Udało mi się kolejny raz być na koncercie mojego ulubionego koncertowego zespołu! (Nie wiem, czy się dobrze wyraziłam - nie jest to mój ulubiony zespół, ale uwielbiam jego koncerty). Kto jest ze mną już dłużej to zapewne wie, że chodzi o Lady Pank :)
Początek jak zwykle był trudny. Na początku stałam gdzieś na końcu tłumu ludzi wraz z mamą, ciocią i jej wnukiem. Niestety ostatnich dwoje szybko zaczęło się nudzić. W między czasie dotarła do nas pretendentka na moją przyjaciółkę i rodzinkę odprawiłam do domu.
Psiapsi koniecznie chciała iść bliżej sceny, ale mnie przerażał ten tłum, ścisk i... barierki, które dodatkowo ograniczały mi możliwość ucieczki. W pewnym momencie, wiedziona jakimś wewnętrznym impulsem, złapałam ją za rękę i wbiłyśmy się w ten tłum, będąc zaledwie jakieś 10m od sceny. Nie było mi łatwo, ale starałam się rozluźnić tańcząc i śpiewając (znów nie udało mi się stracić głosu na koncercie ;) ).
Ostateczne wrażenia z koncertu były bardzo pozytywne. Nawet wróciłam sama na parking kilkaset metrów dalej, idąc z nietrzeźwym, obcym tłumem ciemnymi uliczkami.
Ten koncert miał jeszcze jedno, symboliczne znaczenie. Mimo, że od dziecka pamiętam, że byłam raczej zalęknionym dzieckiem, to cała historia z nerwicą lękową i pierwszy atak paniki miałam... właśnie na koncercie, na który poszłam z koleżankami z klasy jeszcze w gimnazjum. Wtedy myślałam, że normalnie w świecie zasłabłam, ale dziś już wiem, że było to coś innego. I tak po 15 latach odbył się pierwszy koncert, na który znów poszłam z koleżanką, a nie z rodzicami lub partnerem, jak to miało miejsce do tej pory.
0 komentarze:
Prześlij komentarz