Drugi dzień pobytu w szpitalu - operacja

 Rano obudziła mnie pielęgniarka. Przyszła już przygotować mnie do operacji. Na szczęście szłam jako pierwsza. Kazała zażyć jakąś tabletkę (głupiego jasia) i chciała podłączyć mi kroplówkę. Zapytałam, czy mogę się szybko umyć. Co za absurd, że sami tego nie zalecili! Tata przy laparoskopowej operacji na kolano musiał się cały umyć w płynie antyseptycznym, a tu będą mi rozcinać brzuch i grzebać od zewnątrz w kroczu i nic! Przecież to nawet dla ich własnej wygody! 

Na szczęście pielęgniarka dała mi 2 minuty na prysznic, po czym podpięła mi kroplówki. Zaczęłam czuć dziwny niepokój, adrenalinę, ale bez ataku paniki. Tłumaczyłam sobie, że zaraz mnie uśpią i nie będę już nic wiedzieć. A czy się obudzę, czy nie, było mi już wszystko jedno. Bałam się tylko, żeby nie wybudzić się w trakcie operacji. 

Napisałam do mamy sms-a, że chyba za chwilę mnie zabiorą. I rzeczywiście, gdy tylko kroplówki się skończyły, przyszły po mnie 2 pielęgniarki, kazały ubrać maseczkę i razem z łóżkiem wwiozły mnie do windy. Od tego momentu wszystko działo się jak w matrixie. Było tak bardzo nierzeczywiste, że przez kolejnych kilkanaście dni po operacji odtwarzałam te sceny w głowie po tysiąc razy. Wręcz dręczyły mnie retrospekcje. 


Pamiętam, że w windzie pielęgniarki rozmawiały o tym, kto dziś operuje. Nie były zachwycone, że ma to być "Szef". Prosto z windy wjechałam na salę przedoperacyjną. Kazali mi przesiąść się ze swojego łóżka na łóżko operacyjne. Następnie na nowym łóżku zostałam przewieziona na salę operacyjną. Wszystko pamiętam jak przez mgłę, jakbym wyszła ze swojego ciała i patrzyła na to z boku (nie, to nie była śmierć kliniczna ;) ). Na sali było w sumie pięć kobiet. Dwie siedziały pod ścianą, jedna (pielęgniarka anestezjologiczna) podpinała mi rękaw do mierzenia ciśnienia oraz przyssawki do monitorowania czynności życiowych, dwie pozostałe przygotowywały narzędzia. Sala wyglądała inaczej, niż to sobie wyobrażałam i jak to wygląda na filmach.

Tak sobie leżałam i obserwowałam. Nade mną była ta wielka lampa, na wprost przed oczami miałam drzwi, a nad nimi zegar. Minęło już 15 minut, jak leżałam bezczynnie. Wciąż czekaliśmy na chirurga. Nawet nie wiem kiedy ten czas minął. Emocje we mnie buzowały, adrenalina utrzymywała mnie w najwyższej gotowości, ale - o dziwo - nie czułam paraliżującego lęku! Nie wiem co dostałam, ale chcę tego więcej. Nagle poczułam, że serce zaczyna mi kołatać jak oszalałe. Popatrzyłam na monitor żeby sprawdzić, czy ma to odzwierciedlenie w falach EKG. Czułam, że zbliża się atak paniki i że za moment będziemy mieli problem. Zanim jednak się odezwałam, pielęgniarka podała mi maseczkę z tlenem. Zrobiłam pierwszy wdech i poczułam, że zaczyna mi mrowić ciało. Przy drugim wdechu piguła zapytała, czy kręci mi się w głowie. Rzeczywiście zaczęłam odlatywać. Trzeciego wdechu już nie pamiętam. Nie spodziewałam się, że to nastąpi tak szybko!


 

Obudziłam się jak wwożono mnie z powrotem na salę. Pierwsze co zrobiłam jak otworzyłam oczy, to zapytałam pielęgniarki, czy mam macicę. Odpowiedziała, że nie wie i mam pytać o to lekarza. Podpięli mnie do kroplówki i położyli na brzuchu worek z piaskiem. Zaczęłam się trząść jak w ataku paniki. Wystraszyłam się tego. Piguła pomyślała, że po prostu jest mi zimno i przykryła mnie dodatkowo kocem. Napisałam tylko do mamy "jestem po" i zasnęłam. 

W międzyczasie mama atakowała telefonami pielęgniarki. Jak usłyszała, że jestem już po operacji, natychmiast do mnie przyjechała. Odwiedziny były między 14-19 i nie chcieli jej wpuścić na oddział. Na szczęście udobruchała jakoś pigułę i pozwoliła jej na chwilę wejść. Przebudziłam się. Mama stała nad moim łóżkiem i płakała z emocji. Ja w tym momencie czułam, że dokonałam czegoś wielkiego, pokonałam samą siebie. Nie pamiętam już czy wymieniłam z mamą jakieś słowa, bo znów zasnęłam, a mamie kazali już wyjść. 

Znów się przebudziłam, gdy do sali wjeżdżała po operacji starsza sąsiadka. Zaczęła wymiotować i momentalnie mi też zrobiło się niedobrze. Nie wytrzymałam i zwymiotowałam żółcią do nerki. I wtedy po raz pierwszy poczułam ból. Tylko kobiety po cesarskim cięciu zdają sobie sprawę, jaki to olbrzymi ból! Nie można się dźwignąć, nie da się zaśmiać, zakaszleć ani kichnąć. Wymiotowanie bolało jak połykanie żyletek, tyle że w drugą stronę. Niesamowicie chciało mi się pić, a nie mogłam jeszcze wtedy nic łyknąć. Przyszła pielęgniarka i podała kolejną porcję leków przeciwbólowych. Miałam nadzieję, że po tym trochę mi przejdzie, ale tak się nie stało. Brzuch bolał mnie jak przy najgorszej miesiączce plus ból wszystkich przeciętych powłok brzusznych. To było nie do wytrzymania! Odnosiłam wrażenie, że jestem na żywca cięta skalpelem. Co to był za ból! Nawet nie mogłam zwinąć się w kłębek. W tamtym momencie pomyślałam, że nigdy w życiu nie chcę urodzić dziecka przez cesarkę. 

Sąsiadka znów zaczęła wymiotować, ale tym razem nie trafiła do nerki. Zarzygała pościel, poduszkę, koszulę nocną i podłogę. I ze mnie znów wytoczyła się fala torsji. Nie miałam już czym wymiotować, a samo szarpanie potęgowało ból x10. To był koszmar. Pielęgniarki przyszły przebrać sąsiadkę i wtedy zapytałam, czy mogę prosić o silniejszy lek przeciwbólowy, bo ten w ogóle nie działa. Jak się okazało, podano mi Pyralginę... Po takiej operacji... Gdzie mi podczas zwykłej miesiączki ledwo ketonal uśmierza ból! Piguła poszła sprawdzić moją kartotekę i powiedziała, że w zaleceniach mam zapisaną tylko Pyralginę i Tramal, ale skoro wymiotuję, to Tramalu mi nie poda, bo będę wymiotować jeszcze bardziej. Mam poczekać na obchód i zapytać lekarza o inny lek. Widząc mój ból po chwili wróciła z zastrzykiem i powiedziała, że da mi pół dawki Tramalu, ale pod skórę. Trochę pomogło. Znów zasnęłam.

Kiedy po raz kolejny otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku "Szefa", który mnie operował. Od razu zapytałam tylko:

- Mam macicę?

Zaczął się śmiać i odpowiedział:

 - Nieeeeeee.

Ufff, odetchnęłam z ulgą, ale na żarty to sobie wybrał zły moment. Na następny dzień Monika śmiała się, że co tylko otworzyłam oczy, to każdego pytałam czy mam macicę, jak w amoku. Nie miałam już odwagi zapytać o cięcie, z resztą nie zdążyłabym, bo po chwili już go nie było. W zamian przyszła pielęgniarka i zdjęła mi obciążenie z brzucha. Wreszcie mogłam zobaczyć jak jestem pocięta. Odsłaniam koszulę i widzę opatrunek. Poziomy opatrunek! A więc udało się nie tylko uratować macicę, ale również zrobić cięcie w poziomie zamiast w pionie! Co za radość! Żeby jeszcze tylko przestało tak boleć... Spod opatrunku wystawała mi rurka od drenu a z krocza... cewnik. Nawet nie wiedziałam, że go mam. I całe szczęście, że go mam, bo nie byłam w stanie zwlec się z łóżka do WC. 


Po południu przyszła mama. Okazało się, że jak przyszła za pierwszym razem, to już wiedziała, że operacja się udała, ale nie zdążyła mi powiedzieć, bo pielęgniarka ją wyprosiła. A ja, na miejscu, tyle czasu żyłam w niepewności! Co za absurd! Mama pojechała, przyjechał tata i zobaczyłam w jego oczach wzruszenie i dumę, że dałam radę. Chyba sam w to nie wierzył. 

Na wieczornym obchodzie zapytałam "Szefa":

- Czy mogę dostać inny lek przeciwbólowy, np. Ketonal, bo Pyralgina słabo na mnie działa?

- Że co? Hahahaha. Nie. 

Koniec obchodu.

Została przy mnie pielęgniarka, która powiedziała, że Ketonal rozrzedza krew i nie mogą mi go dać, bo jest ryzyko krwotoku. Nie mógł sam mi o tym powiedzieć? Nie mniej jednak zapisał mi coś innego (nie wiem co) i od tamtego momentu nie poczułam już więcej tego żyletkowego bólu. Na noc poprosiłam o "tabletkę na spanie", czyli hydroxyzynę i noc (z przerwami) przespałam. Nie wiecie jak trudno jest spać na wznak bez możliwości jakiegokolwiek ruchu na boki. 

I dzień operacji przeszedł do historii.

 



0 komentarze:

Prześlij komentarz