Wycieczka do Energylandii - spełniłam kolejne marzenie!


Uwaga - długi post, zróbcie sobie kawę lub drinka :)


Przed Mikołajkami zapytałam kuzynki, czy woli, żeby dzieciom kupić ubrania, czy... bilety do Energylandii (EL). Wybrała drugą opcję, więc stało się - pojechaliśmy w 8 osób do największego parku rozrywki w Polsce :)

Już w lecie kuzynka zaproponowała mi, żebym z nimi tam pojechała. Niestety byłam w kiepskiej kondycji, więc odmówiłam. Ale w zimie park również  jest otwarty. Mało tego - powstała zimowo-świąteczna wioska z mnóstwem światełek, ozdób i atrakcji, więc skoro nie wejdę na żadnego coastera, to chociaż nacieszę oczy widokiem ;) Do tego ludzi na pewno będzie mniej niż w lecie, no i bilety są trochę tańsze :D

 

Do EL mieliśmy jechać przed świętami, ale niestety najpierw były chore dzieci, a potem ja. W kolejnym planowanym terminie nie udało nam się zgrać i ostatecznie udało się nam pojechać dzień przed Sylwestrem, w sobotę. 

Już od rana byłam zdenerwowana i podekscytowana jednocześnie. Zaczęłam odczuwać lęk i związane z nim somaty. Nie chciałam tak zaczynać tego dnia, więc po namyśle wzięłam 10mg hydro. I ruszyliśmy.

Najgorsza była dla mnie droga. Im dalej od domu, tym więcej lęku i napięcia. Uderzał falami, atakując głowę zawrotami i bolącym mrowieniem, jakby przechodził mi prąd. W jednej chwili poczułam, że nadchodzi derealizacja i zaraz zacznie się mały atak paniki. W głowie miałam tylko jedno - czy dam radę natychmiast znaleźć się w domu? Czy w to miejsce dojedzie karetka? Czy dadzą radę przetransportować mnie helikopterem? Czy ludzie mieszkający na tej wsi nie boją się, że nie dojdzie do nich pogotowie na czas? Czy nie boją się mieszkać na takim odosobnieniu? Wkrótce na horyzoncie pojawił się pierwszy rollercoaster, więc cel był już w zasięgu ręki i ekscytacja zaczęła grać pierwsze skrzypce.


Na miejscu przywitała nas piękna pogoda i... silny wiatr. Już z parkingu było widać największy rollercoaster - Hyperion. Ludziom zrywało czapki z głów, które swobodnie opadały na płytę parkingu. Pomyślałam sobie, że może to by było dobre na mój lęk? Akcja dzieje się tam tak szybko, że nie będę mieć czasu na rozkminy. Jak już wsiądę, to nie będzie wyjścia, nie ma już odwrotu. Może właśnie tego mi trzeba? Takiego hardcore, które udowodni mi, że mimo lęku żyję i nic mi nie jest? Równocześnie przypomniałam sobie, jak jako nastolatka byłam w wesołym miasteczku i najgorszym uczuciem było dla mnie gilgotanie w brzuchu nie do opanowania, takie, że zapierało dech w piersiach i nie dało się go powstrzymać. Coś podobnego jak szybka jazda z górki i pod górkę samochodem. Przynajmniej ja takie coś odczuwam, ale wówczas trwa to zaledwie kilka sekund. Pamiętam, że nigdy w życiu nie chciałam tego poczuć ponownie. 

Weszliśmy do parku i od razu dzieci chciały iść... na wszystko :) Pierwsze zdecydowali się na Energusia. Kolejka niby niestraszna, trasa dość prosta, ale na pierwszy strzał bałam się iść. Nie wiedziałam, jak to wygląda, a wygląda tak, że stoi się w kolejce do bramki. Następnie maksymalna ilość osób przechodzi przez bramkę i ustawia się (zazwyczaj dwójkami) przy barierkach, które są odblokowywane dopiero wtedy, gdy poprzednia tura opuści wagoniki. I z tego miejsca nie ma już odwrotu. Gdy przejdziesz przez bramkę, nie możesz się już wycofać. Wyjście jest z innej strony, przez bramkę nie przeskoczysz i przez tory przecież też nie. Koniec. Stwierdziłam, że w tej sytuacji jedyne na co pójdę, to koniki.

Zostałam z mamą i 2-letnią córką kuzynki. Reszta poszła na Energusia. W tym czasie pojawił się u mnie lęk, że zostałyśmy same i mamy pod opieką dziecko. I co będzie, jeśli teraz dostanę ataku paniki? Na "szczęście" wspomniane dziecko zaczęło biec do kolejnych atrakcji, więc nie było już czasu na dalsze rozkminy. 

Następnie poszliśmy do strefy dla najmłodszych. Męczące było dla mnie to, jak dzieci namawiały mnie na każdą atrakcję, wręcz próbowały siłą zaciągnąć. I jak tu im wytłumaczyć, że nie boję się karuzeli samej w sobie, tylko tego, że nie mogę natychmiast jej opuścić? 

Prawie wszyscy poszliśmy na koniki 😅 Nie bałam się, bo wiedziałam, że w każdej chwili mogę zeskoczyć z platformy. Potem było takie coś, co jedzie po torze i się kręci. Już prawie miałam na to iść, ale jednak zrezygnowałam. I dobrze, bo okazało się, że ktoś nie wyjął telefonu i po pierwszym okrążeniu zatrzymano kolejkę, zrobiono tej osobie wykład (wszyscy pozostali nadal siedzieli pozapinani, w tym moja mama z najstarszym dzieckiem), a następnie znów puszczono kolejkę na pełną turę. Gdybym tam była, to zdążyłabym wpaść w panikę. Z resztą ciężko było po tym namówić moją mamę na jakąkolwiek inną karuzelę ;)

Generalnie nie chciałam iść na żadną atrakcję, która trwa dłużej niż 1 okrążenie i która jest stosunkowo wolna, np. Magic Fly. Co z tego, że tylko jedzie się w linii prostej w wagoniku, skoro jedzie on może 5 km/h i byłabym skłonna z niego wyskoczyć, żeby tylko czuć się już "wolna". A nie, nie wyskoczę, bo przecież jestem zapięta pasami! I to właśnie było dla mnie najgorsze. Wolałam atrakcje, które działy się szybko.


Mimo wahania, poszłam na Funny Cars. Zaczęłam się stresować, gdy zostałam zapięta pasami (nie da się ich samodzielnie odpiąć, dopóki kolejka nie zatrzyma się) i czekałam, aż obsługa pozapina wszystkich pozostałych uczestników. Było to na płaskim, więc pomyślałam, że w najgorszej sytuacji poproszę o zatrzymanie (czego nie można zrobić np. na kolejce górskiej). Karuzela polega na tym, że oprócz tego, że kręci się cała platforma, to jeszcze samodzielnie można kręcić wagonikiem. I na początku zakręciliśmy, ale od razu zaczęło mi wirować w głowie, co spotęgowało moje lęki. 

Później zjeżdżałam z dziećmi na filcowych sankach (Arctic Fun) oraz na pontonach, co wbrew pozorom też podnosiło adrenalinę. Efekt uboczny - obiłam sobie tyłek w trakcie podskoków na zjeżdżalni. 


 

Niestety zaczęło padać. Poszliśmy więc na warsztaty zdobienia pierników i na spotkanie ze Świętym Mikołajem. Następnie udaliśmy się na koniec parku, gdzie mąż od kuzynki chciał skorzystać z rollercoastera, na którego poszedł sam. I znów zaczął pojawiać się lęk, że jesteśmy na końcu parku, parking jest daleko, co ja zrobię, jak zacznie mi się coś dziać? Ostatecznie stwierdziłam, że tu jest taki gwar, że i tak nikt tego nie zauważy. I lęk zaczął powoli odpuszczać. Wkrótce po tym środkowe dziecko zaczęło się źle czuć (przeziębienie), a najmłodsze zasnęło w wózku. 


 

I teraz uwaga - padający deszcz wyzwolił we mnie... nie wiem co, ale dodał mi trochę odwagi :) Przed nami była kolejna kolejka górska - Frida. Moi rodzice zostali ze śpiącym dzieckiem, a kuzynka z rodziną poszła do kolejki oczekujących. W kolejce stoi się albo za taśmami, albo za drewnianymi przepierzeniami, ułożonymi jak wąż w snake'u na Nokii. Gdyby było tam więcej ludzi (np. w lecie), to w życiu nie dałabym rady wystać w tych kolejkach. Na szczęście teraz była zima i do tego padał deszcz, więc czekało się maksymalnie 3 tury. Dzieci jak zwykle namawiały mnie, żebym poszła, ale powiedziałam nie. Wróciłam do rodziców, by po chwili znów pójść tym kolejkowym labiryntem do oczekującej kuzynki z resztą rodziny. Jeszcze wtedy nie szłam z przekonaniem, że wejdę do wagonika. Po prostu chciałam zobaczyć, jak to wygląda z góry. 

Dzieci jak mnie zobaczyły, to ucieszyły się, że w końcu pojadę kolejką i zaczęły się kłócić, kto będzie ze mną siedział. A ja stałam zestresowana, nie wiedząc, co robię. Najchętniej pojechałabym z mężem kuzynki, bo tylko on (tak myślałam) byłby w stanie wyszarpać to zabezpieczenie, jeśli jednak będę chciała się wycofać. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale znalazłam się po drugiej stronie bramek. Teraz nie było już odwrotu. Szukałam jakiegoś wyjścia, ale jedyne prowadziło przez wagonik, którego w tym momencie nie było. 

(tak, jestem w tym wagoniku i te wrzaski wydaję ja :D )

Podjechała kolejka, poprzednia tura wysiadła, zwolniły się bramki i wchodzimy. Wtedy działałam już jak zaprogramowany robot - mogłam przejść przez wagonik i dać nogę, ale nawet nie przyszło mi to rozwiązanie do głowy. Usiadłam, poprawiłam czapkę i kaptur, zobaczyłam, czy dziecko obok mnie siedzi i jest zapięte i... czekamy. Sprawdzanie zabezpieczeń przez obsługę trwało całe wieki (ok. 20 sekund). Już nie mogłam wyjść. Jedyne co mi pozostawało, to zacząć krzyczeć. Wtedy owszem, być może zostałabym wypuszczona i... potraktowana jak wariatka. Więc postanowiłam jeszcze chwilę się powstrzymać. Kolejka ruszyła. Trwało wyciągnie, w trakcie którego znów zdążyłam się nakręcić. W połowie drogi znów pożałowałam, że tam wsiadłam. Do tego spojrzałam w bok i pojawił się lęk wysokości. Po chwili przed sobą widziałam już tylko niebo i już wiedziałam, co się za chwilę stanie. Charakterystyczne gilgotanie w brzuchu i jeden wielki wrzask.

Nie pamiętam nic więcej z tego przejazdu. Ani widoków, ani trasy, ani tego czy się trzymałam czegokolwiek, czy nie. Wysiadłam na trzęsących się nogach. Były jak z waty. Musiałam chwycić się barierki, żeby móc zejść ze schodów. Po chwili poczułam ból zęba. Co jest?! Tak bardzo zaciskałam szczęki, że dopiero po zejściu ze schodów byłam w stanie je rozluźnić. Nawet nie wyobrażam sobie, jak bardzo byłam spięta w trakcie tego przejazdu. W tamtym momencie miałam odcięte wszystkie zmysły. 

Wróciłam do mamy, wzięłam ją za rękę i powiedziałam: chodź, musisz tego spróbować! 

Tak, sama w to nie wierzę, ale chciałam przejechać się jeszcze raz! Ciężko było mi namówić mamę, ale ostatecznie udało się. I znów stojąc już za bramką, a następnie w trakcie wyciągania wagoników, pożałowałam, że się na to zdecydowałam. Wiedziałam już jednak, że to jedyne miejsce, w którym mogę sobie krzyczeć do woli. Zauważyłam też, że im głośniej się drę, tym mniejsze jest łaskotanie w brzuchu. Co nie zmienia faktu, że po schodach znów schodziłam na miękkich nogach ;)

Niestety mama nie podzieliła mojego efektu "pierwszego razu" i więcej na żadną karuzelę nie poszła ;)


Kolejna na liście była karuzela, którą uwielbiałam w dzieciństwie - latające huśtawki. Niestety tutaj nie odważyłam się na nią ze względu na ilość okrążeń. Znów nie bałam się samego efektu kręcenia i latania, co tego, że nie mogę wyjść kiedy chcę. Zostałam więc z mamą przy koksowniku żeby trochę się ogrzać. Nie poszłam też na diabelski młyn - dokładnie z tego samego powodu. 

Gdy przemarznięci i przemoknięci zaczęliśmy kierować się w stronę wyjścia, pod wpływem impulsu zaproponowałam przejażdżkę Energusiem, z którego na początku zrezygnowałam. Stwierdziłam, że skoro zaliczyłam Fridę (i to podwójnie), to z Energusiem też dam sobie radę. Tym bardziej, że wyglądał łagodniej. O jak bardzo się myliłam... Miałam wrażenie, że całą trasę przejechałam na wdechu. Wrzeszczenie nic nie pomogło! Modliłam się, żeby nastał już koniec. 


Wjechaliśmy do "stacji", chcę podnosić zabezpieczenie, a tu kolejka znów się rozpędza. Co do uja?! Nie było ludzi i pogoda nie sprzyjała, więc obsługa zrobiła nam niespodziankę i puściła drugie okrążenie. Nieeee! Ja chcę wysiąść! Wypuście mnie stąd! Całą drogę "wciągania" wagoników myślałam tylko o tym, jak stamtąd wyjść. O jak żałowałam, że tam wsiadłam! Po pierwszym okrążeniu może nie miałabym urazu, ale drugie to już było za wiele! Do tego było już ciemno - myślałam, że zadziała to na moją korzyść, ale nie. Przecież nie było widać toru! Dojechałam do stacji, wysiadłam i na pytanie, czy idziemy gdzieś jeszcze, odpowiedziałam stanowcze "NIE"! 

Całe szczęście, że nie zrealizowałam pomysłu, który pojawił się na parkingu. 

Po wyjściu z parku poszliśmy do McPaśnika, gdzie nie było już stresu. Podobnie jak w drodze powrotnej do domu. Na następny dzień obudziłam się z takim bólem mięśni, jakbym co najmniej ćwiczyła kilka godzin na siłowni.

Było warto! 



0 komentarze:

Prześlij komentarz