Chciałabym dziś opisać pewne wydarzenie, w którym uczestniczyłam 3 lata temu.
Od pewnego czasu słyszałam z różnych źródeł o jakiś dziwnych mszach, w których ludzie mdleją albo wydają przerażające dźwięki, jakby byli opętani lub niespełna rozumu. Jako, że nie jestem osobą szczególnie wierzącą, średnio mnie to obchodziło. Jednak gdy moja babcia, bardzo bardzo wierząca i praktykująca wzięła udział w tej mszy, a później z ogromnymi emocjami opowiadała mi o tym, postanowiłam to sprawdzić na własnej skórze. Poszukała w internecie gdzie i kiedy odbędzie się taka msza i pojechałam (z mamą, oczywiście).
Msze, o których mowa, są mszami o uzdrowienie duszy i ciała i muszą być prowadzone przez księdza charyzmatyka. Charyzmatyk to człowiek, który otrzymał Ducha Świętego, ale nie
poprzestał na tym i żyje w nieustannym doświadczeniu obecności Ducha
Świętego w swoim życiu. Modli się do Niego, działa pod Jego
natchnieniami, używa Jego darów także dla dobra innych.
Pierwszym, co mnie zszokowało, była ilość osób. Msza odbywała się na małej wiosce, a ludzi było tyle, że nie mieścili się w kościele. Było upalne lato, więc większość chciała wejść do kościoła, w którym panował przyjemny chłód. Ja, ze względu na nerwicę, nie chciałam wchodzić do środka, ale ostatecznie zdecydowałam się na stanie wewnątrz przy drzwiach, żeby w razie czego szybko się ewakuować. W kościele było wiele osób niepełnosprawnych, na wózkach inwalidzkich, o kulach, niewidomych, dzieci, starszych i młodych. Ludzie przychodzili z własnymi krzesełkami turystycznymi, a niektórzy nawet z matami do ćwiczeń. Byłam zdziwiona, ale później wyjaśniło się, do czego było to potrzebne.
Oprócz tego, że msza trwała prawie 2 godziny, nie różniła się niczym specjalnym od zwykłej niedzielnej eucharystii. Istotne jest to, co wydarzyło się potem.
Dla mnie sukcesem był już sam fakt, że wytrzymałam w tym kościele, w tłumie ludzi, 3 godziny. Miałam napady lęku, ogromną chęć wycofania się i ucieczki, ale nie poddałam się i wytrzymałam do końca. W kościele parę osób zasłabło i wychodziły. W trakcie mszy na moich oczach zemdlały dwie osoby, co wywołało we mnie jeszcze większy lęk. Ocucono i je i ku mojemu zdziwieniu - dalej uczestniczyły we mszy.
Po mszy ksiądz wyszedł na mównicę. Uczestnikom kazał zająć wygodne miejsca, bez względu na to, jakie one będą - można było nawet położyć się - i zaczął wygłaszać jakąś przemowę. Niestety nie pamiętam już o czym dokładnie to było. Ludzie siadali na krzesełka, inni siadali na matach opierając się o ściany, jeszcze inni siadali w kółku po turecku. Po przemowie nastąpiła cisza, w trakcie której każdy miał w myślach odbyć indywidualną modlitwę i powierzyć Bogu chorobę, z którą przyszedł. Później wszyscy razem wzywali Ducha Świętego. Było to śmieszne, przywoływanie ducha jak w filmach z udziałem dzieci. Naprawdę chciało mi się śmiać, a zarazem trochę się bałam, że On naprawdę przyjdzie i mnie opęta :) Następnie ksiądz (pod natchnieniem Ducha Świętego) powrócił na ambonę i zaczął wymieniać, jakie choroby były obecne wśród nas i które z nich dziś dostały szansę od Boga i zostaną uleczone. Osoby, których to dotyczyło, miały podejść do ołtarza "po Ducha Świętego" od charyzmatyka. Do tej pory podchodziłam do tego sceptycznie, a nawet chciało mi się śmiać. Pamiętam, że nawet rzuciłam mamie do ucha kilka niestosownych żartów. Jednak to, co wydarzyło się potem, trochę mnie przeraziło i momentalnie spoważniałam.
Pierwsze charyzmatyk oznajmił, że jest wśród nas osoba, która w czerwcu przeszła operację kolana. Byłam w szoku, że zostały wymienione liczne szczegóły, jak np. data, fakt, że operację przeprowadził mężczyzna, a nawet wymieniono komplikacje, które pojawiły się później. Osoba ta miała poczuć w tym czasie ciepło w chorym miejscu, a następnie mrowienie, które wypędza chorobę. Nagle patrzę, a z ławki wstaje kobieta o kuli i podchodzi do ołtarza. Potem wymieniono jeszcze dwa czy trzy przypadki (ze szczegółami) i ludzie, o których była mowa, podchodzili do ołtarza albo byli przyprowadzani przez opiekunów. Nadal byłam sceptyczna i pomyślałam sobie, że pewnie przed mszą zanieśli księdzu karteczki z opisanymi chorobami, albo ktoś z rodziny zrobił to za nich. Mimo to serce waliło mi jak młotem, bo bałam się, że mimo mojej niewiary padną szczegóły mojej choroby i będę musiała podejść do ołtarza. I stało się. Jako ostatni przypadek ksiądz wymienił, że jest wśród nas osoba cierpiąca na depresję i nerwicę lękową, która regularnie chodzi do psychologa, a ostatnią wizytę u psychiatry miała w maju. Raz dziennie bierze leki. W tej chwili ta osoba czuje palący gorąc w okolicy serca, a jej ciało oblewa zimny pot. Mimo swojej choroby jest wśród nas i dotrzymała do tej chwili. I padło wywołanie do ołtarza. Chyba nie muszę opisywać, jak ogromne emocje paliły mnie wówczas od środka? Wydawało mi się, że to nie dzieje się naprawdę, że to jest jakiś chory sen. Krew w żyłach prawie mi się zagotowała. W momencie poczułam pot nawet we włosach. Myślę, że większość osób w tej sytuacji czułaby się podobnie. Jednak nie odważyłam się i nie podeszłam do ołtarza. Bałam się, że zemdleję, bo w końcu opowiadali mi, że na tym właśnie polega ta msza. Bałam się ze względu na tą dziwną sytuację, która właśnie miała miejsce, a także ze względu na nerwicę lękową. Ciągle liczyłam na to, że to nie o mnie mowa i ktoś inny podejdzie. Ale nie podszedł nikt.
To jeszcze nie koniec. Następnie ksiądz pobłogosławił osoby przy ołtarzu. Później wywołano kilku dobrze zbudowanych wolontariuszy, którzy mieli ubrane odblaskowe kamizelki. Nie wiedziałam o co chodzi.Okazało się, że mężczyźni byli asekurantami. Każdy uczestnik mszy na zakończenie mógł podejść do ołtarza po specjalne błogosławieństwo. I teraz uwaga - część osób zasypiała w Duchu Świętym! Co to oznacza? A mianowicie to, że gdy ksiądz położył im ręce na głowie, ludzie bezwładnie przewracali się do tyłu, sztywni jak kłoda! Asekuranci kładli ich na posadzce jeden obok drugiego. I leżeli tak kilka, niektórzy kilkanaście minut. Było to bardzo dziwne zjawisko. Normalnie ludzie gdy mdleją, to zazwyczaj przewracają się na bok lub do przodu. Ci lecieli bezwładnie do tyłu nie patrząc wcześniej, czy ktoś za nimi stoi czy nie. Zjawisko trochę podobne do stanu hipnozy. Ja też podeszłam po błogosławieństwo, ale w myślach starałam się uciec od całego tego wydarzenia, nie chciałam myśleć o wierze, o Duchu Świętym ani o intencji, z jaką przyszłam, bo bałam się, cholernie się bałam, że i ja przewrócę się i "zasnę w Duchu Świętym". Ale to się nie stało. Potem zastanawiałam się dlaczego, skoro zostałam wymieniona jako jedna z osób, która dostała szansę na wyleczenie. Gdy poczytałam trochę w necie okazało się, że zasypiają tylko osoby bardzo wierzące, które rzeczywiście wprowadzają się w pewien trans.
Co było potem? Nic. Wróciłam do domu. Opowiedziałam najbliższym historię, której byłam uczestnikiem. Babcia i ciocia w trakcie opowieści płakały. W kwestii mojej choroby nic się nie zmieniło. Mam jednak za sobą bardzo ciekawe i osobliwe doświadczenie, które na długo zapamiętam. Wierzącym polecam udział we mszy jako intensywne duchowe przeżycie. Niewierzącym polecam ze względu na ciekawość zachodzących w trakcie mszy zjawisk. Poniżej wrzucam kilka artykułów o wspomnianym wydarzeniu.
https://www.miesiecznikegzorcysta.pl/drogowskazy/item/911-czy-spoczynek-w-duchu-jest-zawsze-od-boga
W Internecie jest całe mnóstwo artykułów i filmów na ten temat, więc zachęcam do zapoznania się, a jeszcze bardziej do osobistego uczestniczenia.
0 komentarze:
Prześlij komentarz