Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Kij ma zawsze dwa końce

Przez lata obserwacji nauczyłam się, żeby nie oceniać ludzi z góry. A tym bardziej nie oceniać i potępiać ich po tym, co usłyszę od innych. 

Bardzo często zdarza mi się, że ktoś opowiada historię kuzynki brata sąsiadki swojej babci. I w zależności od tego, z kim łączą go bliższe relacje, po tego stronie staje. Żeby lepiej zobrazować sytuację, zaprezentuję przykład. 



Jest sobie małżeństwo z 20-letnim stażem. I nagle na jaw wychodzą jakieś dziwne fakty z ich życia, które powodują, że małżeństwo rozpada się. I teraz wszyscy od strony Pana opowiadają historie, że ta żona to była taka głupia i wariatka, że ciągle krzyczała po mężu, wiecznie za nim wydzwaniała jak się spóźniał z pracy do domu, robiła mu awantury i w ogóle była taka zazdrosna. 

Z kolei znajomi od Pani komentują sytuację w ten sposób, że jej mąż to drań, nigdy nie wracał z pracy prosto do domu, nie odbierał od żony telefonów, gdy coś złego działo się w domu, a zamiast interesować się dziećmi, wolał spędzać czas z kolegami. 

Dlaczego w takich sytuacjach nikt nie próbuje nawet postawić się w roli którejś z tych osób? Czy kiedykolwiek przyszło im na myśl, że żona może mieć złe doświadczenia z poprzedniego związku, gdzie jej chłopak zginął w wypadku wracając z pracy, i dlatego teraz tak panicznie się boi? Czy próbują zastanowić się, w jak wielkim lęku żyje owa Pani i jak bardzo musi kochać obecnego męża? Czy pomyśleli, że awantury wynikają z tego, że nie potrafią porozmawiać o swoich problemach i im sprostać? 

I w drugą stronę - czy ludzie od strony Pani zastanowili się, że mąż nie wraca do domu, bo łapie wszystkie możliwe fuchy, żeby jego dzieci miały lepsze życie? Czy pomyśleli, że nie o wszystkim mówi swojej żonie, żeby oszczędzić jej i tak już wielu zmartwień, i woli pewne sprawy wziąć na swoje barki? Czy nie wpadli na pomysł, że po wielogodzinnej pracy i borykaniu się z rodzinnymi problemami chce trochę ochłonąć i spotkać się z kolegami, żeby nie zwariować będąc w ciągłym napięciu?

"na krańcach nieporozumień
gdy stro­ny brną w zaparte
da­leko do trzeźwe­go myślenia
bo roz­droża mają włas­ne racje

połowiczne starania
dzielą za­miast łączyć

pa­miętaj że zawsze
kij ma dwa końce"

Z pewnością sama nie raz byłam bohaterką takich historii. Ludzie krytykowali mnie, że np. jestem jakaś  "inna" i zdziwaczała, bo nie poszłam ze swoim facetem na komunię chrześniaka. Szkoda, że nie wiedzieli, jak wielki towarzyszył mi wtedy lęk i jak przez kilka dobrych tygodni cierpiałam i zadręczałam się z tego powodu. Nie było to moje "widzi mi się". Nie miałam na to wpływu.  

Dziś, gdy słyszę takie i podobne historie opowiadane przez innych, w których potępia się i krytykuje jedną ze stron, od razu, stanowczo i bez zastanowienia reaguję. Sugeruję, żeby postawić się w sytuacji każdej ze stron. Ale i tak nie to jest najważniejsze. Kluczem w tego typu opowieściach jest fakt, że jest to życie innych, które nie powinno nas w ogóle interesować. Nikt nie wie, jak naprawdę jest między tymi ludźmi, co się między nimi wydarzyło, jakie mają życiowe doświadczenie. Wszystko, co do nas dociera, jest tylko półprawdą, pogłoskami, plotkami i domysłami innych. Dlatego błagam Was, nigdy nie oceniajcie nikogo z góry, zawsze spróbujcie postawić się w jego sytuacji. A najlepiej, to nie interesujcie się życiem innych wcale... Tak będzie najzdrowiej. Dla wszystkich.

Nie mogę jeść, nie mogę spać...

Od kilku dni nie mam apetytu i cierpię na bezsenność. Od rana do wieczora towarzyszy mi lęk. Nie mogę się na niczym skupić, a równocześnie ciągle muszę coś robić, bo siedząc w miejscu wariuję. Do tego serce wali mi jak oszalałe, a co jakiś czas krew mocno uderza do głowy, jakby chciała wyrzucić z niej wszystkie natrętne myśli. 

Brzmi jak zauroczenie? Nic dziwnego, bo na horyzoncie pojawił się ON.

Początek znajomości nie był zbyt dobry. Co prawda szybko złapaliśmy wspólny język, a rzadko się to u mnie zdarza, ale okazało się, że mój książę z bajki jest po rozwodzie. Nastąpiło tąpnięcie. Fala zawodu i złych emocji. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Karma wraca, niepotrzebnie śmiałam się z ex, że zostawił mnie dla rozwódki z dzieckiem. I proszę jak szybko to do mnie wróciło. Musiałam to przetrawić, przemyśleć. Kontakt się urwał. Ale ja ciągle nad tym myślałam. Wiem, że w mojej konserwatywnej rodzinie łatwo to nie przejdzie. O ile przejdzie. Poza tym chyba każda kobieta marzy o tym, żeby założyć suknię ślubną. I nie będę już tą jedyną, ukochaną, na całe życie. Bo skoro pierwszej to obiecywał, to jaka jest szansa, że obiecując to mnie, nie skończy się podobnie? Zadręczałam się tym strasznie. Po jakimś czasie stwierdziłam, że nie mogę zmarnować być może miłości życia tylko dlatego, że ktoś ma swoją historię. Co więcej - jestem świadoma, że prawdopodobnie i tak nigdy nie wzięłabym ślubu ze względu na nerwicę. Po prostu nie wyobrażam sobie tego. Jeszcze ostatnia wątpliwość, czy na pewno chcę burzyć swoją ciężko zbudowaną oazę spokoju i zaczynać burzę emocjonalną od nowa. I napisała. Kontakt powrócił.

Błyskawicznie została odbudowana między nami więź. Znajomość nabierała rozpędu. Wiedziałam, że za moment padnie hasło, którego się obawiałam. Spotkanie. I co teraz? Jak to zrobić? Lęk towarzyszył mi cały czas na równi z ekscytacją. Byłam gotowa zrezygnować ze wszystkiego i wycofać się, żeby tylko ponownie czuć wewnętrzny spokój. Pomijając już objawy nerwicowe, zastanawiałam się, co będzie, jeśli po spotkaniu okaże się, że to jednak nie to? Znów mam przeżywać załamanie, rozczarowanie i od nowa nauczyć się radzić sobie z samotnością? Byłam już do niej taka przyzwyczajona, że zaczynało mi być z tym dobrze. Budowanie "warstwy ochronnej" trwa miesiącami, a runąć może w jednej sekundzie. Nie byłam gotowa na to, żeby znów przeżywać załamanie. Nigdy nie będę już na to gotowa. Kolejna fala wątpliwości. Zaryzykować i odważyć się brnąć w to dalej, rezygnując ze spokoju, czy wycofać się i zapomnieć o tych wszystkich negatywnych emocjach? Jeszcze nie wiem czy dobrze, ale zaryzykowałam.





Pierwsza próba umówienia się na spotkanie nie wypaliła. Na samą myśl oblał mnie zimny pot, a serce kołatało tak, że aż było to widoczne. Emocje nie do opanowania. I znów myśli, że jestem beznadziejna, że robię sobie wstyd, itp. 

Na następny dzień padła kolejna propozycja. I to widocznie miał być właśnie ten dzień, gdyż emocje były już inne. Wiadomo, lęk, strach, ściskanie w gardle i wiele innych, ale nie było już fizycznego bólu czy osłabnięcia. Podeszłam do tego jakoś... odważnie. Chciałam mieć to już za sobą, bo nieprzespane noce i ciągły niepokój prędzej czy później prowadzą do załamani psychicznego. Ciągle musiałam być w ruchu, bo inaczej bym zwariowała. I znów wątpliwości - brnąć w to i ryzykować zawodem, czy wycofać się i odbudować zburzony fragment oazy spokoju ( powrotu do stanu pierwotnego niestety już nie było). Nie wiem jakim cudem, ale dobrnęłam do umówionej godziny. 25 mg hydroxyzyny na odwagę i ruszyłam w drogę. Wybrałam miejsce, do którego będę w stanie dojechać samodzielnie samochodem. Jednak po przyjechaniu zaczęłam żałować, bo okazało, że jest dużo ludzi. Ludzie podsycają we mnie lęk w takich sytuacjach. Bałam się, że spotkam kogoś znajomego, bo zawsze się tego boję. Nie ważne gdzie i z kim jestem. Dlatego tak dobrze czuję się w obcych miejscach. I oczywiście spotkałam - dziewczynę, z którą obrzucałam się kamieniami za czasów gimnazjum. Porażka. 

Wysiadłam z auta i zaczęłam spacerować. Nagle odwracam się i serce mi na moment stanęło. To on, Jezu jest jeszcze przystojniejszy niż na zdjęciach. Dalej była już burza emocji. Nie potrafię tego inaczej ując w słowa. Było magicznie i namiętnie, aż szkoda, że ten "pierwszy raz" mamy już za sobą. Szczegółów tu nie zdradzę :) 



A teraz powrót do tych niemiłych emocji, które towarzyszyły mi podczas spotkania. 

1. W trakcie spaceru znów budowałam wokół siebie mur, jak to bywało już przy poprzednich spotkaniach (zbudowałam mur). Chciałam jak najbardziej go zniechęcić do siebie, chociaż nie szło mi tak dobrze jak poprzednim razem. Momentami wyłączałam się i myślałam, jak po powrocie do domu znów będę podłamana i nie będę wiedziała co dalej robić. Że będę żałowała, że zaryzykowałam i zniszczyłam swoją oazę. Dlaczego? Patrz pkt.2.

2. Cały czas towarzyszy mi lęk, że nic z tego nie będzie, że to się nie uda. A ja będę musiała wrócić do normalności. A wiem, jakie to trudne. Depresja, płacz, niechęć do życia. Nie da się wszystkiego przewidzieć ani zaplanować, wiem, ale cholernie się tego boję. Przechodziłam przez to już tyle razy, podnoszenie się trwało nawet rok, mam wrażenie, że kolejny raz nie dam rady, nie wytrzymam tego psychicznie ani emocjonalnie.

3. Ja bardziej stresowałam się "przed", zauważyłam, że on raczej "w trakcie". Mimo to okazał się odważniejszy od wszystkich (jeśli dobrze pamiętam) 8 wcześniejszych facetów, z którymi byłam na randkach. Nigdy nie całowałam się na pierwszej randce i nigdy nikt nie wzbudził we mnie tylu pozytywnych emocji.
4. Boję się, że mimo wszystko nie będziemy do siebie pasować. Zapewne będę odkrywać coraz więcej różnic, np. ja zazwyczaj chodzę w jeansach i bluzach, bo w tym czuję się najbezpieczniej i nie zwracam na siebie uwagi, on prawdopodobnie ma zupełnie inny styl. Ja mam inne poglądy na sprawy mieszkaniowe, on inne. Ja z powodu choroby nie mogę zmienić miejsca zamieszkania, a on z innych powód nie chce tego robić. Takich powodów będzie coraz więcej. I zaczyna mi się robić przykro, że nie jestem samodzielna. Odnoszę wrażenie, że on zasługuje na kogoś lepszego, ładniejszego, być może dojrzalszego. Czuję, że to "za wysokie progi na moje nogi". I nie wiem co z tym zrobić, bo nie chcę przez cały czas czuć niepokoju, że to się nie uda, a ja nie potrafię mu dotrzymać kroku.



Długi weekend w Trójmieście| Dzień 4 - Top of the Top i powrót

A więc nastał ten dzień. Rano spakowaliśmy się i do godz. 11 opuściliśmy mieszkanie. Od samej pobudki, aż do godz. 12 towarzyszył mi lęk. Cały czas walczyłam ze sobą a głowę miałam pełną czarnych myśli. Do godz. 19.30 musieliśmy coś ze sobą zrobić. Bałam się tego, że nie będę mieć miejsca, do którego mogę wrócić i schować się ze swoim lękiem. Takiej swojej bezpiecznej przystani. Myślałam, że takim miejscem może być plaża, ale jak na złość lało od rana.

Postanowiliśmy pojechać do Gdańska. A w zasadzie to ja postanowiłam :) Na pierwszy ogień poszła latarnia morska. Już bez żadnego stresu wyszłam na górę, a nawet spędziłam tam jakieś 10 min, bo patrzyłam, jak wielki statek pasażerski wpływa do portu. Potem chciałam pojechać na drugą latarnię, ale okazało się, że jest niedostępna dla zwiedzających. Pojechaliśmy więc na Westerplatte. Tam zobaczyliśmy pomnik, bunkry, garnizon i zjedliśmy wojskową grochówkę ;) Udało mi się na chwilę zapomnieć o wieczorze. 



Kolejny punkt to plaża i molo w Gdańsku Brzeźnie. Na szczęście przestało padać. Po spacerze ruszyliśmy w stronę Sopotu. Do punktu kulminacyjnego zostały jeszcze 4 godziny. Pojechaliśmy zostawić auto na parking pod Operą Leśną. Cena za postój - 20 zł. Ale w końcu mieliśmy tam wszystkie bagaże. Niestety znów zaczęło lać. Pod parasolami szliśmy ok. 30 min. do centrum Sopotu na obiad. Obyło się bez większego stresu. Na szczęście. Potem pożegnalny goferek, pożegnanie morza i powoli ruszyliśmy w stronę Opery Leśnej. 

I zaczęło się. Mój lęk narastał. Widziałam tłumy ludzi zmierzające na festiwal. Najbardziej bałam się tego, że jak już tam wejdę, to nie będę mogła wyjść, bo bilety będą już nieważne. Ciągle żartowałam, że rodzice pójdą sami, a ja opchnę swój bilet. Profilaktycznie wzięłam sobie 25mg hydroxyzyny, żeby za bardzo nie świrować i w ogóle żeby tam wejść :) No to start. Kolejki do wejścia na szczęście nie było. Zrządzeniem losu jeden Pan przed wejściem zaczepił mnie i zapytał, czy nie sprzedam mu biletów. Zawahałam się. Wycofać się i z poczuciem zawodu, ale i spokoju, wyruszyć do domu, czy zawalczyć i nie poddać się. Gdy usłyszałam zaproponowaną przez niego cenę, bez zastanowienia weszłam na teren Opery Leśnej. Po przekroczeniu bramy odczułam pewien niepokój, że od tego momentu ile wytrzymam, tyle będę mieć z koncertu.  



Teraz już mogę oficjalnie się pochwalić, że uczestniczyłam w festiwalu Top of The top! Wrażenia były niesamowite. Siedziałam na miejscu 30 min. przed rozpoczęciem. Było trochę nerwów, więc poprosiłam mamę, żeby ze mną pospacerowała. Handel kwitnął - pełno budek i stoisk z kawą, popcornem, burgerami, piwem, goframi, pamiątkami i innymi badziewiami. Za chwilę słyszę, że festiwal zacznie się za 5 min i wszyscy proszeni są o zajęcie miejsc. Wszystko było transmitowane na żywo, więc musiało zacząć się punktualnie. 3 minuty do rozpoczęcia. O matko, nie wrócę na sektor, nie dam rady. Minuta do rozpoczęcia - cholera ciekawi mnie, jak będzie wyglądało otwarcie. Ruszyłam. I... Przez pierwszych 30 minut było sporo napięcia, ale rozładowałam je "bujając" się i bijąc brawo. A potem... potem to już szaleństwo i zabawa. Śpiewałam (w zasadzie to darłam się) na większości piosenek, emocje niezwykle ekscytujące, wszystko było dla mnie takie... takie niesamowite i niemożliwe, nierealne. Nie wierzyłam, że tam jestem, że uczestniczę w tak dużej imprezie i to jeszcze transmitowanej na żywo. Były chwile radości, chwile niezwykle energetyzujące, ale też chwile wzruszenia. Było po prostu niesamowicie! I wytrzymałam do samego końca :) 

O festiwalu mogę powiedzieć jeszcze tyle, że w telewizji wygląda to zupełnie inaczej. Nie mówię tu o samej oprawie wizualnej i o dźwięku. Na żywo amfiteatr jest mniejszy niż pokazują to kamery. I ludzi też nie wydaje się być tak wiele. I to mówię ja, która ma fobię społeczną i boi się tłumów :) 




Po koncercie ruszyliśmy do domu. Mogę powiedzieć tylko tyle, że raz podniosłam oko, bo byliśmy na stacji i musiałam zrobić siku, a na następnym przystanku jadłam coś w McD, ale byłam tak zaspana, że nawet nie pamiętam co :) Caluteńką drogę przespałam. 

Podsumowując cały wyjazd - było fantastycznie! Mimo kilku cięższych chwil, nie żałuję ani jednej minuty spędzonej w Trójmieście. Tyle wrażeń, tyle emocji, zwiedzania i kilometrów zrobionych piechotą w jedyne 4 dni! Jestem z siebie prze ogromnie dumna i zadowolona z całego wyjazdu. A teraz miejsce na oklaski :) :)

Długi weekend w Trójmieście| Dzień 3 - odpoczynek na plaży

Dzisiaj w końcu dobrze spałam. Po śniadaniu pojechaliśmy znów do Gdańska na koncert organowy. Tak mi się podobał, że kupiłam sobie płytę ;) Jednak muzyka z płyty ogromnie się różni od tej na żywo, co przy organach szczególnie się uwydatnia. 

Ok. godziny 12 poszliśmy na plażę. Było ciepło, chociaż słońce było za chmurami. Fajnie było sobie poleżeć, poczytać książkę i odpocząć po intensywnym zwiedzaniu. Leżąc na plecach na piasku zdałam sobie sprawę, że w Sopocie słońce nie zachodzi w morzu :) Po plaży poszliśmy na obiad. Obeszło się bez większego stresu. Mega zaskoczyły mnie ceny potraw przy plaży - 12 zł za zupę pomidorową i 27(!) zł za pierogi ruskie wyrywają z butów. 



Na zakończenie dnia jeszcze pyszne gofry i trochę mniej dobre lody, szybkie zakupy śniadaniowe na następny dzień, wyjazd windą(!) i odpoczynek w mieszkaniu. A jutro... O rety! Strach pomyśleć!

Długi weekend w Trójmieście| Dzień 2 - zwiedzamy Gdynię

Wczoraj wieczorem dopadł mnie mały lęk przed snem. Na szczęście dość szybko usnęłam. Za to rano obudziłam się z potwornym bólem głowy i kiepskim samopoczuciem. Dzisiejsze zwiedzanie zaczęliśmy od molo w Sopocie. Fajnie było pooglądać piękne jachty  i pomarzyć, że ma się jeden z nich ;) Potem spacer po Monciaku i odwiedziny na latarni morskiej. Było wąsko i ciasno, ale nie dałam się lękowi i kolejny obiekt został zdobyty ;)  Po zejściu na dół w dalszym ciągu czułam się źle, a w dodatku dopadła mnie straszna słabość i jakiś dziwny niepokój.

Następnie pojechaliśmy do Gdańska-Oliwy zwiedzić katedrę i park. Trafiliśmy na kawałek muzyki organowej. Coś, co zapiera dech w piersiach. Miałam ciarki na całym ciele, łzy napłynęły do oczu a w duszy szalał strach. I nie mówię tu o nerwicy. Po porostu takie reakcje wywołała u mnie ta muzyka! YouTube nie oddaje tego ani trochę, ale poczujcie chociaż przedsmak.



Następnym punktem były odwiedziny w Gdyni. Na pierwszy ogień poszedł port i muzeum emigracji. Przy muzeum był zacumowany największy statek pasażerski jaki kiedykolwiek wiedziałam. 10 pięter i 315m długości. Robił wrażenie. (https://www.tuicruises.com/ueber-uns) Później podjechaliśmy do drugiego portu, gdzie były naszej biedne staruszki. Tutaj też zjedliśmy obiad. O dziwo obeszło się bez większego stresu. Następny punkt zwiedzania zaprowadził nas do Centrum Nauki. Byłam w podobnym w Warszawie, więc z chęcią wybrałam się również do tego. Na początku pojawił się u mnie mały lęk, ale z czasem minął razem z bólem głowy. Spędziliśmy na eksperymentach 3 godziny! Ale porównując go z warszawskim, to ten drugi zdecydowanie jest lepszy. 

Na zakończenie dnia wybraliśmy się do muzeum figur woskowych. Była to strata pieniędzy. Bilet w cenie 20 zł, a figur było ok. 40, w tym z 10 stanowiły postacie bajkowe. Nie wszyscy byli dokładnie odwzorowanie. Zwiedzanie, łącznie ze zrobieniem zdjęć przy każdej figurze, zajęło nam ok. 15 min. 

Do południa nawiedzał mnie dziwny strach i niepokój. Domyślam się, że to przed wtorkiem, bo wtedy ma nastąpić punkt kulminacyjny naszego wyjazdu. Co mogę powiedzieć o Trójmieście? Nie nadaje się na wyjazd wakacyjny w celach wypoczynkowych. Jest natomiast znakomitą lokalizacją do zwiedzania np. na weekend. Ceny wygórowane. W Gdańsku i Sopocie przeważają restauracje (nie bary szybkiej obsługi czy smażalnie ryb) i kluby (modne drink bary). Tutaj życie zaczyna się o 22. Trzeba mieć szczęście, żeby trafić na namioty z ubraniami i wyprzedażą książek, czy na budki z kebabem i zapiekankami. To odbiera cały urok  nadbałtyckich wakacji ;) Natomiast największe wrażenie zrobiłam na mnie Gdynia. Były już budki, ale bardziej podobała mi się nowoczesna architektura i wielki port. Gdybym miała jeszcze raz decydować o swojej karierze zawodowej i wybierać wykształcenie, to postawiłabym na logistykę morską. Bardzo mi się to podoba. Z resztą zawsze mi się podobało, ale na mojej drodze do kariery stanęło zbyt wiele przeszkód. 



Długi weekend w Trójmieście| Dzień 1 - zwiedzamy Gdańsk

Tak, to właśnie ta rzecz, której obawiałam się od dwóch tygodni :) Szczęśliwie okazało się, że strach ma wielkie oczy. Ewentualnie, że limit stresu został wyczerpany już przed wyjazdem. 

Tak więc po godzinie snu wyjechałam wraz z rodzicami o 2 w nocy. Chciałam prowadzić samochód, ale oczywiście ojciec stwierdził, że zrobi to lepiej... Przeszła pierwsza fala złości i dużo napięcia, które towarzyszyło mi niemal do połowy drogi. Na szczęście obeszło się bez większego lęku i bez ataku paniki, a tym samym bez leków. Mimo, że całą drogę myśli napierały na mnie, że mam się bać, że jestem coraz dalej od domu, że w tym miejscu miesiąc temu miałam atak paniki, itp. 

Punkt pierwszy wycieczki, to zwiedzanie Gdańska. Na pierwszy ogień poszedł stadion. Potem - za moją namową - pojechaliśmy na lotnisko. Pierwszy raz w życiu odwiedziłam ten obiekt, co było jednym z moich małych celów na drodze do spełnienia marzeń. Mogłam z bliska zobaczyć jak startują i lądują samoloty. Szczerze? Moje oczekiwania były znacznie większe. Spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego, większego chaosu na terminalach, dużego ruchu samolotów na pasach i w powietrzu. Ale to dobrze, że lotnisko nie przeraziło mnie :)


Kolejny punkt to Jarmark Dominikański. I znów konfrontacja oczekiwań z rzeczywistością. Tym razem na minus. Ludzi tłumy, na straganach badziewie, ciężko znaleźć jakieś "perełki". Za to sam Gdańsk, jako miasto, bardzo mi się podobał. Nowoczesne budownictwo z zachowaniem tradycyjnej architektury. Jednak ogrom ludzi wyklucza to miejsce jako moją destynację do zamieszkania :) Chodząc po Jarmarku ojciec wpadł na pomysł, żeby pójść coś zjeść do restauracji. Wybiłam mu ten pomysł z głowy mając wizję dłuuuugiego oczekiwania w tłumie ludzi. Już wolę zjeść suchą bułkę... Więc pojechaliśmy do miejsca docelowego - Sopotu. Odebraliśmy klucze do mieszkania i... kolejne zderzenie. Warunki szumnie nazwanego "apartamentu" było mooocno średnie... Ale z drugiej strony nie przyjechałam tu siedzieć w mieszkaniu. Z oporami wsiadłam do windy i z duszą na ramieniu, wbijając paznokcie w mamy rękę, wyjechałam na 8 piętro. 10 min zajęło mi oswojenie się z wysokością. 

Po chwilowym odpoczynku wyruszyliśmy na plażę. Po drodze zjedliśmy kebaba w ustronnej knajpce. Bez większych problemów. Tradycji stało się zadość i na plaży złapała nas potężna ulewa. Nie byłam na to gotowa, nie miałam kurtki ani parasola. Do tego zaczęło wychodzić na mnie zmęczenie po nieprzespanej nocy. Tym razem, wyjątkowo, nie byłam zadowolona z tego, że zmokłam jak kura ;) Trzęsłam się z zimna jak galareta. A zamiast wrócić do mieszkania, to brnęliśmy dalej w stronę centrum licząc na to, że przestani padać. Ale tak się nie stało. Więc Chojrak Kasia zaproponowała, żeby do mieszkania wrócić autobusem. Ja! Autobusem! Co za głupi pomysł! Ale stwierdziłam - spróbuję. 

Podjechaliśmy tylko 2 przystanki (z 12). Tak spanikowałam i znów się trzęsłam (tym razem już nie z zimna), że musieliśmy wyjść. Przeraziło mnie to zamknięcie w blaszanej puszce i stanie na światłach. Dalszą drogę, ok. 3 km, przeszliśmy na piechotę. Zębami szczękałam jeszcze z dobre 10 minut. Teraz, pisząc tego posta, czuję ból całej szczęki.



Pod wieczór zachciało nam się "czegoś", a że byliśmy mega zmęczeni, to postanowiliśmy podjechać autem do centrum. Jeszcze w mieszkaniu mama wypiła pół piwa a ojciec resztę zgrzewki, więc kierowanie przypadło mnie. Wiadomo, że jeżdżąc po nowym, nieznanym miejscu, mogłam jeździć jak niedzielny kierowca, co ewidentnie nie spodobało się mojemu ojcu, bo co chwilę "prychał i sykał", a także rzucał uwagi. Mogę powiedzieć, że jest to skuteczna metoda utrzymania taty w abstynencji :) Już wiem, że jutro nawet nie spojrzy na piwo hahaha

P.s. Woda w Bałtyku jest ciepła jak zupa! Oszalałam :) Nigdy jeszcze nie była taka cieplutka :)

100 postów! Brawo ja i brawo Wy!

Setny post! Rety, kiedy ja tyle napisałam? :) 

Brawo dla mnie za wytrwałość! Nie ukrywam, że często nie chce mi się usiąść do kompa i pisać. Ale jest to dla mnie forma terapii i robię to, bo chcę się z kimś podzielić tym, co przeżywam na co dzień. Chcę zobrazować, jak ciężkie bywa życie "nerwicowca" i na czym w ogóle ta choroba polega. Chcę się dzielić z kimś swoimi małymi sukcesami.



Brawo dla Was, moich czytelników, którzy celowo, bądź przypadkiem, trafili na tego bloga. Co prawda jest Was niewielu, ale widzę, że z każdym kolejnym postem liczba odwiedzających rośnie! Dziękuję! 

To co, dobijamy do kolejnej setki? :D 

P.s. Już w piątek TO wydarzenie, a w zasadzie dopiero preludium. Umieram ze strachu! Obserwujcie bloga w weekend, będzie się działo :) 

Co mi odbiło??

Powrót do rzeczywistości po wakacjach był ciężki. Brakuje mi morza, swobody w poruszaniu się, tego klimatu. Próbuję sobie nadrobić innymi rzeczami, które również lubię. Jest to m.in. zbieranie grzybów. Niestety nie zawsze mam z kim jechać. Od powrotu z wakacji byłam na grzybach 3 razy.

1 raz z rodzicami i wujkiem. Efekt - 1 hydroxyzyna. To przez wujka, który nie wie o mojej nerwicy. W efekcie uderza we mnie bardziej i koło się zamyka. Dla porównania w ciągu całych wakacji też zażyłam tylko 1 hydroxyzynę. A jak te dwie rzeczy mają się do siebie? Nijak.

2 raz byłam z mamą i babcią. Lęk też był, ale nieco mniejszy. Obeszło się bez leków. Za to zaczął padać deszcz. Mi to nie przeszkadzało, ale babcia zaczęła narzekać i musiałyśmy wracać. 

3 raz byłam sama z mamą. Najbardziej udany wyjazd. Też był stres i napięcie - a jakże - ale do opanowania. Przez wszystkie te razy nie nazbierałam zbyt wiele grzybów. Ale przecież nie o to chodzi w moim grzybobraniu :) Liczy się fakt wyjścia z domu, walka z lękiem, spacer na świeżym powietrzu, zmiana otoczenia. A grzyby to tylko przyjemny pretekst i dodatek :) 



A teraz nawiązanie do tytułu postu. Po obejrzeniu jednej z reklam w TV wpadłam na szalony pomysł. Ojciec podchwycił zajawkę i lawina ruszyła. W połowie sierpnia wydarzy się coś, czego już bardzo się boję. Można nawet powiedzieć, że lęk jest większy od ekscytacji. O wiele większy. Mam już koszmary, w dzień odczuwam lęk na samą myśl. To szaleństwo. Ale postanowiłam, że póki co nie pochwalę się o co chodzi. Zrobię Wam niespodziankę (o ile dotrwam do tego czasu i wszystko się uda). O rety, co mi strzeliło do głowy??? AAAAAAAaaaaaaaaaa