Rano standardowo o 6.30 poszłam do pracy zajmować się dzieckiem kuzynki. Gdy przyszłam, mały już nie spał i oglądał bajki. Dołączyłam do niego. Kuzynka poszła do pracy, jej mąż również. Po chwili dostałam od niego sms-a, że przyjedzie po godz. 7 i zawiezie mnie i młodego do mojego domu. Nadal nic nadzwyczajnego.
Niestety młody nie chciał zrezygnować z bajek i zaczął płakać, że nie chce nigdzie iść. Tata przekupił go, że pojedziemy na lody do "McPaśnika". Podziałało. Myślę sobie: "zabierać 3-latka na śniadanie do McDonalda? Trochę mierny pomysł, ale co ja tam wiem o wychowaniu dzieci. Nie moje dziecko, nie mój problem". I pojechaliśmy. Trochę się zestresowałam, gdy minęliśmy najbliższą "restaurację" i pojechaliśmy dalej. Ale wiedziałam też, że mąż kuzynki jest nieprzewidywalny i zwyczajnie nie chciało mu się iść na budowę, więc wolał przejechać się do oddalonego o 35 km miasta. Poziom lęku i napięcia rósł, ale jeszcze nie było najgorzej. W końcu byłam przekonana, że jedziemy TYLKO na śniadanie do McD.
Na miejscu trochę się spięłam, czekając na zamówienie. Wystraszyłam się, że jesteśmy daleko poza granicami miasta. Zaczęło mi się trochę kręcić w głowie, więc postanowiłam powygłupiać się z młodym. Jakoś przeszło. Dostaliśmy zamówienie i poszliśmy zjeść na zewnątrz. Po chwili mały zauważył zjeżdżalnię i poszedł na nią z tatą, a ja zostałam sama przy stoliku. Nagle zaczęłam niewyraźnie widzieć, obraz rozmazywał mi się i znów pojawił się lęk. Na szczęście trwał krótko. Po "śniadaniu" wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę. Myślicie, że to koniec? Że to właśnie to było tytułowym uprowadzeniem? Otóż nie! Szybko zorientowałam się, że jedziemy w kierunku przeciwnym niż jest dom!
A teraz mała dygresja - mąż kuzynki już wielokrotnie próbował wyciągnąć mnie na przejażdżkę do naszych południowych sąsiadów, ale ciągle odmawiałam. Chyba postawił sobie za cel udowodnić mi, że jestem w stanie pokonać swoje lęki i przewieźć mnie za granicę państwa bo... UPROWADZIŁ MNIE DO CZECH! Spełnił jedno ze swoich marzeń i zawiózł mnie do czeskiego ZOO. Już po przekroczeniu granicy poznałam jego zamiary. Owa granica była również symbolem mojej własnej granicy strachu. Mogę jeździć setki kilometrów po kraju, ale przekroczenie granicy państwa wzbudza we mnie ogromny lęk. Boję się wtedy nie tylko oddalania od domu, ale także tego, że trudniej będzie z udzieleniem mi pomocy (której nomen omen jeszcze nigdy nie potrzebowałam!).
Wracając do drogi - strach i lęk był bardzo silny. Spocone dłonie, duszność, trudności z oddychaniem. Im dalej w głąb, tym więcej objawów; katar, chęć płaczu, desperacja i załamanie. W którym momencie chciałam się poddać i poprosiłam i powrót do domu. Chyba byłam mało przekonująca (faktycznie miałam mieszane uczucia - z jednej strony chciałam w końcu poczuć ulgę, z drugiej - pokonać strach), bo na nic zdały się moje prośby. Sprawę utrudniał fakt, że mały wiedział już, że jedziemy do ZOO i odwrót w tym momencie równałby się płaczowi i histerii aż do samego domu. Było mi go żal. Było mi żal siebie. I męża kuzynki również, że musi na to tracić siły. Po trudach dotarliśmy do ZOO, ale to nie rozwiązywało mojego problemu. Bałam się wejść do środka, przekroczenia bramek, chodzenia po obcym miejscu w obcym kraju, z dala od domu. Bałam się iść sama do WC, jak również zostać sama przed toaletą, gdy mąż kuzynki tam poszedł. Na początku było ciężko ale czułam, że lęk zaczyna odpuszczać. Momentami udało mi się nawet zapomnieć o strachu i cieszyć się wycieczką. Z początku zwierzęta mnie nie interesowały i nie potrafiłam się na nich skupić. Potem zaczęło mi się robić ich żal, że są zamknięte w klatkach w obcych, sztucznie stworzonych środowiskach i inni się na nich patrzą.
Wiadomo, w zamkniętych pomieszczeniach (np. z hipopotamami, które i tak nie raczyły wynurzyć się z wody) nie czułam się komfortowo. Pod koniec zwiedzania znów pojawiło się trochę nieuzasadnionych obaw, co było potęgowane przez okropny upał.
Droga powrotna przebiegła już spokojnie. Mąż kuzynki zauważył, że jadąc "tam" nie widziałam nic poza sobą samą. Wracając zaczęłam już dostrzegać krajobraz, a nawet śmiałam się z czeskich napisów na billboardach (strasznie mnie bawi język czeski). Potem zostałam jeszcze "porwana" nad jezioro nieopodal miejsca zamieszkania. Kiedyś, jadąc nad nie docelowo, czułam duży lęk. Dziś, po tej przeprawie i walce z samą sobą, jechałam nad jezioro na luzie. Chcąc pojechać tam jutro, będę odczuwać strach. Czy ktoś nadąża za tą nerwicą??
Podsumowując: byłam, zobaczyłam, pokonałam siebie, a mąż kuzynki dopiął swego i udowodnił mi, że strach ma wielkie oczy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz