I stało się. Nastał ten trudny dla mnie dzień.
Rano wstałam wcześnie, żeby się do końca przygotować i spakować. Lekarz na ostatniej wizycie powiedział, że przyjęcia są między 8-9, ale żeby przyjść na 9.
Z domu wyszłam z płaczem. Emocje brały górę i bardzo się bałam - nie wiem czego bardziej: czy operacji i idącego z nią ryzyka, czy mojej nerwicy lękowej.
W drodze do szpitala trochę się uspokoiłam, ale gdy wychodziłam z torbą z samochodu na parkingu, znów zalała mnie fala łez. To był taki bolący szloch z głębi serca, okropne uczucie.
Przed drzwiami do szpitala opanowałam się, ze względu na wstyd przed innymi ludźmi. Na izbie przyjęć było już parę osób. Podeszłam do okienka bez kolejki (jeszcze jej wtedy nie było) i zostałam wpisana. Na rękę dostałam opaskę z oddziału. A więc to już. Jezu.
Potem kazali czekać w poczekalni na wizytę lekarza. O ile pierwszy etap poszedł szybko, o tyle czekanie na wizytę dłużyło się niemiłosiernie. Przybywało coraz więcej kobiet, większość z osobami towarzyszącymi. Zastanawiałam się, z którą z nich będę leżeć na sali. Po 40 min. lekarza wciąż nie było. Zaczęłam panikować. Przecież nie mogę się już wycofać, nie mogę uciec, bo teoretycznie jestem już na oddziale. Wzięłam 10mg hydroxyzyny. Piłam dużo wody i kursowałam do toalety. Lekarz przyszedł dopiero po godzinie. Byłam dopiero 5 w kolejce. Na szczęście po chwili przyszedł drugi lekarz i kolejka zaczęła maleć.
Do gabinetu weszłam z mamą, sama się bałam, byłam zbyt roztrzęsiona. Młody stażysta przeprowadził krótki wywiad, wypełnił jakieś formularze i znów kazał czekać w poczekalni, aż przyjdzie po mnie pielęgniarka. Przyszła dość szybko i kazała się za sobą. Powiedziała, że mama może już iść, ale powiedziałam kategoryczne NIE. Skierowałyśmy się do windy. Wyraziłam swoją obawę co do tego urządzenia dźwigowego. O jak byłam wtedy naiwna, bać się jechać windą jedno piętro. To było nic w porównaniu do tego, co czekała mnie później.
Weszłyśmy na oddział. Drzwi były otwierane kodem, co już mnie trochę zestresowało. W pierwszej kolejności miałam iść oddać krew i założyć wenflon. Adrenalina była tak duża, że igły ani krew nie robiły na mnie wrażenia. Pielęgniarka poinformowała, że za chwilę będzie badanie. Mamy zdjąć majtki i czekać w kolejce przed gabinetem. Spytała jeszcze, czy jestem od szefa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten ginekolog, który wywołuje ambiwalentne uczucia, jest ordynatorem. Powiedziałam jego nazwisko, na co pielęgniarka powiedziała, że w takim razie może nie będę badana. Ale do kolejki i tak mam iść.
Mama czekała przed zabiegowym. W międzyczasie podeszła do niej inna pielęgniarka:
- Co Pani tu robi?
- Czekam na córkę. Jest w środku.
- Ale przecież córka jest pełnoletnia.
- No i co z tego?
Na szczęście się odczepiła i poszła dalej.
Wenflon założono mi na przegubie przedramienia. Było to bardzo niewygodne i bolało nawet bez ruszania ręką. To jakby kara za to, że jestem "od szefa", bo okazało się, że dla swoich pracowników był jeszcze bardziej arogancki i wymagający.
Następnie zostałam skierowana do dyżurki pielęgniarek, gdzie po raz drugi musiałam podać te same informacje, co w gabinecie stażysty. Szczęście, że zostałam posadzona przodem do monitora i widziałam, co pielęgniarka pisała, ponieważ - nie pytając mnie o zdanie - w polu "stan pacjenta w momencie przyjęcia", mając do wyboru trzy opcje: spokojny, z objawami lęku, agresywny, zaznaczyła "spokojny". Powiedziałam jej, żeby zmieniła na "z objawami lęku", przez co wywiązał się między nami dialog. Zapytała, co mi dolega, jak długo choruję i jak sobie z tym radzę. Na koniec powiedziała, że nie pyta z ciekawości, tylko jej syn ma podobne problemy i nie umie sobie z nimi poradzić. Pomyślałam sobie "super, przynajmniej mam już jednego sprzymierzeńca wśród pielęgniarek". O jakże się myliłam...
Potem zostałam już zaprowadzona do sali. Pod oknem leżała już jakaś babka w wieku ok. 47 lat. Ja dostałam środkowe łóżko. Pomyślałam, że najgorsze, ani blisko okna, ani drzwi. Tak, jakby to przybliżało mnie do możliwości ucieczki... Po chwili dołączyła do nas jeszcze jedna Pani w wieku ok. 76 lat. Zaskoczyło mnie, że na oddziale nie ma ciężarnych - były tylko kobiety z diagnozami ginekologicznymi. Nie trudno się więc domyślić, że byłam najmłodsza.
Zajęłam łóżko, przebrałam się w koszulę (obowiązkowa na oddziale ginekologicznym) i wraz z sąsiadkami poszłyśmy do kolejki na badanie. Mama nadal mi towarzyszyła. Wyglądało to co najmniej zabawnie, jak z 20 kobiet stoi w kolejce przed jednymi drzwiami, zestresowane, jeszcze wtedy zawstydzone, a po 4 minutach wychodzą zadowolone. Jakby nie wiadomo co w tym gabinecie robili.
Nadeszła moja kolej. Pierwsze zaskoczenie nastąpiło już po otwarciu drzwi, gdzie przy fotelu ginekologicznym, oprócz swojego lekarza ("szefa"), zobaczyłam pielęgniarkę, a przy biurku jeszcze jednego mężczyznę i dwie kobiety. Mało tego - fotel był tak ustawiony, że świeciło się gołą dupą prosto na biurko. Odległość była tak niewielka, że gdyby nie maseczki, zapewne czuliby zapachy niejednej pacjentki. Swoją drogą czy nie powinni kazać nam obmyć się przed badaniem? Ja zrobiłam to przed wyjściem z domu, ale na pewno gro starszych kobiet ostatni prysznic brało wieczorem...
Wskoczyłam na fotel, rozłożyłam nogi. "Szef" coś powiedział do pielęgniarki, ale nie rozumiałam co, bo wszyscy mieli maseczki. Piguła zaglądała mi w krocze, jakby chciała od zewnątrz zobaczyć mojego mięśniaka... Osoby przy biurku coś notowały i jakby nie zwracały na mnie uwagi. Lekarz wsadził we mnie palce, po czym powiedział "A, to pani". Dziś ten tekst opowiadam jako anegdotę, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Następnie zaczął rzucać jakimiś medycznymi nazwami do osób przy biurku, a mi zostało w głowie tylko "-tomia", co oznacza medyczne określenie usunięcia fragmentu ciała. Po zejściu z fotela lekarz kazał mi podejść do biurka podpisać dokumenty. Zobaczyłam plik papierów. Mężczyzna przy biurku odgiął tylko róg jakiegoś druku i kazał mi podpisać. Zapytałam, co w ogóle podpisuję. "Zgodę na usunięcie macicy" - usłyszałam w odpowiedzi. Podpisałam, odwróciłam się na pięcie i z płaczem wyszłam z gabinetu. "-tomia" + zgoda na usunięcie - wkręciłam sobie, że wpadłam w pułapkę i zostanę na stałe okaleczona i bezpłodna.
Dostałam napadu płaczu. Czułam się w sytuacji bez wyjścia. Dopiero wtedy dotarła do mnie powaga sytuacji. Przecież ja za chwilę mogę zostać bezpłodna! Wszystko ma zależeć od jednego lekarza, a ja nie mam już na to wpływu! Mama zaczęła mnie pocieszać i próbowała racjonalizować. Może jednak powinnam się wypisać i poczekać na operację u profesora? W tamtym momencie czułam się tak bardzo zagubiona i bezradna. Znów musiałam podjąć decyzję o własnym żuciu. Jednak tym razem czułam ogromną presję, strach, niepewność i bezradność.
Po chwili do sali weszła kolejna pielęgniarka z aparatem do EKG. Wyprosiła mamę na korytarz, a mi kazała się rozebrać. Zapytała, co się stało i czemu płaczę, a następnie ryknęła na mnie, że mam się uspokoić, bo EKG nie wyjdzie i jeszcze dostanę gorączki i zamkną mnie w izolatce. Jak się domyślacie, to nie pomogło.
Udało się zrobić EKG, pielęgniarka wyszła i mama wróciła na salę z uśmiechem na twarzy. W międzyczasie poszła jeszcze raz do "Szefa" i na spokojnie z nim porozmawiała.
- Przecież mówiłem córce, że podpisanie zgody to tylko formalność i na 99% wytniemy samego mięśniaka. Mówiłem jej to ze 100 razy!
No akurat. Gdyby tak było, to nie byłoby całej tej histerii. Albo byłaby mniejsza. To mnie uspokoiło. Jeszcze nie było południa, a ja już byłam wykończona emocjonalnie i fizycznie. Mama poszła do domu a ja o dziwo powiedziałam jej, że nie musi już przychodzić po południu.
Po obiedzie, jakim była wodzionka z kaszą manną, przyszła kolejna pielęgniarka i powiedziała, że za chwilę mamy SPA, czyli golenie i lewatywę. O fuck.
Poszłam na pierwszy ogień. Przed przyjściem do szpitala ogoliłam się sama, więc ten punkt mogliśmy pominąć. Natomiast lewatywa mnie nie ominęła. Była to moja pierwsza w życiu przygoda z tą damą. Gabinet był na drugim końcu korytarza. Standardowo trzeba było przyjść bez bielizny. Położyłam się na kozetce z podkurczonymi kolanami, twarzą do ściany. Kątem oka dostrzegłam, że na wieszaku podjeżdża do mnie litrowy baniak z wodą, z którego prowadziła rurka, zakończona dyszlem o średnicy co najmniej 2 cm. Pomyślałam tylko jedno: o ja pierdolę. Nie będę się rozpisywać, jak okropne było to uczucie, gdy woda wlewa ci się do brzucha. Piguła powtarzała tylko, że mam nabrać powietrze i wydąć brzuch, bo inaczej woda nie chce wchodzić. Równocześnie czułam, że zaraz ją obryzgam tyłem. Po wlaniu całości dostałam podkład (dla niewtajemniczonych jest to podpaska w rozmiarze XXXXXL) i musiałam wrócić do pokoju przez cały korytarz trzymając go ręką między nogami. Przypomnę, że byłam w koszuli nocnej i bez bielizny, także wszyscy mogli sobie pooglądać moje pośladki. Po mnie poszła koleżanka spod okna, a ja miałam wytrzymać ok. 15 minut, ale już po 5 minutach wszystko ze mnie wyleciało. Całe szczęście, że poszłam pierwsza, bo miałyśmy jedno WC na 6 osób. Gdy ja już byłam po wszystkim, koleżanki z pokoju walczyły o toaletę. A że starsza pani nie była całkiem sprawna fizycznie, to trochę to trwało. Uśmiałyśmy się do łez, gdy ta spod okna, trzymając się za dupę, waliła starszej w drzwi krzycząc: babka wyłaź kurwa!
Ostatnia w tym dniu przygoda to była konsultacja z anestezjologiem. Kobieta była przesympatyczna i aż oczy mi wyszły z orbit, gdy zobaczyłam, że nosi to samo nazwisko co "Szef". Pozwoliła się o wszystko wypytać, miałam zadawać nawet te najgłupsze pytania i nie słuchać plotek, które krążą po oddziale. Powiedziałam jej dokładnie o swoich lękach, jak wyglądają i kiedy atakują. Powiedziała, że zapisze mi odpowiednie leki na noc i przed operacją, żebym się nie bała. Zaznaczyła, że mam nie brać samodzielnie żadnych leków (hydroxyzyny) i w razie potrzeby iść do pielęgniarek, które mi ją dadzą.
Na kolację nie dostałyśmy już nic. Zakumplowałyśmy się z dziewczyną spod okna (nazwijmy ją Monika) mimo różnicy wieku i gadałyśmy aż do wieczora. Na noc dostałam zapowiadaną tabletkę, także zasnęłam bez problemu i bez lęku o nadchodzącą operację i nie wybudzałam się w nocy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz