Czwarty dzień pobytu w szpitalu - rekonwalescencja

 W czwarty dzień wszystkie czynności mniej więcej się powtarzały. Trzy razy dziennie obchód, trzy posiłki dziennie - pierwszy raz na obiad dostałyśmy stały pokarm i nawet był dobry, co kilka godzin zastrzyki, nawet nie wiem z czym, ponieważ tabletki przeciwbólowe dostawałyśmy już tylko na żądanie. Na szczęście już ich nie potrzebowałam. Ból odczuwałam "tylko" przy poruszaniu się, spinaniu mięśni i zakazanych czynnościach, czyli śmiechu, kaszlu i kichaniu.

W ten dzień wypadał dzień matki. Musiałam coś wymyślić na odległość. Zamówiłam mamie duży bukiet kwiatów. Nie miałam siły na więcej kombinacji. Nadrobimy, jak wyjdę ze szpitala. Chociaż wiem, że największym prezentem było dla niej to, że wszystko się udało, operacja się powiodła, a ja dałam radę. Sąsiadki miały dzisiaj odwiedziny swoich dzieci. Mnie odwiedziła matka. 

Po południu mama pojechała do swojej mamy i zapytała mnie, czy przysłać do mnie ojca. Na początku nie chciałam, ale jak już wychodziła, to poczułam, dziwny niepokój i zmieniłam zdanie. Nie wiem czemu, ale jakoś sobie ubzdurałam, że być może wypuszczą mnie już dzisiaj i zrobię mamie niespodziankę na dzień matki. Niestety po wieczornym obchodzie swoje złudzenia mogłam schować między bajki. Zapytałam "Szefa" kiedy wyjdziemy, ale odpowiedział, że jeszcze nie wie i to zależy od wyników naszych badań. Ja z Moniką miałyśmy wyjść prawdopodobnie na następny dzień lub w sobotę, a starsza Pani w niedzielę.


 

Tata przyniósł mi list z NFZ. Przyszła decyzja o sanatorium, na które czekamy z mamą od 4 lat. Otwierałam pełna nadziei, że będzie to ośrodek nad morzem. Niestety tu też się zawiodłam. Wyznaczono nam sanatorium w Muszynie w terminie 2-22.08. Z jednej strony cieszyłam się, z drugiej było mi żal, że to nie morze. Zaczęły się też wątpliwości, czy wydobrzeję do tego czasu i będę mogła jechać oraz jak ogarnąć zdalnie obie firmy! Tym ostatnim akurat bardziej martwiła się mama. Ja wierzyłam, że jakoś to ogarniemy.

Tata pojechał do domu, a mnie zaczął dopadać lęk. Na początku był słaby, ale wiedziałam, że to dopiero preludium. Za oknem zaczęło się ściemniać, a sąsiadki już drzemały. Ja nie mogłam zasnąć. Poszłam do pielęgniarki po hydroxyzynę. Z kantorka wyszła młoda dziewczyna (studentka?) i zapytała, co potrzebuję. Powiedziałam, że przyszłam po coś na spanie. Nie bardzo wiedziała, jak zareagować, ale akurat na to weszła jej przełożona, którą zapamiętam do końca życia. Powiedziała nieuprzejmym głosem:

- Daj jej dwudziestkę piątkę hydroxyzyny.

Dostałam leki i wróciłam do łóżka. W głowie pojawiła mi się myśl, że skądś tą młodą znam, ale nie mogłam sobie skojarzyć skąd. W końcu zasnęłam. W zasadzie była to tylko drzemka. Spałam bardzo płytko i po 2 godzinach obudziłam się. Była 2 w nocy. Na oddziale było cicho. Czułam mocne bicie serca. Zaczęłam się trząść. Lęk zaczął rosnąć. Bałam się iść do pielęgniarki, bo wiedziałam, że śpią i będą złe, że je obudziłam. Miałam w torbie swoją hydroxyzynę, ale bałam się ją wziąć, bo przecież wszyscy lekarze i pielęgniarki powtarzały mi, że nie wolno brać żadnych leków na własną rękę i wszystkie należy im przekazać. 

Mijały minuty, a mi nie przechodziło. Wręcz przeciwnie - czułam się coraz gorzej. Nie mogłam zrozumieć dlaczego, przecież tyle już wytrzymałam, tyle przetrwałam bez lęku. I może to właśnie był powód - nerwica powiedziała stop! Teraz ja przejmuję kontrolę! 


 

Próbowałam jakoś się uspokoić. Robiłam ćwiczenia oddechowe i rozluźniające. Nic. Miałam ze sobą książkę o sposobach na pozbycie się lęku. Nie chciałam obudzić sąsiadek światłem, więc czytałam ją przy świetle telefonu. Nie umiałam się skupić, a im bardziej próbowałam, tym bardziej dawał mi popalić. Męczyłam się tak do 4.30. W końcu odważyłam się pójść do pielęgniarek po hydroxyzynę, albo chociaż porozmawiać o swoim problemie, to już by dużo dało. Wyszłam na korytarz. Pusto. Drzwi do pielęgniarek zasunięte. Jedynie drzwi do kantorka stażystki były uchylone. Słyszałam, jak przewraca się na tapczanie. Bałam się do niej podejść, zapukać. Lęk coraz silniej dawał się we znaki. Zaczęłam chodzić po korytarzu i chrząkać, żeby usłyszała moją obecność. I faktycznie po którejś rundzie wyszła rozczochrana z kantorka. Była miła i spytała, jak może mi pomóc. I wtedy mnie oświeciło - przecież to żona mojego sąsiada, odwiecznego adoratora, któremu dałam kosza! Gorzej nie mogłam trafić. Co za wstyd, teraz cała dzielnica będzie wiedzieć, że jestem psychiczna i biorę na to leki! 

- Chciałabym coś na spanie, bo nie mogę zasnąć.

- Jest już przed piątą, ale proszę zaczekać, zapytam pielęgniarki, czy możemy coś podać.

I poszła ją obudzić. Pinda nawet nie podniosła się z łóżka żeby sprawdzić, że hydroxyzynę mam zapisaną w karcie i że cierpię na nerwicę lękową!

- Niestety pielęgniarka powiedziała, że zaraz wstajemy i nie można już podać leku.

Oszołomiona wróciłam do łóżka. Kurwa że co? Wiedziałam, że pizda będzie złośliwa, bo ją obudziłam! I do tego ta znajoma stażystka! Lęk mnie obezwładnił. Wiedziałam już, że co by się nie działo, wychodzę dziś do domu. Jeśli będzie trzeba, to na własne żądanie. Wszystko było tak dobrze, aż do tego dnia, który musiała zjebać jedna stara pizda! 

Odczekałam do 5.30 i zaczęłam budzić mamę. Opowiedziałam jej ze łzami w oczach jak się czuję i kazałam jej natychmiast do mnie przyjechać. Wiedziałam, że nie wpuszczą jej na oddział, ale już samo to, że będzie pod szpitalem, dawało mi namiastkę bezpieczeństwa. 


0 komentarze:

Prześlij komentarz