Po powrocie z wakacji spadł ze mnie ogromny ciężar. Tak, jakbym większość lęku i napięcia zostawiła nad morzem. W związku z tym już po powrocie zaczęłam planować kolejny wyjazd. Padło na Dolny Śląsk. Znalazłam nocleg, przygotowałam plan wycieczki i pojechaliśmy (ja, rodzice + pies).
Podróż
Standardowo w dzień wyjazdu stresowałam się, głównie jazdą autostradą (brak możliwość ucieczki). Tym razem nie byłam kierowcą, więc wzięłam do auta szydełko i całą drogę dziergałam. Stres był do przeżycia - nie musiałam brać żadnych "dopalaczy".
Po 3 godzinach jazdy mieliśmy pierwszy przystanek na zwiedzanie muzeum. O dziwo do większości miejsc można już wchodzić z psami, co jest dla mnie cudowną zmianą! W muzeum byliśmy praktycznie sami, więc nie było stresu. Obok - na dworze - znajdował się park iluminacji, ale niestety uruchamiali go dopiero za tydzień. Poza tym byliśmy w dzień i zaczęło mocno padać. Wsiedliśmy więc w auto i ruszyliśmy do Bolesławca, gdzie mieliśmy nocleg.
Rano podali w radiu, że na A4 był korek. Patrząc na mapę Google rzeczywiście pokazywało zator. Miałam nadzieję, że po wyjściu z muzeum będzie już po wszystkim, ale mapy wciąż pokazywały korek. Nie wiedziałam, co robić. Byliśmy w takim miejscu, że objazdu praktycznie nie było. Zaczął pojawiać się lęk. Zaczęłam sprzeczać się z ojcem, który nie słuchał moich obaw i kierował się na autostradę.
I stało się - wjechaliśmy. Nie było już odwrotu. Jechałam z duszą na ramieniu. Ulewny deszcz wzmagał mój lęk - przecież przy takiej pogodzie na pewno będzie jakiś wypadek! Mało tego - zaczęłam się bać, że to nam się przydarzy! Na szczęście żadnego wypadku nie było, za to były zatory przy zjazdach, spowodowane natężonym ruchem (byliśmy tam w godzinach szczytu), złą pogodą i natłokiem tirów. Gdy minęliśmy dwa największe węzły - napięcie opadło.
Dalsza droga minęła spokojnie. Dojechaliśmy do celu, wypakowaliśmy się i poszliśmy na rynek coś zjeść. Wszystko odbyło się już bez stresu, chociaż przed wyjazdem obawiałam się spożywania posiłków w restauracji. Nie odwiedzałam ich od czasu ostatnich ataków paniki, nawet będąc nad morzem.
Po posiłku krótki spacer i wróciliśmy do mieszkania. Noc byłaby spokojna, gdyby nie to, że... lało, a pod naszym oknem znajdował się daszek wejściowy z pleksi, na który w równych odstępach czasu spadały krople z drzew lub z rynny. Odgłos był tak duży, że nie dawał mi spać. Myślałam, że zwariuję! Czułam się jak na chińskich torturach z kroplą wody! Dopiero gdy przykryłam głowę poduszką, to zasnęłam.
Dzień 2
Niestety wciąż lało. Mimo to pojechaliśmy zwiedzić "białą pustynie". Jest to mało znana atrakcja turystyczna, do której dojazd był tragiczny! Już myślałam, że tam utkniemy! Ostatecznie zostawiliśmy auto na poboczu i poszliśmy piechotą. Byliśmy brudni po kolana, nie mówiąc już o psie i samochodzie. Widoki trochę to wynagrodziły, chociaż nie były tak piękne, jakie mogły by być przy słonecznej pogodzie.
Kolejny punkt to Zamek Legend Śląskich. W zasadzie każda atrakcja była oddalona o ok. godzinę drogi z Bolesławca. I zaczął pojawiać się lęk. Głównie wtedy, gdy jechaliśmy przez puste pola, wsie bez zabudowań, no i gdy oddalaliśmy się od "bazy". Być może przetrzymałabym go, ale stwierdziłam, że nie będę się męczyć, jak jeszcze dużo rzeczy przed nami. Wzięłam więc 25mg hydro.
Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że zwiedzanie jest tylko w grupach, a właśnie jedna z grup jest w środku i następne zwiedzanie będzie dopiero za 1,5h. W związku z tym pozwolono nam za darmo przejść się po zewnętrznych atrakcjach, które normalnie też są płatne. Wciąż lało, więc była to mocno średnia atrakcja.
W drodze powrotnej mieliśmy zwiedzić jeszcze ruiny klasztoru, ale okazało się, że zwiedzać ich się nie da - są tylko do obejrzenia z ulicy. Zrobiliśmy to bez wychodzenia z auta.
Po powrocie znów poszliśmy na rynek coś zjeść - i znów bez lęku. No ale byłam już na hydro. Za to noc przespałam całą, bez tortur wodnych.
Dzień 3
To był jedyny dzień, w który była pogoda. Aż chciało się jeszcze raz zwiedzić poprzednie atrakcje, żeby był lepszy efekt. Ale niestety doby się nie rozciągnie.
Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Żywego Muzeum Ceramiki. Polegało to na przejściu z przewodnikiem po fabryce, w której normalnie trwała praca. Przechodziliśmy pomiędzy poszczególnymi stanowiskami zgodnie z tym, jak trwa produkcja ceramiki - wyrabianie z masy - układanie wsadu - wypalanie - drugie wypalanie - malowanie - szkliwienie - suszenie - wypalanie. Było to bardzo ciekawe, ale jak łatwo się domyślić - dla mnie stresujące.
Dołączyliśmy do grupy z jakiegoś DPS-u. Pomyślałam: "fajnie, będę wśród swoich 😅". I dopóki byliśmy blisko drzwi, to było w miarę. Ale jak przeszliśmy z jednej hali na drugą, to nerwica zaczęła działać. Ciągle pilnowałam drogi w stronę drzwi i trzymałam się z samego tyłu. Ciężko było mi się skupić na tym, co mówił przewodnik. Dopiero na przedostatnim stanowisku, przy którym zobaczyłam otwarte drzwi, nerwica odpuściła. Challenge success.
Po zwiedzaniu pojechaliśmy zobaczyć najdłuższy wiadukt kolejowy w Europie - robił wrażenie. Następnie udaliśmy się na zamek Kliczków, na którym akurat w ten weekend był jakiś festiwal - piknik. Wnętrza nie zwiedzaliśmy, ponieważ było już za późno, a poza tym nie wpuszczali z psem. Akurat w tym momencie odetchnęłam z ulgą.
Pochodziliśmy trochę po obejściu, popróbowaliśmy lokalnych wyrobów, pooglądaliśmy występy dzieci na koniach. Psina została wygłaskana przez każdego przechodnia (ile tam było Amerykanów!). Stanowiła chyba większą atrakcję, niż te konie 😅 Niestety zablokowałam się i nie byłam wstaniem wydusić z siebie dłuższego zdania po angielsku, chociaż co chwilę ktoś coś do nas mówił.
Później szukaliśmy wieży widokowej, ale nawigacja wyprowadziła nas w las i nie znaleźliśmy jej. Mieliśmy jechać do Zgorzelca, ale nie byłam na to gotowa - bardzo się obawiałam. A jako, że mieliśmy w planach iść na grzyby, pogoda w końcu sprzyjała, no i już znaleźliśmy się w lesie, to poszliśmy pochodzić. Było po godzinie 15, więc już dość późno jak na grzybobranie, ale las był cudowny, sam mech i świeże, pachnące sonami powietrze. Także tyle wyciągnęliśmy z tego spaceru, bo grzybów niestety nie było :)
Wróciliśmy do mieszkania, a następnie poszliśmy coś zjeść. Tym razem był to fast food, więc jedyny stres, jaki mnie tam spotkał, to... znów Amerykanki mówiące do mnie po angielsku z powodu psa. Odpowiadałam tylko krótko na pytania. To był jedyny minus tego, że pies wszędzie z nami chodził 😅
Wieczorem dojrzałam do tego, żeby jednak jechać do Zgorzelca, ale ojcu już się nie chciało. Poszliśmy więc na rynek, gdzie poczułam się jak na Brooklynie. Sami Amerykanie (głównie czarni), z pubów dobiegał tylko dźwięk rapu i języka angielskiego. Oni byli totalnie wszędzie! (Jak się później okazało, ich wojska stacjonują w okolicy, dlatego tyle ich tam jest).
Później poszliśmy na spacer po mieście, aż dotarliśmy na dworzec. Moją uwagę zwróciła rodzina - ojciec, matka i córka. Córka z małą walizką wsiadała na pociąg do Wrocławia. Pewnie jechała na studia. I nagle dopadła mnie taka wielka nostalgia, melancholia, żal za czymś, co mnie ominęło. Nie wyobrażam sobie siebie, jadącej samej pociągiem do innego miasta, w którym miałabym mieszkać ze współlokatorami, sama chodzić na uczelnię, prowadząc typowe studenckie życie. Pamiętam, że zawsze tego pragnęłam, ale nerwica mi to zabrała i już to nie wróci. Szkoda.
To była noc przed wyjazdem, która była dla mnie ciężka. Obudziłam się z lękiem, było mi niedobrze, zaczęłam się trząść, tak bardzo bałam się już drogi powrotnej do domu.
Ostatni dzień
Przed śniadaniem poszliśmy na lokalny targ. Mama spodziewała się chyba czegoś takiego, co jest na zagranicznych wakacjach. Tu niestety nie było nic wartego uwagi - sama chińszczyzna i warzywa pochodzące z giełd, a nie od lokalnych gospodarzy. Był dzień wyjazdu, więc od rana odczuwałam lęk - również na targu.
Zaraz po śniadaniu znów zaczęło lać. Ledwo znieśliśmy rzeczy do auta. Zawczasu wzięłam 25mg, bo bałam się jazdy autostradą. Przemoczeni ruszyliśmy do domu. Po drodze mieliśmy zwiedzić jeszcze jeden, największy zamek, ale stwierdziliśmy, że w taką pogodę nie ma sensu. Nawet jeśli byłoby ładnie, to nie pisałabym się na to - tak źle się czułam. No i nie miałam już swojej przystani, do której mogłabym wrócić.
Pierwsze 1,5-2 godziny drogi były dla mnie bardzo ciężko. W radiu co chwilę podawali, że są bardzo złe warunki na drogach, a szczególnie pechowa jest dziś autostrada A4, którą właśnie jechaliśmy. Jeden wypadek zdarzył się na węźle niedługo po tym, jak go minęliśmy. Kolejny minęliśmy po drodze, gdy auto było już na lawecie. Następny czekał na nas za 100 km. Odczuwałam dużo lęku i napięcia. Panicznie się bałam, że staniemy bez możliwości ucieczki. Szydełkowanie niewiele pomagało. Odetchnęłam dopiero po zjechaniu z autostrady.
Mimo to nie żałuję ani chwili z tego wyjazdu. No, może tego, że nie pojechaliśmy do Zgorzelca i na ten drugi zamek. Za to będzie motywacja, żeby wybrać na wycieczkę kolejny raz ;)
0 komentarze:
Prześlij komentarz