Dziś post w trochę innym nastroju. Pogrzeby. To coś, co jest trudne dla każdego. Dla nerwicowców szczególnie. Pamiętam, jak bardzo przeżywałam pogrzeb dziadka w 2007 roku. Mdlałam, mszę spędziłam przed kościołem, a gdy kondukt żałobny szedł już na cmentarz, to jakaś daleka koleżanka mamy musiała zabrać mnie do samochodu, bo działy się ze mną cuda. Od tego czasu wszystkie pogrzeby przeżywam jakoś mocniej, bardziej. Ogólnie przyjęłam zasadę, że jeśli zmarły nie był mi szczególnie bliski, to zostaję w domu. Zdarzały się jednak sytuacje, że musiałam iść, i wtedy całą mszę spędzałam przed kościołem z burzą emocji w środku.
Ostatnio zmarł mój sąsiad/wujek byłej przyjaciółki/daleka rodzina i teoretycznie nie należałam do grona osób, którym szczególnie wypada na tym pogrzebie pojawić się. Ale stwierdziłam, że będzie to dobra okazja do przećwiczenia mojej nerwicy, więc poszłam. Standardowo stałam z mamą przed kościołem. Było gorąco, co dodatkowo utrudniało moje zmagania. Punkt kulminacyjny nastąpił wtedy, gdy kondukt wchodził do kościoła. Targały mną silne emocje nerwicowe. Żeby rozładować napięcie, poszłam z mamą do pobliskiego sklepu. Po powrocie obeszłyśmy groby zmarłych z naszej rodziny, a tymczasem pogrzeb dobiegał końcowi. Chciałam uciec do auta, zanim wszyscy wyjdą na cmentarz i rozpocznie się cały obrzęd - spuszczanie trumny, grajek na trąbce, wrzucanie grudek ziemi, itp. Niestety okazało się, że nasz samochód został zastawiony przez karawan = brak możliwości ucieczki = zwiększony lęk. Odwróciłam się tak, żeby nie widzieć całego obrzędu. Wiedziałam, że w tej chwili nie mogę pójść, bo zwrócę na siebie uwagę wszystkich. Lęk narastał. W głowie szukałam możliwości ucieczki. Jeszcze chwila i... już było po wszystkim.
Niestety myślałam, że spalę się ze wstydu. Nie z mojego powodu - z powodu mojej rodziny. Był to pogrzeb dalekiego krewnego, więc na mszy zgromadziła się duża część mojej bliższej i dalszej rodziny. Nie zważając na to, że za plecami mają żałobników, którzy przed chwilą pochowali brata, wujka, bratanka, zaczęli w najlepsze witać się i z radością przekazywać nowinki ze swojego życia. Co za absurd.Jak przykrym widokiem musiało to być dla rodziny zmarłego. Gdybym była na ich miejscu to chyba bym ich powyzywała, a może nawet doszłoby do rękoczynów. Dlaczego ludzie są tak krótkowzroczni? Wystarczyłoby, żeby przeszli na parking i nie odprawiali całego tego radosnego cyrku na oczach wszystkich. Jest mi za to wstyd i serdecznie współczuję rodzinie zmarłych, że musieli na to patrzeć. To przykre, że oddalili się do swoich domów ze smutkiem i pewnie do końca dnia mieli przed oczami zmarłego w różnych sytuacjach, podczas gdy ja udałam się na grilla, gdzie wszyscy śmiali się i dobrze bawili. Jakie to niesprawiedliwe.
Przypomniał mi się jeszcze jednej pogrzeb, osoby, z którą nie łączyło mnie zbyt wiele. Ale wewnętrznie przeżywałam go bardzo mocno. Łzy miałam przed oczami praktycznie cały czas. Dlaczego? Otóż nie dlatego, że będzie mi brakowało zmarłej osoby, ale dlatego, że wyobrażałam sobie, że to ja jestem na miejscu żałobników i muszę pochować swoją matkę, babcię, żonę. Doszłam do wniosku, że wiele osób tak ma. Próbujemy w myślach postawić się w miejscu żałobników i dręczy nas ta myśl, bo zupełnie sobie tego nie wyobrażamy.
Czy wyobrażaliście sobie kiedyś swój własny pogrzeb? Jak raz się o tym pomyśli, to jest to już z nami do końca życia. Jak zachowają się nasi bliscy? Kto przyjdzie na pogrzeb? Czy jest życie po życiu? Każdy mógłby o tym napisać swoją własną książkę, tylko po co, skoro już będziemy martwi, to już nie będzie nas dotyczyć.
Odnośnie pogrzebu mam jeszcze jedno przemyślenie. "Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz." Z jakiego prochu? Przecież plemnik i komórka jajowa nie powstają jak gorący kubek. A skoro "w proch się obrócisz", to dlaczego jest tak wiele kontrowersji odnośnie kremacji? Co więcej, skoro rodzimy się nadzy, to dlaczego chowają nas w ubraniu? Rodzimy się z czystą kartą i tak też powinniśmy umierać. Chociaż zdaję sobie sprawę, że to nie byłby przyjemny widok.
Żeby nie kończyć nostalgicznie tego postu, nadmienię o małym sukcesie ubiegłego tygodnia. Kupiłam sobie rower i zrobiłam na nim pierwsze 14 km (oczywiście z mamą). Było trochę lęku, ale w głowie ciągle szukałam "możliwości ucieczki", np. że w każdej chwili może po mnie przyjechać kuzynka. Wyjścia awaryjnej są podstawą mojego funkcjonowania. Amen.
0 komentarze:
Prześlij komentarz