Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

"Dość dobre powody, aby pozostać przy życiu" Matt Haig

 Książkę przeczytałam już dość dawno, ale teraz jest dobry moment, żeby wrzucić z niej cytaty - chociaż w sumie cała nadaje się do wklejenia tutaj :)


"Depresja sprawia, że twoje myśli są zafałszowane."

"Słowa - mówione lub pisane - łączą nas ze światem, więc opowiadanie czegoś ludziom czy przelewanie myśli na papier ułatwia nawiązanie kontaktu zarówno z nimi, jak i z prawdziwą wersją siebie."

Ale czasami potrzeba więcej odwagi, by żyć, niż by się zabić".        Albert Camus

                                                                           

"Najdziwniejszą cechą umysłu jest to, że mogą się w nim dziać bardzo intensywne rzeczy, ale nikt inny nie jest w stanie ich dostrzec".

"Ceną za bycie pierwszym inteligentnym gatunkiem w pełni świadomym istnienia wszechświata jest zdolność do odczuwania jego ciemnej strony."

"Wątpliwości są jak stado jaskółek. Podążają jedna za drugą."

"Jeśli zatem znowu masz kolejny zły dzień, możesz powiedzieć: "Jest okropnie, ale bywało gorzej". I kiedy ci się wydaje, że to najgorszy dzień w twoim życiu, przynajmniej wiesz, że masz konto w banku złych dni i właśnie zrobiłeś przelew."

A kiedy burza się skończy, sam nie będziesz wiedział, jak ci się udało ją przeżyć. Nie będziesz nawet pewien, czy naprawdę już minęła. Ale jedno powinno być jasne - kiedy z niej wyjdziesz, nie będziesz już tym samym człowiekiem, który w nią wszedł. Właśnie na tym polega sens tej burzy.             Haruki Murakami

"Fakt, że mózg ma tyle funkcji, a my dalej nie wiemy, jak działa i dlaczego, jest magicznie niepokojący. (...) Nadal wiemy więcej o odległych gwiazdach niż o procesach zachodzących w mózgu, jedynej rzeczy w całym wszechświecie, która może ten wszechświat ogarnąć."

"Jeśli się boisz, kiedy nie ma się czego bać, twój mózg w końcu coś ci podrzuci. A to utarte przysłowie - "jedyną rzeczą, której należy się lękać, jest sam lęk" - staje się szyderstwem bez znaczenia. Lęk jest wystarczająco przerażający. To potwór."

"Kiedy każda część twojego ciała panikuje, chodzenie jest lepsze niż stanie w miejscu."

Rany to miejsce, przez które przechodzi światło.                  Rumi

"Twój umysł jest galaktyką. Więcej w niej mroku niż światła. Ale to właśnie światło czyni ją wartą wszystkich starań."

"Świadomość, że przyjemność nie pomaga zrekompensować bólu, tylko wywodzi się z niego, może mieć terapeutyczne skutki."

"Stymulacja i podekscytowanie, które wywołują nowe miejsca. W znajomym ci miejscu twój umysł skupia się tylko na sobie. W swojej sypialni nie masz nic nowego do zauważenia. Żadnych potencjalnych zewnętrznych zagrożeń, tylko wewnętrzne. Ale gdy zmusisz się do przebywania w innej przestrzeni (...), na pewno skupisz się bardziej na świecie istniejący poza twoim umysłem."

Podróżowanie uczy skromności. Widzisz, jak niewiele miejsca zajmujesz w świecie.                   Gustave Flaubert

"Lęk to największy zabójca miłości. Ale na szczęście działa to w dwie strony. Miłość jest największym zabójcą lęku."

"Czasami na tej wyboistej, strasznej ścieżce do wyzdrowienia to, co wydaje się porażką, może być krokiem naprzód."

"Czy poszedłbym do magicznego umysłowego spa i poprosił o wygaszenie wrażliwości? Prawdopodobnie nie. Życie musi przerażać, żeby dało się docenić jego cudowność."

"Uważaj na przepaść między tym, gdzie jesteś, a tym, gdzie chcesz być. Myślenie o przepaści powiększa ją. I kończy się upadkiem."

"Nie martw się o czas, który tracisz, rozpaczając. Czas, który nadejdzie później, podwoi jego wartość."

 


Andrzejki i urodziny taty

 Tata w tym roku obchodzi 60-te urodziny. W pierwszej wersji stwierdził, że urodziny zorganizuje w domu. Gdy tylko to usłyszałam, zaczęłam naciskać na przyjęcie w lokalu. Nie podobało mu się to, ale ostatecznie dał się przekonać. Urodziny miał w Andrzejki, więc była to idealna okazja. 

A dlaczego tak mi zależało na tym, żeby imprezy nie było w domu? Bo odczuwałabym lęk, że nie mam swojego azylu, że nie mogę wygonić gości, aby poczuć się bezpiecznie. A będąc poza domem mogłam w każdej chwili do niego wrócić, żeby poczuć się lepiej. 

Jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia, że będę woleć imprezę w lokalu, niż w domu ;)

W pierwszej wersji lista gości zawierała 28 pozycji. Kilka osób odmówiło i ostatecznie było nas 21 osób + 120 obcych ludzi, którzy również byli uczestnikami zabawy andrzejkowej. 

Muszę przyznać, że pierwszy raz od bardzo dawna cieszyłam się na myśl o czekającej mnie imprezie. Na tyle dobrze bawiłam się na ostatnim weselu, że teraz chciałam więcej i więcej. Do tego przygotowaliśmy tacie prezent - niespodziankę, co dodatkowo pobudzało ekscytację. 

Ten luz przed imprezą sprawił, że wszystkie przygotowania poszły sprawnie. Mało tego - godzinę przed czasem byłam już gotowa i nie mogłam się doczekać, aż impreza się zacznie.

 


Profilaktycznie (albo z przyzwyczajenia?) wzięłam 10mg Hydro. Na sali pojawiliśmy się pierwsi, ale zaraz po nas zaczęli się schodzić pozostali goście. Byli też znajomi rodziców, z których synem kiedyś się spotykałam (pamiętacie go?). Dla przypomnienia - był fajny, ale i trochę dziwny. Dałam mu kosza przede wszystkim dlatego, że był synem znajomych rodziców i nie przyznałabym się przed nim, że mam zaburzenia lękowe. Obecnie jest zaręczony i ma roczne dziecko. Jego matka jak mnie zobaczyła, powiedziała: "O wow, Kamil ty idioto" 😅. Nie powiem, podłechtało to moje ego ;) Swoją drogą ciekawe, jaki powód on jej sprzedał, że tak powiedziała.

Byłam tak głodna, że nie mogłam się doczekać, aż podadzą kolację. Po kolacji trochę rozmawiałam ze współtowarzyszami, później czekaliśmy na tort i uroczyste "sto lat" wspólnie z całą salą (ojciec tak się wzruszył, że się popłakał), a potem czekaliśmy na kolejny gorący posiłek. Dlatego właśnie przed 23 nie zatańczyłam ani razu i byłam trochę zła, bo co chwilę ktoś na coś narzekał. A to muzyka za głośna, a to nie taka, jakby chcieli, a to kluski zimne, a to serwetki zabrali, itp., itd. Do tego nikt z mojego kuzynostwa się nie bawił. Ba - po godzinie 1 w nocy już nikogo z młodych nie było!

Za to po 23 zaczęła się dla mnie prawdziwa impreza. Muzyka bardzo mi odpowiadała i znów bawiłam się jak wypuszczona z klatki. Tańczyłam sama, z rodziną, albo z obcymi mi ludźmi. Kilka kawałków przetańczyłam z mężem kuzynki, który znów próbował swoich sztuczek, ale skutecznie je neutralizowałam. Raz zostałam zaproszona do tańca przez obcego faceta. Nie przepadam za takimi sytuacjami, bo zazwyczaj ciężko jest mi się dopasować do czyjegoś rytmu (lubię prowadzić), a w najgorszej wersji partner próbuje small talków. I to była właśnie ta gorsza wersja. Nie słyszałam co do mnie mówi, nie byłam też w stanie przekrzyczeć muzyki. Być może z w/w powodów po drugim kawałku podziękował mi 😅

 


Do domu wróciłam o godz. 3. Lokal był niecałe 4 km od domu, więc nie miałam problemu z tym, że ktoś razem z nami wraca. Rano, po przebudzeniu, zobaczyłam sms z godz. 9 od kuzynki, czy mogą przyjść całą rodziną na ciasto. Serio?




Cel zrealizowany!

 W końcu, po latach zastanawiania się, czy to ma sens, czy na pewno chcę to robić, w to inwestować, udało się zrealizować jeden cel - postawienie nowego magazynu.

Kosztowało mnie to wiele nerwów.  Do tego ciągłe sprzeczki z ojcem, który chciał przejąć nad wszystkim kontrolę. Ale oczywiście tylko w tych wygodnych dla niego sprawach. Gdy coś było nie tak, to mi kazał wszędzie dzwonić, naciskał, ględził. 


Budowa miała trwać 2 miesiące. Trwała od maja do września. Sama przeprowadzka do nowego magazynu trwała miesiąc. I tutaj rzeczywiście dałam już ojcu wolną rękę - sam wybierał regały, układał je, rozplanowywał rozłożenie materiału, stołu do pakowania, itp. Ostatecznie był chyba bardziej zaangażowany w tworzenie tego miejsca niż ja. Widziałam, że dawało mu to ogromną satysfakcję i... spełniał swoje marzenie. Prawie 20 lat pracował jako kierownik magazynu, a teraz mógł stworzyć coś swojego.

Z wieloma kwestiami nie zgadzaliśmy się, np. z położeniem niektórych towarów, koniecznością instalacji dodatkowego wyposażenia, itp. Ale ostatecznie ulegałam mu, co było dla mnie trudne (mamy takie same charaktery), lecz konieczne z punktu widzenia mojego komfortu psychicznego. 

Jest to dla mnie duża inwestycja, która - mam nadzieję - zwróci się. W razie "w" mam plan awaryjny, ale nie chciałabym wprowadzać go w życie. W końcu odzyskałam swój pokój, który nie jest już zawalony towarem. Mama odzyskała garderobę oraz strych. Magazyn jest połączony z domem, więc w każdej chwili mogę do niego iść, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. W końcu będę mogła też kogoś zatrudnić do pomocy, bo nie będzie musiał chodzić nam po domu. Tylko czy to będzie konieczne, skoro ojciec zbudował sobie swoje wymarzone gniazdko, w którym spędza teraz każdą wolną chwilę i prawie bijemy się o to, kto ma robić paczki? :) 



Wycieczka na Dolny Śląsk

 Po powrocie z wakacji spadł ze mnie ogromny ciężar. Tak, jakbym większość lęku i napięcia zostawiła nad morzem. W związku z tym już po powrocie zaczęłam planować kolejny wyjazd. Padło na Dolny Śląsk. Znalazłam nocleg, przygotowałam plan wycieczki i pojechaliśmy (ja, rodzice + pies).

Podróż

Standardowo w dzień wyjazdu stresowałam się, głównie jazdą autostradą (brak możliwość ucieczki). Tym razem nie byłam kierowcą, więc wzięłam do auta szydełko i całą drogę dziergałam. Stres był do przeżycia - nie musiałam brać żadnych "dopalaczy". 

Po 3 godzinach jazdy mieliśmy pierwszy przystanek na zwiedzanie muzeum. O dziwo do większości miejsc można już wchodzić z psami, co jest dla mnie cudowną zmianą! W muzeum byliśmy praktycznie sami, więc nie było stresu. Obok - na dworze - znajdował się park iluminacji, ale niestety uruchamiali go dopiero za tydzień. Poza tym byliśmy w dzień i zaczęło mocno padać. Wsiedliśmy więc w auto i ruszyliśmy do Bolesławca, gdzie mieliśmy nocleg.

 



Rano podali w radiu, że na A4 był korek. Patrząc na mapę Google rzeczywiście pokazywało zator. Miałam nadzieję, że po wyjściu z muzeum będzie już po wszystkim, ale mapy wciąż pokazywały korek. Nie wiedziałam, co robić. Byliśmy w takim miejscu, że objazdu praktycznie nie było. Zaczął pojawiać się lęk. Zaczęłam sprzeczać się z ojcem, który nie słuchał moich obaw i kierował się na autostradę.

I stało się - wjechaliśmy. Nie było już odwrotu. Jechałam z duszą na ramieniu. Ulewny deszcz wzmagał mój lęk - przecież przy takiej pogodzie na pewno będzie jakiś wypadek! Mało tego - zaczęłam się bać, że to nam się przydarzy! Na szczęście żadnego wypadku nie było, za to były zatory przy zjazdach, spowodowane natężonym ruchem (byliśmy tam w godzinach szczytu), złą pogodą i natłokiem tirów. Gdy minęliśmy dwa największe węzły - napięcie opadło. 

Dalsza droga minęła spokojnie. Dojechaliśmy do celu, wypakowaliśmy się i poszliśmy na rynek coś zjeść. Wszystko odbyło się już bez stresu, chociaż przed wyjazdem obawiałam się spożywania posiłków w restauracji. Nie odwiedzałam ich od czasu ostatnich ataków paniki, nawet będąc nad morzem.


 

Po posiłku krótki spacer i wróciliśmy do mieszkania. Noc byłaby spokojna, gdyby nie to, że... lało, a pod naszym oknem znajdował się daszek wejściowy z pleksi, na który w równych odstępach czasu spadały krople z drzew lub z rynny. Odgłos był tak duży, że nie dawał mi spać. Myślałam, że zwariuję! Czułam się jak na chińskich torturach z kroplą wody! Dopiero gdy przykryłam głowę poduszką, to zasnęłam.


 

Dzień 2

Niestety wciąż lało. Mimo to pojechaliśmy zwiedzić "białą pustynie". Jest to mało znana atrakcja turystyczna, do której dojazd był tragiczny! Już myślałam, że tam utkniemy! Ostatecznie zostawiliśmy auto na poboczu i poszliśmy piechotą. Byliśmy brudni po kolana, nie mówiąc już o psie i samochodzie. Widoki trochę to wynagrodziły, chociaż nie były tak piękne, jakie mogły by być przy słonecznej pogodzie.


 

Kolejny punkt to Zamek Legend Śląskich. W zasadzie każda atrakcja była oddalona o ok. godzinę drogi z Bolesławca. I zaczął pojawiać się lęk. Głównie wtedy, gdy jechaliśmy przez puste pola, wsie bez zabudowań, no i gdy oddalaliśmy się od "bazy". Być może przetrzymałabym go, ale stwierdziłam, że nie będę się męczyć, jak jeszcze dużo rzeczy przed nami. Wzięłam więc 25mg hydro. 

Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że zwiedzanie jest tylko w grupach, a właśnie jedna z grup jest w środku i następne zwiedzanie będzie dopiero za 1,5h. W związku z tym pozwolono nam za darmo przejść się po zewnętrznych atrakcjach, które normalnie też są płatne. Wciąż lało, więc była to mocno średnia atrakcja. 


 

W drodze powrotnej mieliśmy zwiedzić jeszcze ruiny klasztoru, ale okazało się, że zwiedzać ich się nie da - są tylko do obejrzenia z ulicy. Zrobiliśmy to bez wychodzenia z auta. 

Po powrocie znów poszliśmy na rynek coś zjeść - i znów bez lęku. No ale byłam już na hydro. Za to noc przespałam całą, bez tortur wodnych.

Dzień 3

To był jedyny dzień, w który była pogoda. Aż chciało się jeszcze raz zwiedzić poprzednie atrakcje, żeby był lepszy efekt. Ale niestety doby się nie rozciągnie.

Dzień zaczęliśmy od zwiedzania Żywego Muzeum Ceramiki. Polegało to na przejściu z przewodnikiem po fabryce, w której normalnie trwała praca. Przechodziliśmy pomiędzy poszczególnymi stanowiskami zgodnie z tym, jak trwa produkcja ceramiki - wyrabianie z masy - układanie wsadu - wypalanie - drugie wypalanie - malowanie - szkliwienie - suszenie - wypalanie. Było to bardzo ciekawe, ale jak łatwo się domyślić - dla mnie stresujące.

Dołączyliśmy do grupy z jakiegoś DPS-u. Pomyślałam: "fajnie, będę wśród swoich 😅". I dopóki byliśmy blisko drzwi, to było w miarę. Ale jak przeszliśmy z jednej hali na drugą, to nerwica zaczęła działać. Ciągle pilnowałam drogi w stronę drzwi i trzymałam się z samego tyłu. Ciężko było mi się skupić na tym, co mówił przewodnik. Dopiero na przedostatnim stanowisku, przy którym zobaczyłam otwarte drzwi, nerwica odpuściła. Challenge success.



 

Po zwiedzaniu pojechaliśmy zobaczyć najdłuższy wiadukt kolejowy w Europie - robił wrażenie. Następnie udaliśmy się na zamek Kliczków, na którym akurat w ten weekend był jakiś festiwal - piknik. Wnętrza nie zwiedzaliśmy, ponieważ było już za późno, a poza tym nie wpuszczali z psem. Akurat w tym momencie odetchnęłam z ulgą. 


Pochodziliśmy trochę po obejściu, popróbowaliśmy lokalnych wyrobów, pooglądaliśmy występy dzieci na koniach. Psina została wygłaskana przez każdego przechodnia (ile tam było Amerykanów!). Stanowiła chyba większą atrakcję, niż te konie 😅 Niestety zablokowałam się i nie byłam wstaniem wydusić z siebie dłuższego zdania po angielsku, chociaż co chwilę ktoś coś do nas mówił.


 

Później szukaliśmy wieży widokowej, ale nawigacja wyprowadziła nas w las i nie znaleźliśmy jej. Mieliśmy jechać do Zgorzelca, ale nie byłam na to gotowa - bardzo się obawiałam. A jako, że mieliśmy w planach iść na grzyby, pogoda w końcu sprzyjała, no i już znaleźliśmy się w lesie, to poszliśmy pochodzić. Było po godzinie 15, więc już dość późno jak na grzybobranie, ale las był cudowny, sam mech i świeże, pachnące sonami powietrze. Także tyle wyciągnęliśmy z tego spaceru, bo grzybów niestety nie było :)


 

Wróciliśmy do mieszkania, a następnie poszliśmy coś zjeść. Tym razem był to fast food, więc jedyny stres, jaki mnie tam spotkał, to... znów Amerykanki mówiące do mnie po angielsku z powodu psa. Odpowiadałam tylko krótko na pytania. To był jedyny minus tego, że pies wszędzie z nami chodził 😅


 

Wieczorem dojrzałam do tego, żeby jednak jechać do Zgorzelca, ale ojcu już się nie chciało. Poszliśmy więc na rynek, gdzie poczułam się jak na Brooklynie. Sami Amerykanie (głównie czarni), z pubów dobiegał tylko dźwięk rapu i języka angielskiego. Oni byli totalnie wszędzie! (Jak się później okazało, ich wojska stacjonują w okolicy, dlatego tyle ich tam jest). 


Później poszliśmy na spacer po mieście, aż dotarliśmy na dworzec. Moją uwagę zwróciła rodzina - ojciec, matka i córka. Córka z małą walizką wsiadała na pociąg do Wrocławia. Pewnie jechała na studia. I nagle dopadła mnie taka wielka nostalgia, melancholia, żal za czymś, co mnie ominęło. Nie wyobrażam sobie siebie, jadącej samej pociągiem do innego miasta, w którym miałabym mieszkać ze współlokatorami, sama chodzić na uczelnię, prowadząc typowe studenckie życie. Pamiętam, że zawsze tego pragnęłam, ale nerwica mi to zabrała i już to nie wróci. Szkoda.

To była noc przed wyjazdem, która była dla mnie ciężka. Obudziłam się z lękiem, było mi niedobrze, zaczęłam się trząść, tak bardzo bałam się już drogi powrotnej do domu.

Ostatni dzień

Przed śniadaniem poszliśmy na lokalny targ. Mama spodziewała się chyba czegoś takiego, co jest na zagranicznych wakacjach. Tu niestety nie było nic wartego uwagi - sama chińszczyzna i warzywa pochodzące z giełd, a nie od lokalnych gospodarzy. Był dzień wyjazdu, więc od rana odczuwałam lęk - również na targu. 

Zaraz po śniadaniu znów zaczęło lać. Ledwo znieśliśmy rzeczy do auta. Zawczasu wzięłam 25mg, bo bałam się jazdy autostradą. Przemoczeni ruszyliśmy do domu. Po drodze mieliśmy zwiedzić jeszcze jeden, największy zamek, ale stwierdziliśmy, że w taką pogodę nie ma sensu. Nawet jeśli byłoby ładnie, to nie pisałabym się na to - tak źle się czułam. No i nie miałam już swojej przystani, do której mogłabym wrócić. 


 

Pierwsze 1,5-2 godziny drogi były dla mnie bardzo ciężko. W radiu co chwilę podawali, że są bardzo złe warunki na drogach, a szczególnie pechowa jest dziś autostrada A4, którą właśnie jechaliśmy. Jeden wypadek zdarzył się na węźle niedługo po tym, jak go minęliśmy. Kolejny minęliśmy po drodze, gdy auto było już na lawecie. Następny czekał na nas za 100 km. Odczuwałam dużo lęku i napięcia. Panicznie się bałam, że staniemy bez możliwości ucieczki. Szydełkowanie niewiele pomagało. Odetchnęłam dopiero po zjechaniu z autostrady. 

Mimo to nie żałuję ani chwili z tego wyjazdu. No, może tego, że nie pojechaliśmy do Zgorzelca i na ten drugi zamek. Za to będzie motywacja, żeby wybrać na wycieczkę kolejny raz ;)



Atak na nerwicę

Od kliku  miesięcy trwa mój zmasowany atak na nerwicę. Oprócz czynności, które robię od zawsze (terapia, leki, itp.), podjęłam kilka nowych działań:

 1. Interaktywny kurs wolni od lęku.

https://wolniodleku.pl/

Kurs jest płatny, składa się z 24 rozdziałów, przy czym na każdy rozdział przypada tydzień na wdrożenie zmian. Każdy moduł kończy się testem. Udzielenie błędnych odpowiedzi powoduje, że powtarzamy moduł przez kolejny tydzień. 

Aktualnie jestem na 12 module, który powtarzam już trzeci tydzień. W ciągu całego kursu zdarzyło mi się to jeszcze kilkukrotnie. 

Moje spostrzeżenia? Kurs jest dobry, ale niestety nie dla każdego. Jest prowadzony raczej w formie nurtu terapii poznawczo-behawioralnej, która w moim przypadku nie stanowi dobrego rozwiązania (konsultowałam to ze specjalistami). Oprócz tego niektóre pytania w teście są źle sformułowane, przez co można je dwuznacznie interpretować - przez taką właśnie sytuację musiałam powtarzać kilka modułów. 

Jak uda mi się dotrzeć do końca, napiszę swoje spostrzeżenia i efekty.


2. Książki.

Zaopatrzyłam się w kolejne pozycje książkowe na temat lęku i zaburzeń lękowych. Ostatnio pojawia się bardzo dużo książek na ten temat, co tylko świadczy o rosnącej skali problemu. 

Jedna z książek - "Jak żyć z lękiem" (patrz:wpis z cytatami ) ma postać gry, w której poruszamy się po wyimaginowanej planszy zwanej życiem, mając do dyspozycji drużynę zdrowia. Pomysł fajny, ale niestety też mamy tu do czynienia z formą poznawczo-behawioralną. Co nie zmienia faktu, że dużo cennych wskazówek wyciągnęłam z tej książki. 

Z każdej z pozostałych pozycji coś wywnioskowałam, coś wdrożyłam w życie. Mam jednak przeczucie, że to wszystko jest tylko na chwilę i szybko o tym zapomnę. Tak przynajmniej było do tej pory. 


 3. Podcasty.

Trafiłam na kilka ciekawych kanałów z podcastami, których słucham sobie do snu. Tak jak w przypadku książek, opierają się przede wszystkim na terapii poznawczo-behawioralnej, ale i tak z każdego nagrania staram się coś wyciągnąć i wdrożyć w życie. 

Przykładowe podcasty, których obecnie słucham:

https://www.youtube.com/@stowarzyszeniepsychologicz8932

https://www.youtube.com/@SkutecznaTerapia

https://www.youtube.com/@drnerwicamarcinmatych2157 


4. Żywe zioła.

O żywych ziołach jest ostatnio bardzo głośno. Na pewno wszystkim z Was obiła się o uszy np. ashwagandha. Czytając opinie na Internecie można naprawdę uwierzyć w siłę ich działania. Osobiście byłam dość sceptycznie nastawiona, ale mama zachęciła mnie, żebym zrobiłam test dopasowujący odpowiednie zioła, a następnie zamówiła mi je. 

Zioła mają postać kropli i dość długo zwlekałam z ich zażywaniem. Wszędzie informują, że nie należy łączyć ich z lekami przeciwdepresyjnymi i warto skonsultować się z lekarzem. Czekało mnie jeszcze kilka trudnych wydarzeń, podczas których wiedziałam, że będę musiała wziąć Hydro lub Xanax. W związku z tym bałam się, że dojdzie do jakiejś interakcji. Co się okazało? Że z tymi lekami zioła nie wchodzą w interakcję, natomiast mogą wejść z Fevarinem, którego biorę na stałe. 

Dowiedziałam się o tym dwa tygodnie po tym, jak zaczęłam zażywać żywe zioła. Jakiejś specjalnej interakcji nie zauważyłam, ale faktycznie przez kilka pierwszych dni miałam problemy ze snem. Czy były spowodowane ziołami? Nie wiem. Ważne, że sen wrócił na właściwe tory. Oczywiście po wzięciu pierwszej dawki wpadłam w małą panikę, że zacznie się dziać nie wiadomo co. Gdy dowiedziałam się, że nie powinnam ich łączyć z Fevarinem, zmniejszyłam dawkę a także zaczęłam omijać dawkę poranną (należy przyjść 3 dawki dziennie).

Aktualnie biorę zioła od 3 tygodni i nie zauważyłam jeszcze żadnych zmian. Według producenta oraz opinii innych, efekty są widoczne między 7 - 30 dni od łykania ziółek. Zobaczymy, czy coś się zmieni.


5. Grupy na Facebook'u.

Dołączyłam do kilku grup na FB związanych z lękiem. I akurat te grupy są chyba najmniej pomocne. Dowiedziałam się tylko, że można dostać ataku paniki i bać się zażycia dowolnego leku, w tym również witamin i leków przeciwbólowych, połykania śliny, a nawet wypicia kawy. Jak się łatwo domyślić, po przeczytaniu tych bzdur ja również zaczęłam odczuwać lęk przed wykonaniem powyższych czynności. Na szczęście szybko to sobie zracjonalizowałam i dziś już nie mam z tym problemów. Chyba. 

Na wspomnianych grupach można też znaleźć sobie nową chorobę. Codziennie ktoś wrzuca post "czy ktoś tak miał". Dopóki tam nie trafiłam, nawet nie myślałam o tym, żeby wypytać innych o to, czy dany objaw to somat, czy umieram na raka. Jedyną osobą, z którą konsultowałam takie rzeczy, był lekarz lub psycholog. 

Mimo to na grupie można dostać mnóstwo wsparcia od osób, które przechodzą przez to samo co my. Spotkałam tam zaburzonych, którym ataki paniki towarzyszą codziennie (mniejszość), osoby podobne do mnie, a także takie, które odczuwają lęk tylko w określonych sytuacjach, np. przed pójściem do pracy (takich osób jest najwięcej). 

Czasem czytanie postów podnosi mnie na duchu, np. gdy czytam, że ktoś boi się wsiąść do samochodu, a ja to robię. Zazwyczaj jednak w moim przypadku działa to negatywnie. Codziennie czytam o nowych somatach, o których do tej pory nie miałam pojęcia, ale dziwnym trafem po przeczytaniu nagle zaczęłam je odczuwać. Potrafię się też zdołować czytając, że np. ktoś dał radę pojechać w samotną podróż, albo mieszka sam z dziećmi i sobie radzi. Najbardziej dobijają mnie informacje o locie samolotem. Zdecydowana większość członków grupy boi się latać, ale mimo to robią to. I często wystarczy im tylko 5mg hydro lub alkohol. To dobijające. Odnoszę wtedy wrażenie, że oni wcale nie są chorzy, tylko zwyczajnie mają obawy przed lotem (katastrofą lotniczą). 

Będąc członkiem takich grup zrozumiałam, jak wiele odcieni i barw potrafi mieć nerwica lękowa. Nie ma dwóch takich samych przypadków. 




Marcin Matych "Jak żyć z lękiem"

 "Atak paniki to przeżywanie śmierci za życia".

"Jak bardzo musiał cierpieć, skoro myśl o własnej śmierci przynosiła mu ukojenie?"

"Ludzie ponoszą porażkę nie dlatego, że brakuje im intuicji czy wiedzy, dokąd chcą zmierzać, ale właśnie z powodu braku umiejętności wytrzymywania kryzysów."

"Zaburzenia lękowe nie oznaczają braku odwagi. Jest wręcz odwrotnie. Ile trzeba mieć siły i determinacji, żeby każdego dnia pomimo cierpienia - żyć. Walczyć o każdy dzień i noc. To ciągła próba charakteru, z której osoba cierpiąca na nerwicę każdego dnia wychodzi zwycięsko - żyje."


 

"To, czego nie wypłaczą łzy, musi potem wypłakać ciało."

"Azyl to świetne miejsce, ale działa tylko wtedy, kiedy wracamy do niego po wyprawie. Jeżeli jesteśmy tam ciągle, staje się więzieniem."

"Życie trwa, a dobry kapitan nie walczy ze zbyt silnym wiatrem, tylko szuka najlepszego ustawienia żagli. A gdy ma do czynienia z tornadem, żeby przetrwać, może musi zdjąć na moment żagle, a potem spokojnie poszukać nowego akwenu do żeglowania."

"Być wypoczętym to z jednej strony mieć apetyt na życie, a z drugiej - mieć siłę, żeby jeść".

"Drużyna jest tak silna, jak silne jest jej najsłabsze ogniwo."

 


Hej wesele!

 Nadszedł dzień wesela. Już od nocy stresowałam się. Rano byłam zaabsorbowana pracą, więc stres zszedł gdzieś na bok. Ale koło południa, gdy zaczęłam się przygotowywać, stres znów wyszedł na pierwszy plan.

Z początku robiłam po prostu to, co należało - umyłam włosy, wzięłam prysznic, pomalowałam paznokcie, nakręciłam loki i... wydawało mi się, że mam jeszcze duuużo czasu, aż tu nagle, nie wiadomo skąd, została mi tylko godzina do wyjazdu! Zaczęłam być nerwowa, już nie tylko z powodu lęku. 

Szybko dokończyłam włosy i wzięłam się za makijaż. Niestety jest to jedna z tych rzeczy, których nie umiem robić i nie znoszę robić. Efekt? Pomazałam się jak karykatura i musiałam wszystko zmyć. Na poprawki nie zostało wiele czasu, więc szybko zrobiłam małą korektę trzęsącymi się już rękami i efekt był... niezadowalający. Do tego popaprałam sobie paznokcie, a na nowy manicure nie było już czasu. Trudno - jadę taka, jaka jestem. Z brzydkim makijażem, pomazanymi paznokciami i w nerwach.


 

Przed wyjazdem biłam się z myślami - wziąć Xanax i stresować się, że nie mogę w każdej chwili wsiąść do auta i wrócić do domu, czy Hydroxyzynę, która jest słabsza i nie wiem czy da radę. Ostatecznie wzięłam 25mg hydro i wyruszyliśmy.

Udało mi się tak ogarnąć wyjazd, żeby nikt z nami nie jechał. A było ciężko, bo już na starcie chciała się do nas wpakować ciocia. Ostatecznie wyszłam na "niemiłego, zapracowanego, nietowarzyskiego dziwaka", ale jechałam w komfortowych jak na to wydarzenie warunkach.

 Z drogi znów niewiele pamiętam. Pamięć "wróciła" mi, gdy już zbliżaliśmy się do danej miejscowości. Nawet nie wiem ile jechaliśmy 30-40 min? Zaczął się stres. Celowo chcieliśmy się spóźnić do kościoła, ale tak wyszło, że zdążyliśmy jeszcze na końcówkę. Kościół był na szczycie górki, do której dojazd był tak stromy, że momentami koła nam buksowały, chociaż nie było błota ani wilgoci. W trakcie tego podjazdu towarzyszył mi już lęk. Ciągle rozglądałam się, gdzie w razie czego można zawrócić. Odliczałam metry na nawigacji. 

Na szczycie okazało się, że jest problem z miejscem parkingowym. Dodatkowo przyjechały 2 autokary z wycieczkami. Ostatecznie ojciec wjechał na plac przed kościołem, gdzie... wszyscy goście stali już do zdjęcia grupowego. Zobaczyli nas i zaczęli wołać, że mamy szybko dołączyć. I tak szłam zestresowana, szybkim krokiem, w szpilkach, na widoku 90 osób + 2 autokarów wycieczkowiczów... Szybkie zdjęcie i z powrotem do auta. Poczułam się trochę skrępowana, gdy zobaczyłam te wszystkie dziewczyny w seksi sukienkach, dużym biustem, profesjonalnym makijażem i włosami od fryzjera. Spojrzałam tylko na swój rozmazany lakier na paznokciach i westchnęłam. Trudno, przynajmniej mam bogatsze wnętrze.


 

Po dojechaniu na salę (ok. 800m z kościoła) wszyscy goście zbierali się na końcu ogrodu w oczekiwaniu na parę młodą. Fajnie, że początek był na dworze. Pogoda dopisywała aż za bardzo - miałam czarną sukienkę z długim rękawem (jak na koniec września przystało), a było z 25 stopni. I znów zaczęłam się stresować, że wszyscy tam stoimy i nie mogę teraz iść np. na parking, bo wszyscy będą na mnie patrzeć, a poza tym jak to będzie wyglądało, jak akurat będę mijać się z młodymi. 

Trwało to wieczność, zanim przyszli. Potem życzenia i zaczęliśmy lokować się na sali przy stolikach. Najbardziej bałam się obiadu oraz tego, że będę daleko od wyjścia i od mamy. Pocieszał mnie fakt, że będę przy stoliku z kuzynką i jej dziećmi, więc zaplanowałam sobie, że w razie czego zajmę się dziećmi lub z którymś wyjdę pod byle pretekstem. 

Standardowo nic nie zadziało się tak, jak zaplanowałam. Przede wszystkim kuzynka z całą rodziną spóźniła się na obiad. Z początku siedziałam więc z drugą kuzynką (która nie wie), jej mężem, dzieckiem (patrz: ostatnie chrzciny), dalszym kuzynem z dziewczyną (znam ją i lubię - większość wesela bawiłam się z nią)  oraz z kuzynem mamy. Siedziałam mniej więcej na środku sali, a od mamy dzieliły mnie 2 stoły. 

Z początku trochę się stresowałam podczas obiadu, ale obok mnie siedziała 1,5 roczna córka wspomnianej kuzynki, więc się nią zajęłam - karmiłam, zagadywałam, itp. Kuzynka w tym czasie albo biegała gdzieś po sali (była świadkową), albo siedziała przy stole i narzekała na wszystko. Swoją drogą przez całe wesele to jej mąż zajmował się dzieckiem (gdy poszła spać siedział z nią w pokoju), a kuzynka bawiła się sama. 

Pod koniec obiadu dojechała druga kuzynka z rodziną i wtedy już cały stres minął. Chrześniak przykleił się do mnie i dopóki nie odwieźli go do domu, to był cały czas ze mną. Najpierw musiałam siedzieć z nim w figloparku 30 min, ale potem pomyślałam, że nie po to przyszłam na wesele, żeby siedzieć w piwnicy z dziećmi, i wróciłam na salę. Młody o dziwo poszedł ze mną. Razem tańczyliśmy, chodziliśmy za rękę, piliśmy bezalkoholowe drinki, a podczas posiłków ciągle siedział mi na kolanach. Śmiałam się, że mam swoją osobę towarzyszącą.


 

Podczas pierwszego tańca trochę się stresowałam, bo drzwi na salę zostały zamknięte, a ja stałam w kółku pomiędzy obcymi osobami. Szczęśliwie ten lęk dość szybko minął. Do końca wesela bawiłam się już świetnie - brałam udział w oczepinach (bałam się, żeby bukiet nie poleciał w moją stronę, ale 3 dziewczyny rzuciły się na niego i stoczyły bój na parkiecie. Naprawdę brakowało tylko kisielu), tańczyłam zarówno sama, jak i z obcymi mi ludźmi. Ani razu nie miałam potrzeby iść do mamy po wsparcie. Ani razu nie uciekłam, nie musiałam szukać wymówek, nie pomyślałam o nieplanowanym powrocie do domu. 

Było też kilka nieplanowanych atrakcji:

1. Awaria prądu - przez 20 min siedzieliśmy przy świecach i nikt nie wiedział, co się dzieje.

2. Wujek tak się zakrztusił, że z braku tchu stracił przytomność. Uratowała go moja mama.

 3. Po pierwszym tańcu Pary Młodej była pierwsza przerwa "a teraz idziemy na jednego". Po kilkunastu minutach DJ znów zaczął grać. Na parkiecie jeszcze nikogo nie było. Wtem DJ mówi: mamy pierwszą dedykację dla AntyK od Pary Młodej! Czy jest z nami AntyK? Zapraszamy na parkiet!

Najpierw myślałam, że się przesłyszałam. Potem dotarło do mnie, że to jednak chodzi o mnie. Zaczęłam wzrokiem szukać ratunku, ale znikąd nie nadchodził. Wstałam więc i poszłam na parkiet. Na szczęście mama zorientowała się w sytuacji i szybko zabrała ze sobą cały swój stolik do tańca. Tańca z pierwszą dedykacją, podczas którego... nie było Młodych na sali. I może to i lepiej ;)


 

Koło 3 nad ranem zaczęłam się lekko stresować powrotem do domu. Będę kierowcą i najbardziej bałam się tego, że ktoś będzie chciał ze mną wracać. I niestety tak się stało - tym razem ciocia nie odpuściła. Zestresowało mnie trochę. Jechałam i szukałam w głowie pretekstów, dla których w razie kryzysu muszę się zatrzymać. Po kilku kilometrach zaczęły mi strasznie łzawić oczy, a wraz z tym makijaż spływał mi do oczu, powodując okropne pieczenie. Praktycznie nic nie widziałam na oczy, nie mogłam ich otworzyć i pretekst znalazł się sam. Zastanawiałam się, czy nie zjechać gdzieś na bok i nie opanować sytuacji, ale stwierdziłam, że szkoda czasu i jechałam raz z jednym, raz z drugim okiem otwartym, wycierając cały czas łzy. Na szczęście o tej porze ulice były puste. Dalsza droga do domu minęła już bez problemów.

Podsumowując, znów było o wiele lepiej, niż się spodziewałam. Od powrotu z wakacji spadł ze mnie ogromny ciężar i znów zaczynam czuć, że żyję!


Nadchodzące wesele i wieczór panieński

 Po powrocie z wakacji zaczął się lęk związany z nadchodzącym weselem kuzyna. Kuzyna, z którym spędziłam dzieciństwo. I w sumie będzie to ostatnie wesele w naszej rodzinie.

Ślub ma się odbyć w miejscowości oddalonej o 20 km od domu. Już samo to powoduje lęk. Jeszcze nie wiem, jak tam dojadę, ani jak wrócę. Nie wiem czy dam radę jechać samochodem jako kierowca. Tym bardziej, jeśli wezmę Xanax. Nie chcę też, żeby ktokolwiek z nami jechał, a niestety już się zapowiadają. Bo przecież ja nie piję, mam miejsce w aucie, więc czemu miałabym ich nie zabrać? Ano temu, że odczuwam lęk. Ale wy o tym nie wiecie. 


 

Ciężko jest mi się zmobilizować, żeby w ogóle zacząć szukać sukienki, butów, itp. Wiem, że ten dzień, to będzie koszmar. Od miesiąca wszyscy gadają już tylko o tym. Przebijają się w kupnie sukienek i zapisują na wizyty u kosmetyczek i fryzjerek. Ja niestety nie mogę sobie na to pozwolić, co jest przykre. Przykre jest też to, że - tak jak wspomniałam - to ostatnie wesele w rodzinie i wypadło akurat wtedy, gdy nie czuję się najlepiej. Trochę szkoda, bo nie będę mogła w pełni w nim uczestniczyć i bawić się. Nie tak, jak bym chciała. No i idę bez osoby towarzyszącej, co też ma dla mnie negatywny wydźwięk. Z drugiej strony w życiu nie chciałabym iść z kimś, kto "nie wie" i przy kim mój lęk tylko by się spotęgował. 

Nie wiem, jak wytrzymam obiad. Nie wiem, czy w ogóle wytrzymam na sali. Nie będę siedzieć przy stoliku z mamą, więc będę zdana sama na siebie. Nie wiem, czy w ogóle zdecyduję się pojechać...


 

 Wisienką na torcie był wieczór panieński. Ogólnie ten ślub miał być 2 lata temu, ale wybuchła pandemia i został przełożony. W międzyczasie kuzyn wziął cichy ślub cywilny, a teraz będzie kościelny + wesele. Więc z jakiej racji jego już żona zażyczyła sobie wieczoru panieńskiego?!

Bałam się tego faktu. Skrycie miałam nadzieję, że może mnie nie zaproszą. Ale niestety nie ominęli mnie. Pomyślałam - trudno. Może razem z drugą kuzynką (od dzieci) uda mi się chociaż na chwilę przyjść do klubu, a potem szybko się zmyję. Ale w tej kwestii również się myliłam, ponieważ żona kuzyna zażyczyła sobie wieczoru panieńskiego w domku nad jeziorem. Najlepiej z basenem. Na weekend! Jak to zobaczyłam, to bez namysłu odmówiłam. W życiu nie dałabym rady uczestniczyć w czymś takim. I zaraz po tym, jak odmówiłam, pojawił się u mnie dołek. Żal, że nie mogę brać udziału w takich "atrakcjach". Jakie to niesprawiedliwe, dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego nie mogę żyć normalnie jak rówieśnicy? Dlaczego wszyscy będą w tym uczestniczyć i się dobrze bawić, a mi nie jest dane? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? 

 


Holiday blog 2023 - część druga

 Sukcesy

- ani razu nie zamówiliśmy jedzenia do pokoju,

- codziennie robiłam minimum 10 000 kroków,

- dwukrotny wyjazd do Niemiec, 

- bez ataku paniki po stronie Polski,

- za trzecim podejściem udało mi się przejść całą promenadę,

- zjadałam przekąski (lody, gofry, kebaby, zapiekanki, corndogi) nawet z dala od pokoju,


 

- chodziłam na zakupy raz z mamą, raz z tatą, do marketów, dyskontów, a nawet hipermarketu, co przed wyjazdem było dla mnie niemożliwe,

- zwiedzanie jednego fortu. Po porażce z pierwszym fortem, do drugiego pojechaliśmy już autem. Akurat było 40 min. przed zamknięciem, więc nie było ludzi. Udało mi się go całego zwiedzić bez większego lęku.

- dojście do Stawa Młyny,

- nie wróciłam całkiem blada,

- wstałam na wschód słońca,

- wzięłam tylko 3x10mg hydro i 2x0,25 Xanax (na podróż),

- droga powrotna. W dzień wyjazdu lęk sięgał zenitu. Udało mi się przepchnąć wersję, żeby znów jechać na noc, mimo że doba kończyła się dopiero o 11.00 następnego dnia. Spakowaliśmy się, zjedliśmy ostatni obiad (patrz niżej), potem jeszcze kebaba i gofry i ruszyliśmy. 30 min. przed drogą wzięłam Xanax. Pierwsze 2 godziny drogi minęły mi jako tako. Rozwiązywałam krzyżówki, trochę grałam na telefonie, aż zaczęło mnie nużyć. Najpierw walczyłam z tym, bo ktoś musiał czuwać, czy kierowca nie zasypia. Ale po krótkim postoju stwierdziłam, że nie będę się męczyć. Rozłożyłam fotel i odnotowywałam: 450 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - pada deszcz. Zasnęłam. Otwieram oczy - mgła. Pojawił się lęk, ale tak mi się chciało spać, że ponownie zasnęłam. Otwieram oczy - 200 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - 190 km do domu. Zasnęłam. Otwieram oczy - jesteśmy pod domem. O rety, to była cudowna podróż!

- po powrocie spadł ze mnie ogromny ciężar i napięcie, kumulowane przez ostatnie miesiące. Było ciężko, ale ani trochę nie żałuję, że pojechałam. Już zaczęłam planować kolejny wyjazd. Bardzo dużo zawdzięczam rodzicom, którzy nie narzekali i wszystko układali pode mnie. Ojciec nawet nie pił piw do południa, żeby na obiady móc jeździć autem. Nawet nie wiecie, ile to dla mnie znaczy. 

 

Trudne chwile 

- prawie każdej nocy zasypiałam z lękiem. Raz był silniejszy, raz słabszy. Na szczęście bez ataków paniki. Najtrudniejsza noc była wtedy, gdy pod apartamentowiec podjechała karetka na sygnale. Tej nocy zasypiałam trzęsąc się.

- pierwszy wyjazd do Niemiec. Pierwszy, typowo na zakupy do najbliższego marketu (3km od granicy). Samo przekroczenie granicy było dla mnie bardzo ciężkie. Zaczęłam panikować, szukałam miejsc, w których można zawrócić. Tak silnie ta "granica" siedzi w mojej głowie. Po dojechaniu na parking sklepu trzęsłam się ze strachu. Weszłyśmy z mamą. Cały czas musiałam się jej trzymać. Ciągle kontrolowałam, gdzie jest wyjście. Im dalej od wyjścia, tym bardziej lęk dawał o sobie znać. Na początek wzięłyśmy pierwsze lepsze 2 produkty i udałyśmy się do kasy, żeby zobaczyć, jak to będzie. Zakup zakończony sukcesem, zaniosłyśmy go do auta i podjęłyśmy drugą próbę. Lęk był trochę mniejszy, ale i tak nasilał się wraz z oddalaniem od wejścia. Ostatecznie spędziłyśmy w sklepie 40 min. i kupiłyśmy wszystko to, co zaplanowałyśmy. Potem pojechaliśmy jeszcze na plażę. Zeszliśmy wejściem po stronie niemieckiej i szliśmy plażą do pierwszego zejścia polskiego. Myślałam, że nie dojdę, tak się bałam. Najgorszy był punkt "pomiędzy", czyli centralnie pomiędzy zejściami. A przecież na plaży jest tylko granica umowna. Ale nie w mojej głowie.

- drugi wyjazd do Niemiec. Ten był trudniejszy, bo jechaliśmy już dalej od granicy, do centrum miasteczka. Zaparkowaliśmy dość blisko promenady, ale i tak byłam już w silnym lęku. Poszliśmy w stronę molo. Było to zaledwie 200-300m, ale myślałam, że nie dojdę. Zawroty głowy, mroczki przed oczami, nogi jak z waty. Czułam, że tracę kontrolę nad swoim ciałem. Doszliśmy do molo, ale na samo molo już nie dałam rady wejść. Ciągnęłam mamę za rękę, że szybko musimy wracać. Nie udało się również pooglądać pamiątek, zjeść loda, zejść na plażę. Wsiadłam do auta i nadal bałam się, że stamtąd nie wyjedziemy, bo Internet zaczął znikać. Dopiero gdy zobaczyłam znajomy już sklep, odetchnęłam z ulgą. 

- posiłki. Obiady zazwyczaj jadaliśmy albo w restauracji na parterze, albo w bistro ośrodka wypoczynkowego, znajdującego się ok. 800m od naszego apartamentu. Mimo to, że wystarczyło wyjść na 3 piętro, żeby znaleźć się w łóżku, odczuwałam lęk podczas posiłku. Tak samo w drugim miejscu - za każdym razem musieliśmy jechać samochodem, bo bałam się, że idąc na nogach nie będę miała jak uciec i szybko znaleźć się w pokoju. Najtrudniejszy był posiłek w dzień wyjazdu. Nie byłam w stanie siedzieć przy stoliku. Musiałam wyjść na zewnątrz i ciągle chodzić. Gdy przynieśli posiłki, nie byłam w stanie nic przełknąć, cała się trzęsłam i odczuwałam ogromny lęk. Ani razu nie udało się zjeść posiłku w "normalnej" restauracji przy promenadzie. Bałam się oczekiwania. Raz pojechaliśmy zjeść wgłąb lądu i wtedy myślałam tylko o tym, jak znaleźć się w aucie, jakiego pretekstu użyć, żeby uciec z restauracji. 



- zwiedzanie. Do jednego z fortów poszliśmy pieszo. Im dalej szliśmy, tym większy był lęk. Gdy doszliśmy na miejsce, nie byłam w stanie kupić biletu i iść zwiedzać. Nie mogłam nawet przeczytać tablicy informacyjnej. Musieliśmy szybko zawrócić. Nie wyszłam też na latarnię morską, na którą - odkąd wybudowano gazoport - można się dostać jedynie statkiem. 

- plażowanie. Do plaży mieliśmy zaledwie 100m. Z balkonu było widać może. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko morza. Mimo to plażowanie było dla mnie trudne. Im wyższa temperatura, tym większy lęk. W weekendy i do południa było jeszcze gorzej. W najgorszym dniu nie mogłam się na niczym skupić. Odczuwałam silny lęk. Bałam się, że nie zdążę dojść do pokoju, że po drodze zemdleję. Że wszyscy to zobaczą, będzie sensacja, wezwą pogotowie, itd. Jakby tego było mało, ojciec poszedł na spacer wzdłuż morza. Wiedziałam, że teraz już całkiem zostałam "uwięziona" na plaży. Sama do pokoju nie wrócę, a przecież nie możemy z mamą zostawić wszystkich rzeczy na plaży. Tym bardziej, że był tam telefon taty. Spanikowałam. Poszłam sama do morza, żeby zimna woda trochę mnie otrzeźwiła. Droga wydawała mi się tak odległa, że znów myślałam, że nie dojdę. Niestety polewanie szyi, rąk, dekoltu, karku, też niewiele pomogło. Zaczęłam się bać, że nie dam rady wrócić na ręcznik. Plaża była szeroka, widziałam na jej końcu mamę, ale ta odległość była dla mnie wręcz niemożliwa do przejścia. Męczyłam się tak całe południe. Nawet wtedy, gdy ojciec już wrócił. Każde kolejne wyjście na plażę było dla mnie trudne, z mniejszym lub większym lękiem.


 

- osłabienie. Koniec urlopu był dla mnie okresem przed miesiączką, gdzie zawsze gorzej się czuję. W jeden z takich dni czułam jak zwykle napięcie i dyskomfort, co w konsekwencji wywołało lęk. Stałam na chodniku i nie wiedziałam, czy dam radę iść dalej promenadą, bo to tylko lęk, czy rzeczywiście jest mi słabo i muszę wracać. Już po chwili przyszło znajome uczucie omdlenia, mroczków, nóg z waty, więc złapałam się mamy i powiedziałam, że musimy szybko wracać. Faktycznie byłam osłabiona, co wywołało lęk i wszystko się razem skumulowało. Po powrocie do pokoju zasnęłam i wieczorem było już ok.

- kolejny gorszy dzień. W tym dniu rodzice planowali, co będziemy robić. Może pojedziemy tunelem na drugą stronę miasta, coś zwiedzimy, zjemy (z dala od pokoju), potem może pojedziemy na zakupy za granicę. Jechaliśmy w stronę tunelu, a we mnie rósł lęk i napięcie. Napięcie tak mocne, że wywołało napad płaczu. Musieliśmy zawrócić. Gdybym była w swoim domu, to pewnie skończyłoby się epizodem depresyjnym. Ale byliśmy na wyjeździe. Nie miałam swojego pokoju, w którym mogłabym się schować. I nie chciałam zmarnować wyjazdu. Popłakałam więc jeszcze chwilę i wzięłam się w garść. Po południu podjęliśmy drugą próbę "wycieczki" na drugą stronę i tym razem zakończyła się sukcesem.


Holiday blog 2023 - część pierwsza

Jedziemy czy nie?

 W tym roku wyjazd na wakacje był dla mnie chyba najtrudniejszy ever. Miał nastąpić w dość trudnym okresie, gdzie nerwica znów porządnie dała o sobie znać. Co więcej - wciąż czekało mnie dużo stresujących sytuacji (budowa magazynu, nadchodzące wesele, itp.). Do tego dochodziły nocne ataki paniki i ponownie pojawiający się strach przed oddaleniem z domu. Bardzo się bałam tego wyjazdu. Tydzień przed przeszłam dwudniowe załamanie nerwowe. Kolejne dni to był jeden wielki strach, stres, napięcie i bezsenne noce. Wakacje wisiały na włosku. Bałam się komukolwiek powiedzieć, że mamy już coś zarezerwowane, bo wciąż miałam obawy, że wszystko odwołam, że nie dam rady. A przecież nie mogliśmy wyjechać z dnia na dzień - trzeba było pozałatwiać urlopy, opiekę dla kota, no i spakować się, co było dla mnie równie trudne, jak pozostałe czynności. 

Ostatecznie zadałam sobie pytanie: czy gdyby z jakiegoś, niezależnego od ciebie powodu, nagle odwołano rezerwację - żałowałabyś? Odpowiedź brzmiała: poczułabym chwilową ulgę, ale już po chwili szukałabym nowego noclegu.

Więc decyzja zapadła. Jedziemy.


 

Zabezpieczenie

Przed wyjazdem musiałam się zabezpieczyć - technicznie (książki, rękodzieło dla zabicia czasu, krzyżówki), farmakologicznie (benzodiazepiny, leki uspokajające i informacje o maksymalnym ich dawkowaniu w różnych konfiguracjach), rodzinnie (jak będzie bardzo źle, to wracamy. Jak nie dam rady iść jeść, to będziemy gotować w pokoju. Jak nie będę mogła już wytrzymać, to mnie utopcie) oraz psychicznie (w dzień wyjazdu umówiłam się z moją psycholog, co bardzo dużo mi dało).

 

Lokalizacja

Od dawna chcieliśmy pojechać do Świnoujścia. Nigdy tam nie byliśmy. Problemem zawsze był dojazd - bałam się wsiąść na prom. W tym roku problem został rozwiązany - otwarto tunel pod rzeką. Miałam obawy, żeby tam jechać od razu w pierwszy rok, bo wiedziałam, że będą tłumy. Ostatecznie jednak decyzja padła na Świnoujście. Wyszukałam lokalizację jak najbliżej morza, żeby mój lęk był jak najmniejszy. Ale i tak pojawiało się mnóstwo obaw, a co jeśli:

- będą tłumy, potęgujące mój lęk?

- zamkną tunel i utknę na wyspie?

- będzie wypadek w tunelu i w nim utkniemy?

- wszyscy będą mówić po niemiecku i będę się czuła, jakbym była za granicą?

- będę mieć non stop ataki paniki, a leki nie pomogą?

- zepsuje się nam auto?

- będziemy mieć wypadek?

- będzie korek na autostradzie?

- na miejscu okaże się, że apartament jest beznadziejny albo nie ma go wcale?

Szło zwariować. Musiałam ciągle zajmować czymś myśli, żeby nie oszaleć i nie wizualizować wszystkich możliwych nieszczęść.

 Samo Świnoujście bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. To zupełnie coś innego niż to, co przez tyle lat spotykaliśmy w małych miejscowościach. Pomijając fakt, że 70% turystów to byli Niemcy, nie było tam tandetnych budek z tanimi pamiątkami, budek z pleksi z kebabami, itp. Wszystko było na parterze nowoczesnych apartamentowców. Przeszklone i zadbane. Nie było też zwykłych smażalni ani wędzarni ryb. Tam było jakby luksusowo. 


Podróż

Według zaleceń psycholog, 30 min. przed startem miałam wziąć Xanax, co wiązało się z tym, że nie mogłam prowadzić samochodu. Od kilku lat jadąc nad morze to ja "startowałam" i byłam kierowcą przez pierwszych 50, 100, 200 km. Skupienie się na drodze pomagało mi odwrócić uwagę od lęku. Więc i tym razem poszłam na żywioł i zamiast benzo, wzięłam magnez. 

Ruszyliśmy po godz. 17. Dobę hotelową mieliśmy już od godz. 16 tego samego dnia, ale (po przepychankach słownych z ojcem) nie pojechaliśmy jak zawsze na noc poprzedzającą, żeby rano być już na miejscu i się tułać do 16. Pojechaliśmy na wieczór, żeby jechać w środku nocy. I to był dobry pomysł.

Już 30km od domu napotkaliśmy na pierwszy korek - wypadek. Zaczął pojawiać się lęk. Nie ma gdzie odbić, nie ma jak ominąć. Pomyślałam: trudno, skoro już i tak stoimy, to najwyżej zamienię się z ojcem miejscami. Ważne było, że po trochę posuwaliśmy się do przodu. Ok, pierwsza przeszkoda zaliczona. Limit zatorów na tę podróż został wyczerpany.


 

Zbliżaliśmy się do autostrady, gdy ojciec zapytał, czy chcę się już zmienić. Powiedziałam, że nie, że chcę dojechać do autostrady i zmienimy się za bramkami. Nie wiedziałam tylko, że właśnie wjeżdżaliśmy na fragment autostrady, który dopiero miał na wyprowadzić na tę właściwą! 

- Ale wiesz, że już jesteśmy na autostradzie?

Jak to zobaczyłam, zamarłam. Lęk się nasilił. Rany, co teraz?! Przecież nie mogę stanąć na środku (a nawet z boku) pasa, wysiąść i zamienić się miejscami z ojcem. To zbyt niebezpieczne. Ale czy bardziej, niż moja jazda w panice? 

Jeszcze tylko 20km, dasz radę. Jedzie się szybko, to będzie tylko chwila. Nie panikuj, zaraz dojedziesz do celu i się zamienicie. Oddychaj. Skup się na drodze.
Pierwszy znak, że stacja za 5 km. Ufff, żeby tylko jak najszybciej do niej dojechać i się zmienić. 

Jest, udało się! Zmieniamy się. Już nie chcę jechać do bramek. 

Usiadłam na miejscu pasażera i zaczęło się. Atak lęku, drżenie całego ciała. Szybko wzięłam Xanax, krzyżówki do ręki i ruszamy. Drżenie ustało, ale lęk wciąż był. Po chwili zaczęło się ściemniać. I co ja teraz zrobię? Wpadłam na genialny pomysł - oświeciłam światełko nad pasażerem i zasłoniłam je ochroną przeciwsłoneczną tak, żeby nie raziło ojca. I teraz mogłam w nieskończoność czytać, rozwiązywać krzyżówki, a nawet szydełkować. I wiecie co? Xanax chyba zaczął działać, bo dalszej części drogi praktycznie nie pamiętam. Minęła mi, jakbym zasnęła i ocknęła się po 5 godzinach. Gdyby ktoś zapytał mnie, co zapamiętałam z drogi - nie umiałabym odpowiedzieć. Wiem tylko, że zatrzymaliśmy się gdzieś w 1/3 drogi na przekąskę i siku i nie odczuwałam lęku. I to nie jest tak, że byłam nieświadoma czy coś. Po prostu ten czas tak mi szybko minął, a do tego bez lęku, więc nie zapisywał się w mojej podświadomości.

Już był w ogródku, już witał się z gąską

100km przed Świnoujściem (godz. 22.40) usłyszeliśmy w radiu, że... ze względów technicznych tunel znów zostanie zamknięty o północy. No nie wierzę! To jakiś żart? Codziennie przed wyjazdem sprawdzałam, czy aby na ten dzień nie planują jego zamknięcia! Czekałam tyle lat, żeby pojechać do Świnoujścia i nie płynąć promem, a teraz takie coś?! 

O dziwo ta wiadomość mnie nie wystraszyła (Xanax jeszcze działał) tylko rozbawiła. Śmiałam się, bo wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że aż śmieszne. Rozumiecie absurd całej tej sytuacji?

Ojciec powiedział, że spokojnie zdążymy przed zamknięciem tunelu. Ale alternatywna wizja podróży promem była dla mnie bardziej ekscytująca, niż przerażająca, bo przecież tak dobrze mi szła cała droga.

I niestety schody zaczęły się 30 km przed tunelem. Nagle, ni stąd, ni zowąd dojeżdżamy do korka. Droga była w trakcie budowy, więc myśleliśmy, że to był powód. Ale myliliśmy się. W pewnym momencie wyprzedził nas pod prąd samochód - pilot, który zsuwał wszystkie pojazdy na boki. Aha, czyli mamy do czynienia z mega transportem. Świetnie. Już raz to przeżywałam! Przez pierwszych 10 min. znosiłam to w miarę, ale potem leki przestały już działaś i zaczęły się jazdy. 


 

Posuwaliśmy się średnio 400-600 metrów i znów ruch zatrzymany na 20 min. I tak przez bite 2 godziny. Był środek nocy, a my stoimy w korku. Z jednej strony las, z drugiej tory. Już wiem, że na tunel nie zdążyliśmy i czeka mnie przeprawa promowa. Co więcej, mega transport jechał zarówno w stronę morza, jak i na południe, co wstrzymywało ruch jeszcze bardziej. Zaczęłam panikować. W głowie miałam tylko jedno - jeśli się uprę, to zrobię tą trasę nawet na piechotę. 20-10 km to już nie jest dużo. W najgorszym wypadku wyjdę z auta i pójdę na piechotę. Ale... co z promem? Tunel ponownie otwierają o 4:00, więc najwyżej poczekamy gdzieś na stacji te 3 godziny.

Nie taki diabeł straszny

Po 2 godzinach ślimaczej jazdy w końcu dotarliśmy do przeprawy promowej. I co teraz? Stanęliśmy w wyznaczonych liniach. Widocznie prom jeszcze nie został podstawiony. Lęk sięgał zenitu. Nie mogłam dłużej wysiedzieć. Wyszłam z auta i poszłam się rozejrzeć, jak to wygląda.

Na rozkładzie widniało, że prom odpływa dopiero za 20 min. Podeszłam na wjazd i z daleka widziałam, jak już płynie. Fajne to było, podobało mi się. Ale nie ma szans, że ja tam wejdę. No way! Po chwili dołączyła do mnie mama. Wspólnie patrzyłyśmy jak prom dobija do przystani i z wielkim hukiem opuszczane są najazdy. Patrzyłam na to tak, jakbym traktowała to tylko jako atrakcję turystyczną, patrząc z boku. W ogóle nie brałam pod uwagę, że za chwilę sama znajdę się z drugiej strony.


 

Zaczęli wpuszczać samochody. Ojciec podjechał i kazał nam szybko wsiadać, bo za nim jechały już następne samochody. Wsiadłam i dopiero po chwili dotarło do mnie, co zrobiłam. 

Wjechaliśmy na prom. Poupychali nas jak śledzie. Tak, że nie było szans wysiąść z auta! Gdybby wybuchł pożar, spłonęlibyśmy wszyscy żywcem. Dobrze, że wtedy nie przyszło mi to do głowy! Być może na normalnej przeprawie tak to nie wygląda i spokojnie można wyjść na pokład. Ale to była sytuacja zastępcza, a pracownicy zachowywali się tak, jakby wybudzono ich w nocy i kazano pracować na siłę.

Jezu, co ja teraz zrobię?! Zaczęła się panika. Znów zaczęłam cała drżeć. Byliśmy tak blisko pozostałych aut, że jedni zaglądali w okna drugim. Było słychać, co kto mówi. Na pewno było widać, jak nienaturalnie się zachowuję. Co robić? Co robić?! Wzięcie teraz leku nic nie pomoże, bo nie zdąży zadziałać. Rodzice coś do mnie mówili, ale do mnie to nie docierało. Chciałam uciec. Trudno, niech ojciec przepłynie, a za 3 godziny przyjedzie po nas, jak już otworzą tunel.

Patrzyłam ciągle za siebie, czy wjechały już wszystkie auta. Do tego gościu, którym tym wszystkim kierował, był strasznie nieprzyjazny. Krzyczał po każdym kierowcy, który miał obawy przed parkowaniem na żyletki. Swoją drogą przy wyjeździe z promu zahaczyliśmy o lusterko sąsiada. Miałam nadzieję, że jak już wszystkie auta wjadą, to prom ruszy. Ale nie, czekaliśmy aż do godziny odjazdu, czyli całe 10 min. Najdłuższe 10 min. jakie pamiętam. W panice wzięłam do ręki szydełko i zaczęłam pruć to, co wcześniej udało mi się zrobić przez 5 godzin jazdy. Byleby zająć czymś ręce i umysł, byleby tylko nie myśleć. Ciągle powtarzałam tylko "płyńmy już, czemu jeszcze nie płyniemy?!". Za którymś razem usłyszałam: "przecież już płyniemy, popatrz że latarnie się przesuwają". I rzeczywiście. Nie zauważyłam kiedy odbiliśmy od brzegu. Moja wizja promu, jako statku, na którego pokład można wejść i podziwiać widoki, legła w gruzach. Byliśmy zamknięci w aucie, pomiędzy innymi autami. Nie było widać nic, poza podniesionym najazdem z przodu oraz podniesionym najazdem z tyłu promu. Trzeba było dobrze wyszukać lukę, żeby dojrzeć kawałek nieba/lądu.  

Odetchnęłam z ulgą. 8 min i będzie po wszystkim. To, czego tak się bałam przez tyle lat, właśnie się działo. Było źle, ale do wytrzymania. Nie mogę się doczekać, aż wszystkim opowiem o tej groteskowej sytuacji. 


 

Po spokojnej podróży i jakże niespokojnym jej końcu dotarliśmy na miejsce. Miejsce, które poniekąd zrekompensowało cały wcześniejszy stres. Ojciec rozładowywał walizki, a ja z mamą poszłam zobaczyć morze. Niestety było tak ciemno, ale to tak ciemno, że byłyśmy 5 metrów od morza, a jego nadal nie było widać. Do tego drogę przebiegł nam lis. Wróciłyśmy więc szybko, zabrałyśmy walizki i poszłyśmy do pokoju. Szybkie odświeżenie po podróży, wskoczyłam w piżamę i 3 nad ranem, spokojna, zadowolona, zmęczona i niepewna co przyniesie jutro, zasnęłam.

Ciąg dalszy w kolejnym poście. 




"Ekstrakt z kwiatu orchidei", "Uwierz w Mikołaja" oraz "Nic za darmo"

 Ekstrakt z kwiatu orchidei  

Weronika Wierzchowska


 

"Mam taką durną przypadłość, zdarza mi się odpłynąć w marzenia. To przez zbyt bujną wyobraźnię i nadmiernie rozwiniętą empatię. W połączeniu z galopadą pomysłów dają wybuchową mieszankę. Od razu sobie wszystko wyobrażam, wcielam się w bohaterów, nawet przeżywam to samo co oni. Nie przeszkadza mi nawet, że są wyimaginowani."

"Wyglądało na to, że przez ostatnie dwa tygodnie cały czas była spięta, gotowa do ucieczki i walki o życie. (...). Niesamowite, jak długo organizm przekonany o niebezpieczeństwie potrafi wytrzymać w napięciu."

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Uwierz w Mikołaja

Magdalena Witkiewicz 


 

"Marta nie lubiła świąt. Uważała, że wszystkie świąteczne symbole są żałosne. Kicz nad kicze. Tłum w sklepach i non stop George Michael z tym swoim Last Christmas. Wydawało jej się niewiarygodnym, że dorośli ludzie ekscytowali się tymi tandetnymi czerwonymi, złotymi i zielonymi błyszczącymi ozdobami, które zawieszali na jakimś wyciętym z lasu drzewie, by po kilku dniach to drzewo wyrzucić na śmietnik."

"Zobacz, człowiek się tak przyzwyczaił do tego, że robi zdjęcia, kręci filmy, że przestaje sam zachwycać się tym, co widzi. Coraz częściej nie patrzy się już na świat oczami, ale przez mały ekran smartfona."

"Niby tak tęsknimy za wakacjami, za odpoczynkiem, za tym, żeby zwolnić, żeby wreszcie przestać wciąż tak pędzić przez ten świat, a jak mamy szansę na właśnie takie nicnierobienie, to w ogóle nie wiemy, jak się zachować. Odzwyczailiśmy się od bycia offline. Nowoczesne technologie wymogły na nas, że jesteśmy dostępni non stop, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jesteśmy zawsze i dla wszystkich. Jeżeli nie ma nas w sieci przez kilka dni, to istnieje prawdopodobieństwo, że coś się nam stało."

"Jakie to dziwne i zarazem tak często spotykane, że przyzwoici faceci są samotni, a fajne, normalne kobiety trafiają na ostatnich drani. Może właśnie dlatego, że są tak bardzo w porządku, chcą naprawiać świat i w związku z tym myślą, że uda im się również zmienić mężczyznę, który tak naprawdę wcale tej zmiany nie chciał?"

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Nic za darmo

Agata Bizuk


 

"To trochę tak, jakby ktoś zabrał mi cały tlen, zostawiając tylko tyle, by utrzymać mnie przy życiu, ale nie na tyle dużo, bym była w stanie głębiej zaczerpnąć powietrza."

"Nikt nie miał prawa zobaczyć moich słabych stron. I chyba nawet nikt nie chciał ich widzieć. To takie niewygodne, bo może trzeba będzie się zaangażować, choćby zaproponować pomoc, krzyżując za plecami palce z nadzieją, że jednak poradzę sobie sama. Lepiej było nie widzieć moich pustych oczu, którymi nieudolnie próbowałam się uśmiechać."

"Czasami, kiedy na coś bardzo długo czekamy, nie potrafimy docenić, gdy wreszcie to dostaniemy, Zbyt długie czekanie wykańcza, zabija i niszczy. To nieprawda, że kiedy czegoś bardzo pragniemy, nagroda smakuje lepiej. Smakuje gorzko, często podlana łzami i przyprawiona brakiem nadziei."

"Nikt (...) nie ostrzegał, że tęsknota boli bardziej niż śmierć."