcze wspomnę, że dzień wcześniej zawsze przychodzi sms z prośbą o potwierdzenie wizyty. Wchodzimy do budynku i podchodzi do nas rejestratorka, że jej bardzo przykro, ale dziś mnie nie przyjmą, bo mają opóźnienie. I znów "że co kurwa"? To po cholerę potwierdzacie wizytę wcześniej?! Poza tym trzeba było zadzwonić, a nie że ja dowiaduję się dopiero po dotarciu na miejsce! Noc nie przespana, dzień już cały w dupie, bo po hydro jestem jak cień, dwie osoby urwane z pracy (ja i mama). Totalne lekceważenie pacjenta i brak profesjonalizmu! Przecież doskonale wie, ile mnie każda taka wizyta kosztuje i że po niej jedyne co jestem w stanie zrobić to iść spać. Wyszłam stamtąd wściekła i załamana. Rozpłakałam się. Straciłam już całkiem zaufanie do tego miejsca. Od tego momentu przestałam potwierdzać swoje wizyty. Oko za oko, ząb za ząb.
Co dalej robić? W normalnej sytuacji powiedziałabym lekarce, co o tym wszystkim myślę i więcej bym tam nie zawitała. Ale jestem już w trakcie leczenia, znam miejsce, wszyscy pracownicy wiedzą, że "jestem psychiczna" i szukać teraz czegoś nowego, na nowo się oswajać, to dla mnie rzecz nie do przeskoczenia. Stwierdziłam, że muszę zacisnąć zęby i jakoś dotrwać.
Kolejne wizyty to już był praktycznie sam lęk. Oczywiście najgorszym momentem było owo "wypełnienie", podczas którego nie mogłam się ruszyć z fotela. Znieczulenie, po którym trzeba było odczekać 10 min aż zacznie działać to też była jazda bez trzymanki. 10 min w panice, że się uduszę, że nie mogę już tego stanu cofnąć, itp. Ceny też z dupy, bo czy ze znieczuleniem, czy bez, płaciłam tyle samo.
Wytrzymałam do przedostatniej wizyty. Przez ten koszmar totalnie rozjechałam się psychicznie. Zostawiłam tam majątek i całą swoją stabilizację. Zaczęły się nocne ataki paniki, o których napiszę w oddzielnym poście. Miałam przed sobą jeszcze tylko jedną wizytę. I byłam skłonna na nią iść. Ale w nocy kolejny atak psycho-paniki i rano poddałam się. Czułam się z tym faktem fatalnie, że nie dotrwałam do końca. Wiem, że przez ten koszmar prędko się nie pojawię u dentysty. Ale tym, co przeważyło szalę był fakt, że... zęby nadal mnie bolą. I to jest najprzykrzejszy fakt całego tego postu. Tyle stresu, lęku, zachodu, pieniędzy, czasu, a zęby, które mi rzekomo wyleczyła, nadal bolą. Mało tego - boli ząb, który do tej pory nie bolał.
Z tego miejsca chciałabym podziękować lekarzom bez wyobraźni, dzięki którym osoby z lękiem nie są w stanie zadbać o swoje zdrowie. Nigdy nie będę mieć do was zaufania. Bo po prostu się nie da. Zostałam z 2 bolącymi zębami i muszę się z tym oswoić, bo do dentysty przez dłuuugi czas nie pójdę. I po co to wszystko było?
0 komentarze:
Prześlij komentarz