Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Siódma rocznica powstania bloga!

 No cześć! 

Kto by pomyślał, że dobijemy aż siedmiu lat! Spodziewaliście się tego? Bo ja nie :)

Bardzo się cieszę, że jesteście ze mną i dołącza do nas coraz więcej czytelników! Dziękuję Wam!


Jestem dumna, że pomimo wielu spadków motywacji nie poddałam się i nadal piszę posty regularnie. Jest to nie tylko forma pamiętnika z moich ważnych, życiowych wydarzeń, ale również forma terapii. Myśl, że będę mogła Wam o czymś opowiedzieć, bardzo mnie motywuje do działania i podejmowania kolejnych wyzwań. Dodatkowo w przypadku spadków nastroju zawsze mogę zajrzeć w historię i poczytać, jak to kiedyś było i jak udało mi się poddźwignąć. 

Mam nadzieję, że będziemy razem przez kolejny rok. Pozdrawiam Was niezwykle ciepło,

                                                                                                                                AntyK



Wycieczka do Energylandii - spełniłam kolejne marzenie!


Uwaga - długi post, zróbcie sobie kawę lub drinka :)


Przed Mikołajkami zapytałam kuzynki, czy woli, żeby dzieciom kupić ubrania, czy... bilety do Energylandii (EL). Wybrała drugą opcję, więc stało się - pojechaliśmy w 8 osób do największego parku rozrywki w Polsce :)

Już w lecie kuzynka zaproponowała mi, żebym z nimi tam pojechała. Niestety byłam w kiepskiej kondycji, więc odmówiłam. Ale w zimie park również  jest otwarty. Mało tego - powstała zimowo-świąteczna wioska z mnóstwem światełek, ozdób i atrakcji, więc skoro nie wejdę na żadnego coastera, to chociaż nacieszę oczy widokiem ;) Do tego ludzi na pewno będzie mniej niż w lecie, no i bilety są trochę tańsze :D

 

Do EL mieliśmy jechać przed świętami, ale niestety najpierw były chore dzieci, a potem ja. W kolejnym planowanym terminie nie udało nam się zgrać i ostatecznie udało się nam pojechać dzień przed Sylwestrem, w sobotę. 

Już od rana byłam zdenerwowana i podekscytowana jednocześnie. Zaczęłam odczuwać lęk i związane z nim somaty. Nie chciałam tak zaczynać tego dnia, więc po namyśle wzięłam 10mg hydro. I ruszyliśmy.

Najgorsza była dla mnie droga. Im dalej od domu, tym więcej lęku i napięcia. Uderzał falami, atakując głowę zawrotami i bolącym mrowieniem, jakby przechodził mi prąd. W jednej chwili poczułam, że nadchodzi derealizacja i zaraz zacznie się mały atak paniki. W głowie miałam tylko jedno - czy dam radę natychmiast znaleźć się w domu? Czy w to miejsce dojedzie karetka? Czy dadzą radę przetransportować mnie helikopterem? Czy ludzie mieszkający na tej wsi nie boją się, że nie dojdzie do nich pogotowie na czas? Czy nie boją się mieszkać na takim odosobnieniu? Wkrótce na horyzoncie pojawił się pierwszy rollercoaster, więc cel był już w zasięgu ręki i ekscytacja zaczęła grać pierwsze skrzypce.


Na miejscu przywitała nas piękna pogoda i... silny wiatr. Już z parkingu było widać największy rollercoaster - Hyperion. Ludziom zrywało czapki z głów, które swobodnie opadały na płytę parkingu. Pomyślałam sobie, że może to by było dobre na mój lęk? Akcja dzieje się tam tak szybko, że nie będę mieć czasu na rozkminy. Jak już wsiądę, to nie będzie wyjścia, nie ma już odwrotu. Może właśnie tego mi trzeba? Takiego hardcore, które udowodni mi, że mimo lęku żyję i nic mi nie jest? Równocześnie przypomniałam sobie, jak jako nastolatka byłam w wesołym miasteczku i najgorszym uczuciem było dla mnie gilgotanie w brzuchu nie do opanowania, takie, że zapierało dech w piersiach i nie dało się go powstrzymać. Coś podobnego jak szybka jazda z górki i pod górkę samochodem. Przynajmniej ja takie coś odczuwam, ale wówczas trwa to zaledwie kilka sekund. Pamiętam, że nigdy w życiu nie chciałam tego poczuć ponownie. 

Weszliśmy do parku i od razu dzieci chciały iść... na wszystko :) Pierwsze zdecydowali się na Energusia. Kolejka niby niestraszna, trasa dość prosta, ale na pierwszy strzał bałam się iść. Nie wiedziałam, jak to wygląda, a wygląda tak, że stoi się w kolejce do bramki. Następnie maksymalna ilość osób przechodzi przez bramkę i ustawia się (zazwyczaj dwójkami) przy barierkach, które są odblokowywane dopiero wtedy, gdy poprzednia tura opuści wagoniki. I z tego miejsca nie ma już odwrotu. Gdy przejdziesz przez bramkę, nie możesz się już wycofać. Wyjście jest z innej strony, przez bramkę nie przeskoczysz i przez tory przecież też nie. Koniec. Stwierdziłam, że w tej sytuacji jedyne na co pójdę, to koniki.

Zostałam z mamą i 2-letnią córką kuzynki. Reszta poszła na Energusia. W tym czasie pojawił się u mnie lęk, że zostałyśmy same i mamy pod opieką dziecko. I co będzie, jeśli teraz dostanę ataku paniki? Na "szczęście" wspomniane dziecko zaczęło biec do kolejnych atrakcji, więc nie było już czasu na dalsze rozkminy. 

Następnie poszliśmy do strefy dla najmłodszych. Męczące było dla mnie to, jak dzieci namawiały mnie na każdą atrakcję, wręcz próbowały siłą zaciągnąć. I jak tu im wytłumaczyć, że nie boję się karuzeli samej w sobie, tylko tego, że nie mogę natychmiast jej opuścić? 

Prawie wszyscy poszliśmy na koniki 😅 Nie bałam się, bo wiedziałam, że w każdej chwili mogę zeskoczyć z platformy. Potem było takie coś, co jedzie po torze i się kręci. Już prawie miałam na to iść, ale jednak zrezygnowałam. I dobrze, bo okazało się, że ktoś nie wyjął telefonu i po pierwszym okrążeniu zatrzymano kolejkę, zrobiono tej osobie wykład (wszyscy pozostali nadal siedzieli pozapinani, w tym moja mama z najstarszym dzieckiem), a następnie znów puszczono kolejkę na pełną turę. Gdybym tam była, to zdążyłabym wpaść w panikę. Z resztą ciężko było po tym namówić moją mamę na jakąkolwiek inną karuzelę ;)

Generalnie nie chciałam iść na żadną atrakcję, która trwa dłużej niż 1 okrążenie i która jest stosunkowo wolna, np. Magic Fly. Co z tego, że tylko jedzie się w linii prostej w wagoniku, skoro jedzie on może 5 km/h i byłabym skłonna z niego wyskoczyć, żeby tylko czuć się już "wolna". A nie, nie wyskoczę, bo przecież jestem zapięta pasami! I to właśnie było dla mnie najgorsze. Wolałam atrakcje, które działy się szybko.


Mimo wahania, poszłam na Funny Cars. Zaczęłam się stresować, gdy zostałam zapięta pasami (nie da się ich samodzielnie odpiąć, dopóki kolejka nie zatrzyma się) i czekałam, aż obsługa pozapina wszystkich pozostałych uczestników. Było to na płaskim, więc pomyślałam, że w najgorszej sytuacji poproszę o zatrzymanie (czego nie można zrobić np. na kolejce górskiej). Karuzela polega na tym, że oprócz tego, że kręci się cała platforma, to jeszcze samodzielnie można kręcić wagonikiem. I na początku zakręciliśmy, ale od razu zaczęło mi wirować w głowie, co spotęgowało moje lęki. 

Później zjeżdżałam z dziećmi na filcowych sankach (Arctic Fun) oraz na pontonach, co wbrew pozorom też podnosiło adrenalinę. Efekt uboczny - obiłam sobie tyłek w trakcie podskoków na zjeżdżalni. 


 

Niestety zaczęło padać. Poszliśmy więc na warsztaty zdobienia pierników i na spotkanie ze Świętym Mikołajem. Następnie udaliśmy się na koniec parku, gdzie mąż od kuzynki chciał skorzystać z rollercoastera, na którego poszedł sam. I znów zaczął pojawiać się lęk, że jesteśmy na końcu parku, parking jest daleko, co ja zrobię, jak zacznie mi się coś dziać? Ostatecznie stwierdziłam, że tu jest taki gwar, że i tak nikt tego nie zauważy. I lęk zaczął powoli odpuszczać. Wkrótce po tym środkowe dziecko zaczęło się źle czuć (przeziębienie), a najmłodsze zasnęło w wózku. 


 

I teraz uwaga - padający deszcz wyzwolił we mnie... nie wiem co, ale dodał mi trochę odwagi :) Przed nami była kolejna kolejka górska - Frida. Moi rodzice zostali ze śpiącym dzieckiem, a kuzynka z rodziną poszła do kolejki oczekujących. W kolejce stoi się albo za taśmami, albo za drewnianymi przepierzeniami, ułożonymi jak wąż w snake'u na Nokii. Gdyby było tam więcej ludzi (np. w lecie), to w życiu nie dałabym rady wystać w tych kolejkach. Na szczęście teraz była zima i do tego padał deszcz, więc czekało się maksymalnie 3 tury. Dzieci jak zwykle namawiały mnie, żebym poszła, ale powiedziałam nie. Wróciłam do rodziców, by po chwili znów pójść tym kolejkowym labiryntem do oczekującej kuzynki z resztą rodziny. Jeszcze wtedy nie szłam z przekonaniem, że wejdę do wagonika. Po prostu chciałam zobaczyć, jak to wygląda z góry. 

Dzieci jak mnie zobaczyły, to ucieszyły się, że w końcu pojadę kolejką i zaczęły się kłócić, kto będzie ze mną siedział. A ja stałam zestresowana, nie wiedząc, co robię. Najchętniej pojechałabym z mężem kuzynki, bo tylko on (tak myślałam) byłby w stanie wyszarpać to zabezpieczenie, jeśli jednak będę chciała się wycofać. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale znalazłam się po drugiej stronie bramek. Teraz nie było już odwrotu. Szukałam jakiegoś wyjścia, ale jedyne prowadziło przez wagonik, którego w tym momencie nie było. 

(tak, jestem w tym wagoniku i te wrzaski wydaję ja :D )

Podjechała kolejka, poprzednia tura wysiadła, zwolniły się bramki i wchodzimy. Wtedy działałam już jak zaprogramowany robot - mogłam przejść przez wagonik i dać nogę, ale nawet nie przyszło mi to rozwiązanie do głowy. Usiadłam, poprawiłam czapkę i kaptur, zobaczyłam, czy dziecko obok mnie siedzi i jest zapięte i... czekamy. Sprawdzanie zabezpieczeń przez obsługę trwało całe wieki (ok. 20 sekund). Już nie mogłam wyjść. Jedyne co mi pozostawało, to zacząć krzyczeć. Wtedy owszem, być może zostałabym wypuszczona i... potraktowana jak wariatka. Więc postanowiłam jeszcze chwilę się powstrzymać. Kolejka ruszyła. Trwało wyciągnie, w trakcie którego znów zdążyłam się nakręcić. W połowie drogi znów pożałowałam, że tam wsiadłam. Do tego spojrzałam w bok i pojawił się lęk wysokości. Po chwili przed sobą widziałam już tylko niebo i już wiedziałam, co się za chwilę stanie. Charakterystyczne gilgotanie w brzuchu i jeden wielki wrzask.

Nie pamiętam nic więcej z tego przejazdu. Ani widoków, ani trasy, ani tego czy się trzymałam czegokolwiek, czy nie. Wysiadłam na trzęsących się nogach. Były jak z waty. Musiałam chwycić się barierki, żeby móc zejść ze schodów. Po chwili poczułam ból zęba. Co jest?! Tak bardzo zaciskałam szczęki, że dopiero po zejściu ze schodów byłam w stanie je rozluźnić. Nawet nie wyobrażam sobie, jak bardzo byłam spięta w trakcie tego przejazdu. W tamtym momencie miałam odcięte wszystkie zmysły. 

Wróciłam do mamy, wzięłam ją za rękę i powiedziałam: chodź, musisz tego spróbować! 

Tak, sama w to nie wierzę, ale chciałam przejechać się jeszcze raz! Ciężko było mi namówić mamę, ale ostatecznie udało się. I znów stojąc już za bramką, a następnie w trakcie wyciągania wagoników, pożałowałam, że się na to zdecydowałam. Wiedziałam już jednak, że to jedyne miejsce, w którym mogę sobie krzyczeć do woli. Zauważyłam też, że im głośniej się drę, tym mniejsze jest łaskotanie w brzuchu. Co nie zmienia faktu, że po schodach znów schodziłam na miękkich nogach ;)

Niestety mama nie podzieliła mojego efektu "pierwszego razu" i więcej na żadną karuzelę nie poszła ;)


Kolejna na liście była karuzela, którą uwielbiałam w dzieciństwie - latające huśtawki. Niestety tutaj nie odważyłam się na nią ze względu na ilość okrążeń. Znów nie bałam się samego efektu kręcenia i latania, co tego, że nie mogę wyjść kiedy chcę. Zostałam więc z mamą przy koksowniku żeby trochę się ogrzać. Nie poszłam też na diabelski młyn - dokładnie z tego samego powodu. 

Gdy przemarznięci i przemoknięci zaczęliśmy kierować się w stronę wyjścia, pod wpływem impulsu zaproponowałam przejażdżkę Energusiem, z którego na początku zrezygnowałam. Stwierdziłam, że skoro zaliczyłam Fridę (i to podwójnie), to z Energusiem też dam sobie radę. Tym bardziej, że wyglądał łagodniej. O jak bardzo się myliłam... Miałam wrażenie, że całą trasę przejechałam na wdechu. Wrzeszczenie nic nie pomogło! Modliłam się, żeby nastał już koniec. 


Wjechaliśmy do "stacji", chcę podnosić zabezpieczenie, a tu kolejka znów się rozpędza. Co do uja?! Nie było ludzi i pogoda nie sprzyjała, więc obsługa zrobiła nam niespodziankę i puściła drugie okrążenie. Nieeee! Ja chcę wysiąść! Wypuście mnie stąd! Całą drogę "wciągania" wagoników myślałam tylko o tym, jak stamtąd wyjść. O jak żałowałam, że tam wsiadłam! Po pierwszym okrążeniu może nie miałabym urazu, ale drugie to już było za wiele! Do tego było już ciemno - myślałam, że zadziała to na moją korzyść, ale nie. Przecież nie było widać toru! Dojechałam do stacji, wysiadłam i na pytanie, czy idziemy gdzieś jeszcze, odpowiedziałam stanowcze "NIE"! 

Całe szczęście, że nie zrealizowałam pomysłu, który pojawił się na parkingu. 

Po wyjściu z parku poszliśmy do McPaśnika, gdzie nie było już stresu. Podobnie jak w drodze powrotnej do domu. Na następny dzień obudziłam się z takim bólem mięśni, jakbym co najmniej ćwiczyła kilka godzin na siłowni.

Było warto! 



Podsumowanie 2023 roku

 Nastał Nowy Rok, przyszedł więc czas na podsumowanie starego.

1. Wycieczki rowerowe.

W tym roku również nie udało się osiągnąć celu 1000 km. Mało tego - w 2023 ANI RAZU nie wsiadłam na rower 😮


Było trochę rewolucji, więc mogę sobie wybaczyć, prawda? 

 

2. Wyzwanie 52 Books challange.

W roku 2022 udało mi się zrealizować wyzwanie, więc w 2023 już mi na tym nie zależało i przeczytałam tylko 8 książek. Do tego tak się wciągnęłam w szydełkowanie, że zajęcie to pochłaniało wszystkie moje wieczory. Prawdopodobnie to był ostatni rok, w którym odbywało się wyzwanie. Od nowego roku koniec czytania "na wyścigi" i zapisywania listy. Co oczywiście nie oznacza, że przestanę czytać i dzielić się ciekawymi cytatami ;)


3. Ataki paniki.

Kilka w trakcie remontu domu, kilka na wakacjach i być może jeszcze jakieś, które wymazałam już z pamięci. 


4. Randki.

Nie odnotowano.

 

5. Wycieczki.

Wyjazd nad morze, wycieczka na Dolny Śląsk i kilka jednodniowych wycieczek "koło komina".


6. Marzenia. 

Jedno marzenie zrealizowane! Więcej o tym w kolejnym poście i w aktualizacji listy marzeń.


7. Sytuacja z lękiem.

W nowy rok weszłam z buta. Potem nastąpił lot na główkę do basenu bez wody, ale poczekałam na deszcz i wypłynęłam na powierzchnię. Można powiedzieć, że w kolejny nowy rok również weszłam z buta. I nie mam zamiaru znowu pływać w basenie bez wody!


W podsumowaniu 2022 napisałam tak:

"Jakie plany na kolejny rok?

- zacząć chodzić na randki,

- poszukiwać przygód,

- odstawić leki, albo chociaż zredukować dawkę,

- nie odkładać na później żadnej wizyty lekarskiej."

I cóż. Na randki nie zaczęłam chodzić, więc przechodzi to na kolejny rok. Przygód poszukiwałam i mam zamiar kontynuować poszukiwania ;) 

Została podjęta próba odstawienia leków, ale nie skończyło się to dobrze. Do leków wróciłam i póki co nie planuję odstawienia.

Udało się zrealizować cel, nad którym długo pracowałam - postawienie nowego magazynu. Z tego jestem chyba najbardziej dumna :)

 W najbliższym roku planuję jeszcze bardziej zadbać o swoje zdrowie, a w szczególności o swój kręgosłup. Mam zamiar realizować kolejne cele związane ze swoją firmą, a może również cel 1000 km na rowerze.  Przydałoby się też zrealizować kolejne marzenie ;) 

Zobaczymy, co ten rok przyniesie :)

 




Jestem niedorozwinięta, czyli wizyty u ortopedy i sesja zdjęciowa

 Ostatnio cykl "Generalny przegląd" tak się rozciągnął w czasie, że trwa nieprzerwanie cały rok. Kolejnym wyzwaniem było udanie się do ortopedy z bólem kręgosłupa, który ostatnio coraz bardziej mi dokucza. Akurat ojciec też chodzi do ortopedy, więc umówiliśmy się razem.

Mimo, iż w poczekalni byłam z ojcem, to poprosiłam mamę, żeby pojechała z nami i czekała w aucie, bo bałam się zostać sama, gdy ojciec wejdzie do gabinetu.

Przed wizytą wzięłam 25mg hydro, bo stresowałam się, że to długo potrwa, a ja będę siedzieć i się nakręcać. Ku mojemu zdziwieniu wizyta trwała może 5 min., w ciągu których zdążyłam się rozebrać i ubrać. Musiałam bardzo wytężać słuch, bo lekarz mówił niewyraźnie. Powiedział, że na pierwszy rzut oka mam skoliozę, a resztę stwierdzi po zrobieniu RTG całego kręgosłupa, po czym dał mi skierowanie do "fotografa". Żałowałam, że wzięłam Hydroxyzynę, bo przez resztę dnia czułam się jak dętka.

Po umówieniu się na badanie otrzymałam informację, że do RTG odcinka lędźwiowego trzeba się przygotować, tj. stosować dietę na kilka dni przed, zażywać Espumisan i - uwaga - brać czopki przeczyszczające! Co prawda dietę zastosowałam, ale z tego ostatniego zrezygnowałam. Bez przesady, przecież to tylko rentgen. 

Jak się później okazało, diety wcale nie trzeba było trzymać i kogo o to zapytałam - nawet lekarza - to był zaskoczony, a niektórzy to mnie nawet wyśmiali!

Wracając do wizyty. Umówiłam się na ostatnią możliwą godzinę, żeby w centrum medycznym nie było już ludzi. Stresowałam się i byłam głodna, ale postanowiłam, że zaraz po badaniu pójdę się najeść Maczka w ramach motywacji i nagrody :) Bałam się, że coś pójdzie nie tak, że będę musiała czekać, że coś się zepsuje, itp. Czyli standardowo braku możliwości ucieczki. Dlatego przed wizytą wzięłam 10mg hydro. 

Cyrki zaczęły się już przy rejestracji, ponieważ panie nie potrafiły zarejestrować mnie z pakietu medycznego. Co chwilę gdzieś dzwoniły i dodatkowo w międzyczasie gadały z innymi koleżankami o jakieś składce na prezent. Stałam tam wkurzona i wystrachana. Zaczęło robić mi się gorąco i źle.W końcu po kilkunastu minutach udało im się mnie zarejestrować i udałam się pod gabinet.

Szczęśliwi nie było nikogo w kolejce i weszłam z marszu. Byłam już przygotowana - całą biżuterię zostawiłam w domu - więc rozebranie się trwało kilkanaście sekund. Z nerwów dostałam czerwone plamy na dekolcie i udach. 

Stanęłam przed aparatem i pierwsze musiałam wysłuchać żali: "czy ten doktor jest niepoważny? Cały kręgosłup naraz? Przecież to będzie z 6 zdjęć! Co pani dolega, że aż trzeba cały kręgosłup zrobić?". Miałam ochotę odpowiedzieć "a chuj cię to obchodzi, rób swoje", ale moja głowa była już zajęta tylko jednym: "to będzie z 6 zdjęć, to będzie z 6 zdjęć, to będzie z 6 zdjęć". Czyli zdążę tam zasłabnąć, dostać ataku paniki, uciec z płaczem, itp.

Pierwsze 2 zdjęcia poszły sprawnie. Potem nastąpiła mała przerwa, bo kobita próbowała tak ustawić aparat, żeby zrobić jak najmniej zdjęć. Po kilku minutach zrobiła trzecie zdjęcie, po czym stwierdziła, że nie wie czy będzie coś widać, bo aparat się zaciął. Jak to usłyszałam, to nogi mi zmiękły. No wiedziałam! Takie rzeczy przytrafiają się tylko mi! Tak samo jak zamknięcie tunelu w Świnoujściu i koniec rolki w kasie! Przeszłyśmy do ustawienia do kolejnego zdjęcia, a ja już miałam dość. Wiedziałam, że jeszcze chwila i zaczną się nasilać objawy nerwicowe. A przed nami jeszcze tyle zdjęć! 

Po ostatnim wspomnianym zdjęciu kobita kazała mi usiąść i czekać, bo musi teraz sprawdzić, czy tamto zdjęcie będzie czytelne, czy musimy je powtórzyć. Siadłam i zaczęłam się nakręcać. Szczęśliwie chyba byłam ostatnią pacjentką i babce śpieszyło się do domu, bo po kilku minutach powiedziała, że zdjęcie może być i mogę się iść ubierać.

Ufff


 

Po tygodniu umówiłam się do ortopedy z wynikami. Znów z obojgiem rodziców. Przed wizytą weszło 10mg hydro. I znów się bałam, że będę siedzieć przy biurku, a lekarz nie będzie mógł uruchomić programu, a ja zacznę się nakręcać. 

I rzeczywiście tak się stało. Chyba nie jesteście zaskoczeni? Zaczęłam się kręcić na krześle nie chcąc dopuścić do siebie lęku. Mój umysł zaczął wchodzić na pełne obroty. A ja siedziałam ze wzrokiem wlepionym w tablicę Snellena i... nic. Dosłownie nic. Szok i niedowierzanie ale.... wiedziałam, że ten stan nie potrwa wiecznie i zaraz zostaną wytoczone silniejsze działa. Moje myśli nie zdążyły się jednak pozbierać, gdyż program uruchomił się i mogliśmy omówić zdjęcia, które oczywiście zostały ocenione na średniej jakości.

Tak więc oprócz skoliozy wyszło, że jestem NIEDOROZWINIĘTA - w procesie dojrzewania nie zrósł mi się jeden krąg w odcinku lędźwiowym, co może powodować ból (patrz zdjęcie wyżej - widoczne chyba dopiero po pobraniu zdjęcia). Oprócz tego w odcinku piersiowym i przy kości ogonowej mam zwężone przestrzenie międzykręgowe, czego efektem jest... ból. Ortopeda stwierdził, że na dzień dzisiejszy nie widzi potrzeby głębszej diagnostyki (czyt. rezonansu) i dał mi skierowanie na rehabilitację. Teraz muszę się zebrać w sobie, żeby zacząć na nią chodzić. I miejmy nadzieję, że dolegliwości bólowe ustną albo przynajmniej zelżeją. 

P.s. Czy jeśli szacuje się, że moje pokolenie dożyje max 60-tki, to oznacza, że właśnie przechodzę kryzys wieku średniego?