Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Nie tak to miało wyglądać

 Okres świąteczny to dla mnie mega gonitwa i praca po 13h, bo mam wtedy szczyt sezonu. Zważając na to, że mam teraz w miarę dobry czas jeśli chodzi o zaburzenie, oraz ze względu na to, że jadę już na oparach sił ze zmęczenia, szukam miejsc i wydarzeń, które mogłabym odwiedzić w ramach krótkiego, weekendowego odpoczynku.

Jednym z takich miejsc jest jarmark świąteczny we Wrocławiu, na który chcę się wybrać już od kilku lat. Miałam nadzieję, że w tym roku się uda. Niestety żaden weekend nam nie pasował, bo albo jakaś rodzinna impreza, albo mamy wigilia firmowa, albo jeszcze coś innego. Do tego cokolwiek zaproponuję, to słyszę od ojca "coś to zaś wymyśliła", co skutecznie mnie demotywuje oraz momentalnie wzbudza lęk. No bo jeśli faktycznie gdzieś pojedziemy i zacznę się bać, to usłyszę, że przecież sama to sobie wymyśliłam...


 

Kolejnym pomysłem było zabranie dzieci na Mikołaja do ogrodu świateł. Ale znów usłyszałam, że ojciec nie będzie stał w korkach, że będzie brzydka pogoda, że przecież mam SWÓJ INTERES I MUSZĘ GO PILNOWAĆ PRZED ŚWIĘTAMI. 

Następne próby zwiedzenia okolicznych jarmarków również spełzły na niczym, bo przecież "masz jarmark w sowim mieście i jakoś na niego nie idziesz".  Pechowo nie ma też w okolicy żadnych koncertów lub innych wydarzeń kulturalnych, na które chciałabym iść. No trudno, mam tylko nadzieję, że ten "dobry okres" będzie trwać trochę dłużej i jeszcze uda mi się jakoś go wykorzystać.

A teraz trzymajcie kciuki, żeby tak właśnie było, bo kolejne tygodnie będą dla mnie trudne. A dlaczego, to zobaczycie w kolejnych wpisach.


Targi rzeczy wyjątkowych oraz targi książki

 Wykorzystując fakt, że mam teraz "lepsze dni", szukałam czegoś ciekawego, na co mogłabym się wybrać. Niestety nie znalazłam żadnego fajnego koncertu ani festiwalu, za to znalazłam targi rzeczy wyjątkowych w Katowicach.

I pojechaliśmy. Droga nie była łatwa, bo jechaliśmy naszą furgonetką i było bardzo ciasno. O dziwo ja, siedząca w środku, zniosłam to lepiej niż mama, która siedziała od okna. Miałam wrażenie, że to ona zaraz dostanie ataku paniki. O ojcu nie wspomnę, bo miał wygodne, indywidualne miejsce za kierownicą. Ruch na drodze był duży i do tego było mi bardzo ciepło, wręcz gorąco, ale dojechałam bez większych lęków.


 

Na miejscu (po 30-minutowym poszukiwaniu wolnego miejsca parkingowego) weszłam pewna siebie do tłumu ludzi. Ciekawe, jak samopoczucie potrafi zmieniać punkt widzenia. Jestem na środku sali? To co, przecież do wyjścia jest blisko. A jak czuję się gorzej, to nawet stojąc przy drzwiach mam wrażenie, że wyjście jest oddalone o lata świetlne.

Ale wracając do targów. Byłam oczarowana talentem niektórych osób! Gdybym akurat otwierała jakąś kawiarnię lub urządzała nowy dom, to miałabym w czym wybierać. O dziwo z mojej - dziewiarskiej branży nie było zbyt wielu stoisk, były to raczej same dodatki odzieżowe. 

Lęk odczułam jedynie dwa razy - pierwszy, gdy byłam na samym końcu hali, wśród tłumu ludzi i zrobiło mi się gorąco. Bo tam naprawdę było gorąco! Zaznaczę, że byłam już bez kurtki, a i tak pot ściekał mi po plecach. I to mnie trochę wystraszyło, bo przecież takie fale gorąco często towarzyszą mi właśnie podczas ataków paniki. Druga sytuacja miała miejsce niedługo po pierwszej, gdy... zjadłam piekielnie ostrą żelkę. Tak, żelkę. I nie wiem czemu, ale nagle zaczęłam odczuwać lęk. Albo i wiem - straciłam kontrolę. Jama ustna mnie paliła, a ja nie mogłam tego powstrzymać, musiałam jedynie cierpliwie poczekać. 

Obładowana zakupami kremów orzechowych (polecam ten, jest mega!) oraz czekoladami kierowałam się już do wyjścia, gdy zauważyłam, że obok akurat są targi książki! Co za fantastyczny zbieg okoliczności :)


 

Jedyny problem był taki, że do kasy biletowej była wielka kolejka. Ale nie przeraziło mnie to, a tym bardziej nie zniechęciło. Po ok. 25 minutach byłam już w książkowym raju. Wiedziałam, że ojciec będzie się tam nudził, w związku z czym nie miałam zbyt wiele czasu na udział w wywiadach, prelekcjach, czy też na stanie w kolejce po autorskie dedykacje do książek (najbardziej wytrwali stali w kolejce kilka godzin!). Dlatego też od razu ruszyłam na zakupy :) I w sumie dobrze, że ojciec chciał już wracać, bo chyba bym zbankrutowała! 

Po wyjściu z targów pojechaliśmy na obiad do centrum. Nie czułam się zbyt dobrze z myślą, że będę jeść w centrum Katowic. Nie wiem dlaczego. Ale okazało się, że w tym dniu wybrana przez nas restauracja jest zamknięta, więc zatrzymaliśmy się na obiad w drodze do domu. Zarówno posiłek, jak i sam powrót minął mi już na pełnym luzie.


Wakacje część III?

 Jesień to moja ulubiona pora roku, więc chciałam ją wykorzystać na kolejną wycieczkę. I tym razem, spontanicznie, padło znów na moje kochane morze. Wróciłam we wrześniu i znów pojechałam w październiku - a kto mi zabroni? :)

Nie mogłam się doczekać wyjazdu. Poziom lęku (nawet w dniu wyjazdu) wynosił 0 (słownie: zero)! 

Całą drogę na zmianę szydełkowałam i czytałam książkę. Czułam się tak swobodnie, że 150 km przed celem podróży zaczęłam się nudzić, czułam się znużona. Dawno nie towarzyszyło mi to uczucie. Zazwyczaj był to lęk, a co najmniej niepokój. Mało tego, dopiero po 300 km drogi zdałam sobie sprawę z tego, że jestem na "zamkniętej" autostradzie. I to tylko dlatego, że zachciało mi się siku i zastanawiałam się, czy dam radę przejść przez ogrodzenie do lasku 😅 

Nie zapomnę tej chwili, gdy późnym wieczorem dojechaliśmy na miejsce, wysiadłam z psem z samochodu, poszłam na plażę i widok zaparł mi dech w piersiach. Ciemno, plaża pusta, a w morzu odbija się pełnia księżyca. Myślałam, że popłaczę się z radości i ze wzruszenia. Morze jesienią jest jeszcze piękniejsze!


A co robiłam przez te 7 dni i jak sobie radziłam z lękiem?

1. Zwiedzanie wioski słowiańskiej w Sławutowie - totalnie swobodnie, chociaż było to na zadupiu, daleko od bazy (czyt. miejsca noclegu). Lęk poczułam tylko wtedy, gdy weszłam sama (bez rodziców) do chaty na historię o słowiańskich wiedźmach, a za mną cała masa ludzi, blokując mi drogę do wyjścia. Mimo to nie spanikowałam i dotrwałam do końca opowieści.

 


2. Grzybobrania - na grzyby chodziliśmy prawie codziennie i to niekoniecznie celowo. Np. do otwarcia jakiegoś muzeum zostało 30 min., więc wchodziliśmy do lasu niby tylko rozejrzeć się. Kilka razy jechaliśmy typowo na grzyby i nie czułam lęku chodząc po lesie, mimo iż go nie znałam, nie pilnowałam drogi powrotnej i byłam daleko od parkingu. Lęk czułam jedynie wtedy, gdy pomyślałam sobie, że możemy trafić na dziki lub żmije - i to też jedynie pod kątem psa.



3. Huta szkła w Pucku - ciekawy pokaz i opowieść o całym procesie, które oglądałam i słuchałam z progu, ponieważ nie można było wejść do środka z psem. Lęk również jedynie o psa, żeby nie wbił sobie odłamków szkła do łapy.


 

4. Muzeum i spacer po Wejherowie - bez lęku. W muzeum byliśmy sami, w parku już nie, ale lęku nie było, mimo oddalenia się od parkingu. W kawiarni nawet nie pomyślałam o tym, że rok temu mocno bym się zastanawiała nad wejściem do środka.

 


5. Muzeum Techniki Wojskowej w Dąbrówce - bardzo ciekawe miejsce, warte zobaczenia. Minimalny lęk, a w zasadzie to krótkotrwały niepokój, pojawił się w drodze (daleko od miejsca noclegu), a także w jednym z hangarów, ponieważ myślałam, że da się z niego wyjść jedynie przez obrotowe drzwi i co ja zrobię, gdy się zatną. Już po kilkunastu sekundach okazało się, że wejście i wyjście z hangaru odbywa się przez bramę wjazdową.


 

6. Wyjazd na Hel - tutaj czułam dość duży niepokój związany z samym półwyspem. Czułam, że jestem na skrawku lądu, otoczona z dwóch stron wodą i z jedną, jedyną drogą ucieczki. Jeśli cokolwiek by się wydarzyło (czyt. tsunami :D, ewentualnie wypadek), to jestem odcięta od lądu.

W pierwszej wersji szukałam noclegu właśnie na Helu i jakże się cieszyłam w samochodzie, że ceny były zaporowe. Ostatecznie udało się dojechać bez żadnych wspomagaczy i tym samym mogę pokusić się o stwierdzenie, że zwiedziłam całe polskie wybrzeże. Byłam praktycznie w każdym mieście, miasteczku i wsi. 

 


Na Helu zwiedziliśmy Muzeum Obrony Wybrzeża. Łatwo nie było, bo zwiedzanie polegało na tym, że trzeba było obejść wokół podziemny schron. W połowie, gdy daleko już było od wejścia, nie mogłam się skoncentrować. Poszłam więc szybko sprawdzić, gdzie jest wyjście, zapamiętałam drogę, wróciłam i wtedy mogłam już spokojnie dokończyć zwiedzanie. 

Później było jeszcze fokarium (z nutką niepokoju, czy dam radę w każdej chwili wyjść. Niepokój minął wraz z wejściem do środka), samotny spacer do wraku ORP II, długi, wspólny już spacer na "początek Polski", a także spacer po molo w Jastarni i Juracie. W drodze powrotnej nie odczuwałam już tego lęku, że jestem na półwyspie. Ale też nie rozumiem ludzi, którzy w sezonie są gotowi stać w gigantycznych korkach, bo jest to ich ulubione miejsce na urlop.


 

7. Wycieczka do Gdyni - chociaż byłam tam niespełna miesiąc wcześniej, to nie wszystko udało mi się zwiedzić. Pojechaliśmy więc ponownie, zaczynając od Muzeum Emigracji. Nie wolno było wejść z psem, więc zwiedzałam z ojcem. Myślałam, że jest to tylko eksponat w holu i mała galeria zdjęć, więc na pewniaka poszłam. Przy wejściu ojciec zapytał, czy na pewno chcę tam wejść, bo przecież jest to labirynt, czyli trzeba obejść całą wystawę, aby wyjść. Ja nadal, że tak. I dopiero jak weszłam i zobaczyłam, jak to rzeczywiście wygląda, to pojawił się niepokój. Póki nie oddaliliśmy się od wejścia i byłam w stanie zapamiętać do niego drogę, to było w miarę. Mimo to ekspozycję oglądałam bardzo pobieżnie i szybko. Mniej więcej w połowie "labiryntu" natrafiliśmy na wycieczkę szkolną. Zrobiło się tłoczno, a ja czułam, że zbliża się atak paniki. Zaczęłam w pośpiechu szukać wyjścia. Natrafiłam na okno, przez które widać było wycieczkowiec, cumujący w porcie przy wejściu do muzeum. Stwierdziłam, że w takim razie wyjście musi być już blisko. I momentalnie doznałam uczucia ulgi. Dłonie przestały mi się trząść, serce kołatać, oddech się wyrównał. Po wejściu w kolejny zakręt labiryntu okazało się, że... wyjścia jeszcze nie ma. Zastanowiłam się na spokojnie, że jestem w Muzeum Emigracji, które zaczęło się od okresu przedwojennego i szło chronologicznie. W tym momencie jestem w czasach PRL-u, więc koniec ekspozycji musi być już blisko. I z tą myślą udało mi się na spokojnie obejrzeć resztę wystawy :) Był to najtrudniejszy etap całego wyjazdu.


 

Pogoda była tak wspaniała, że zamiast do kolejnego muzeum, poszliśmy poleżeć na plaży. W efekcie znów nie zwiedziłam ORP Błyskawica (mam powód, żeby znów przyjechać do Gdyni 😄), za to zdążyliśmy przed zamknięciem Muzeum Miasta Gdyni. Nie było już ludzi, i chociaż ten obiekt również zwiedza się "labiryntem", to zrobiłam to bez problemu. W końcu wiem, jaka jest historia tego miasta ;)


 

8. Władysławowo - schodami wdrapałam się na wieżę widokową (winda była przerażająca). Na szczycie potężnie wiało i w pierwszym odruchu mój lęk wysokości został spotęgowany. Ale złapałam się taty pod ramię, obeszliśmy taras dookoła (na ugiętych nogach), oswoiłam się i potem już w miarę normalnie mogłam zacząć podziwiać widoki.


 

Kolejne na liście było Muzeum Iluzji. Bardzo ciekawe, "żywe" miejsce, gdzie można porobić eksperymenty. Byliśmy w nim sami, więc lęku nie było wcale. Żeby przejść dokładnie wszystkie eksponaty, trzeba by było spędzić tam cały dzień. I to przyjmując, że nie ma w środku ludzi. Nam było trochę szkoda czasu, więc drugą część zwiedziliśmy dość pobieżnie i po 2 godzinach wyszliśmy. Nie wyobrażam sobie, jak można zwiedzać to miejsce w sezonie, gdzie przy każdym stanowisku trzeba się zatrzymać na przynajmniej 5 minut.


 

9. W ostatni dzień wróciliśmy do Pucka zwiedzić ostatnie 2 muzea (bez lęku), a potem pojechaliśmy na wycieczkę wzdłuż wybrzeża, odwiedzając Jastrzębią Górę, Ostrowo, Karwię i później wgłąb lądu Sasino. Czułam się bardzo niepewnie, jadąc do ostatniej wspomnianej miejscowości, ale ojciec się uparł ze względu na dawne sentymenty. Im dalej od domu, tym większe napięcie we mnie rosło. Do tego wiejska droga, na której ciężko było przyśpieszyć, same zakręty, itp. Jak już prawie byliśmy na miejscu, to myślałam, że już nie dam radę i zaraz wybuchnę - o dziwo agresją, zamiast paniki. Na szczęście po krótkim spacerze po lesie przeszło mi, a ojciec porzucił już pomysł pojechania dalej, do Łeby. Powrót był już spokojny i nawet pojechaliśmy jeszcze później na Półwysep - do Chałup - pospacerować po plaży. 


 

Powrót do domu bez żadnego lęku, aż w połowie podróży znów poczułam to dawno nieobecne znużenie i znudzenie podróżą. Cudownie :)

Podsumowując: Wszystkie noce przespałam bez napadów lęku, bez paniki i bez budzenia się w środku nocy z uczuciem niepokoju. Nawet noc przed powrotem do domu. Bez problemu chodziłam na długie spacery, piłam kawy w kawiarniach i jadałam w restauracjach z dala od noclegu. Spokojnie byłam w stanie iść sama na spacer i do sklepu pewnie też, chociaż nie miałam takiej potrzeby. Naładowałam się dużą dawką pozytywnej energii i z chęcią zostałabym tam jeszcze dłużej.

To był jeden z najlepszych wyjazdów w moim życiu!


Jestem control freakiem

 Zacznijmy od definicji:

"The  control freak usually describes a person obsessed with performing tasks in a way they perceive as correct. A control freak can become distressed when someone causes a deviation in the way they prefer to perform tasks. Someone who tries to control how other people perform tasks, even with no good reason for interfering, can also be considered a control freak."

Źródło: Wikipedia

"Osoba, która czuje, że wszystko musi mieć pod kontrolą, nie toleruje spontaniczności ani błędów, a gdy coś nie przebiega zgodnie z planem, od razu wpada w szał – tym może charakteryzować się właśnie control freak. Nadmierna kontrola w skrajnych przypadkach może prowadzić do zaburzeń kompulsywnych lub do nerwicy. Dlatego nie powinieneś bagatelizować najmniejszych oznak, które mogą przyczynić się do powstania obsesji."

Źródło:https://lidiaiwanowska.com/control-freak-obsesja-na-punkcie-kontroli 


 

 Od zawsze miałam tak, że musiałam wszystko kontrolować. I tę cechę odziedziczyłam po ojcu. O ironio, nic mnie tak nie irytuje jak to, gdy ojciec mnie sprawdza i kontroluje! Potrafi po kilka razy zapytać, czy zrobiłam to i tamto. Na szczęście jestem świadoma tej cechy i staram się nad nią zapanować.

Mój control freak ma dwa oblicza: jedno zwykłe, a drugie nerwicowe.

W pierwszym przypadku mam potrzebę kontroli zleconych zadań (np. sprawdzam po kilka razy pracę mamy i nomen omen często wyłapuję błędy) oraz wszystkiego dookoła, przez co całe biurko mam wyłożone karteczkami z notatkami (sprawdzić, czy dobrze wystawili fakturę, sprawdzić, czy odebrał przesyłkę, sprawdzić, czy doszedł przelew, itd.). O ile ze spontanicznością nie mam problemów, o tyle z wykonywaniem zadań w określony sposób już tak. Mam swoje metody, które się sprawdzają i do których jestem przyzwyczajona i gdy ktoś próbuje mi narzucić swoją, często nawet szybszą metodę, to się denerwuję i często ją odrzucam.


Drugie, nerwicowe oblicze, polega na potrzebie ciągłej kontroli tego, co mnie otacza i próba zaplanowania wszystkiego. Na przykład jadąc w podróż sprawdzam, czy na trasie nie są prowadzone jakieś remonty, czy nie było wypadku, czy w razie czego są jakieś drogi ucieczki, itp. Fajnie ten temat był opisany w kursie wychodzenia z nerwicy, o którym pisałam tutaj. I jak łatwo się domyślić, gdy coś pójdzie nie tak, jak zaplanowałam (np. będzie wypadek na drodze), to wpadam w panikę. 

Często próbuję też zaplanować każdy swój krok w czynnościach, które wywołują u mnie lęk. Dla przykładu gdy mam iść do urzędu, to wcześniej planuję, że oczywiście mama pójdzie ze mną, wezmę sobie wodę, wcześniej być może zażyję hydroxyzynę, stojąc w kolejce będę robić coś w telefonie, żeby odwrócić uwagę od lęku, będę starała się być pierwsza w kolejce, będę mieć wszystko przygotowane, żeby spędzić przy okienku jak najmniej czasu, itp. Więc teoretycznie jestem przygotowana, mam wszystko zaplanowane, przygotowane wyjścia awaryjne na wszystkie (jak mi się wydaje) sytuacje, ale prawda jest taka, że nigdy nie jest się w stanie przewidzieć wszystko. W efekcie pojawia się nasilony lęk, często prowadzący do ataku paniki. 

 

Od tej ciągłej kontroli naprawdę idzie zwariować! Nawet w czasie wolnym ciągle się myśli, czy zrobiłam to i tamto, muszę pamiętać, żeby jutro zrobić to i to, itd. Koszmar! Przez to wszystko ciężko mi będzie zatrudnić pracownika, bo i tak non stop będę sprawdzać, czy wszystko zrobił i czy zrobił to dobrze.

Powoli uczę się puszczać kontrolę, a nieprzewidziane sytuacje obracać w szanse. Mama zapomni wysłać jakiś dokument? Trudno, sama będzie za to odpowiadać. W drodze na wakacje utknęliśmy w korku? Super, będę mieć więcej czasu na szydełkowanie. 

Z ciekawostek control freakami byli także Steve Jobs i Królowa Wiktoria.


Cytaty z książek "Lesio", "Osiedle RZNiW"

 Joanna Chmielewska "Lesio" - rzekomo jedna z najzabawniejszych książek ever, ale mnie rozbawiła tylko raz.


"Człowiek, który stracił wszystko, siłą rzeczy nie ma już nic do stracenia."

"Przewodniczący Gromadzkiej Rady Narodowej w miasteczku był człowiekiem wielkich ambicji. Nie bacząc na stosunkowo nikły obszar podległych mu terenów, postanowił sobie co najmniej przejść do historii."


Remigiusz Mróz "Osiedle RZNiW"


"Jak od gówniarza wychowuje cię samotna babcia - musisz udowadniać sobie i wszystkim wokół, że nie jesteś cipą."

"Wszystkie dzieciaki były okrutne, przez co doszłam do wniosku, że przychodzimy na świat z gruntu źli. Dopóki nie nauczymy się empatii i współczucia, pastwienie się nad innymi wydaje nam się czymś przyjemnym. Nasza natura nie ma więc nic wspólnego z dobrem - uczymy się go dopiero dzięki normom społecznym."

"Każdy sam tworzy muzykę (...) bo nie ma dwóch osób, które słyszą ją tak samo".

"Zamiast tego jednak gówno uderzyło w wentylator z taką mocą, że ufajdało całą naszą przyszłość."

"Ilekroć ktoś kazał mi mówić głośniej, miałam wrażenie, że słyszy doskonale, tylko chce podkreślić, jak niepewna siebie i nieśmiała jestem."

 

Marcin Ryszka "Nie widzę przeszkód" - polecam!

 

"Po co niewidomi podróżują, skoro i tak niczego nie widzą? Myślałem o tym, gdy stałem przy pomniku Jezusa w Rio de Janeiro. (...) Zastanawiałem się, czy zwiedzanie niewidomych nie jest trochę jak picie piwa bezalkoholowego." 

"Blind football. Na boisku widzą dwie osoby - bramkarze. Powinienem napisać, że widzi też arbiter, ale wiecie, jak to z nimi jest. Bartosz Kurek, znany siatkarz, opowiadał anegdotę, jak podczas jednego z meczów podszedł do sędziego z konkretnym pytaniem:

- Gdzie ty masz psa?

- Jakie psa?

- No jak jesteś niewidomy, to chyba powinieneś mieć psa?"

 

"- Wie pan co, za pana gałkami ocznymi są pęcherzyki powietrza. Chyba coś jest nie tak - stwierdził lekarz.

- Ale ja mam protezy oczu, więc pewnie dlatego - odpowiedziałem.

- Aha, ok, ok.

Zrobiliśmy jednak wszystkie badania. Wyszły dobrze. Gdy już mnie puścili, kumpel przeczytał mi wypis. A w nim takie zdanie: "Pacjent przytomny, źrenice równe, prawidłowo reagują na światło." (...) Zdaniem lekarza moje protezy reagują na światło!"

"Jako niepełnosprawni możemy korzystać z różnych dofinansowań. To wędki, które dostajemy od państwa, a nie - jak myślą niektórzy - prezenty pod choinkę."



Wakacje część II - Zatoka Gdańska

Oczywiście w wakacje nie mogło zabraknąć mojego ukochanego morza. W tym roku wybrałam Zatokę Gdańską, a dokładniej Mierzeję Wiślaną, żeby nie mieć daleko z Mazur.

Cel podróży: Jantar

Ilość dni:12

Ilość ataków paniki w czasie podróży: 0

Ilość zażytych leków podczas pobytu: 0

Podjęte wyzwania, podczas których odczuwałam lęk:

1. Pobyt na plaży bez mamy w upalny dzień - czas trwania lęku ok. 25-30 min.


 

2. Zwiedzanie obozu koncentracyjnego Stutthof - im dalej od wejścia i im więcej pustej przestrzeni, tym większy niepokój i lęk - czas trwania ok. 25-30 min.


 

3. Wycieczka do Krynicy Morskiej:

a) spacer wzdłuż przekopu - pusta przestrzeń i lęk o odcięciu drogi ucieczki, gdy most się obracał - czas trwania ok. 25 min.


 

b) Krynica - z początku lęk, ale im dłużej byłam w tym miejscu, tym lęk stawał się słabszy. Udało się zjeść deser w kawiarni (z dala od "domu"). Czas trwania ok. 20 min.


 

4. Wycieczka rowerowa do Mikoszewa - im dalej od mieszkania, tym większy lęk. Czas trwania ok. 25 min.


 

5. Druga wizyta u fryzjera - tym razem lęk był krótki, ale bardzo intensywny, na granicy z atakiem paniki. Czas trwania ok. 5 min.

6. Wycieczka do Trójmiasta:

a) podróż - czas trwania lęku ok. 15-20 min.

b) Muzeum Bursztynu w Gdańsku - mama poszła sama,  ja z ojcem poszliśmy na spacer po mieście - im dalej od auta, tym większy lęk. Z każdym kolejnym krokiem chciałam zawrócić. To miasto mnie przytłaczało, mnóstwo ludzi, kawiarenek, restauracji, obcokrajowców, gęsta zabudowa. Ostatecznie nie poddałam się i doszłam do Motławy. Czas trwania lęku ok. 20 min. Droga powrotna do auta już bez stresu. 

c) kawiarnia z ojcem (blisko parkingu, ale z dala od "domu") - czas trwania lęku ok. 3 min.

d) Muzeum II Wojny Światowej - zeszłam z ojcem na poziom -3, gdzie zaczyna się zwiedzanie. Poszliśmy do WC, po wyjściu z którego dostałam mini ataku paniki, że nie wiem, gdzie jest wyjście. Po odnalezieniu schodów znalazłam także plan zwiedzania (trzeba przejść z punktu A do punktu B bez możliwości wyjścia pomiędzy) i zrezygnowałam ze zwiedzania. Myślę, że to była rozsądna decyzja, chociaż żałuję, że nie zwiedziłam muzeum, bo podobno warto. Może następnym razem. Czas trwania ok. 8 min.

e) koncert organowy w Oliwie - no uwielbiam go i za każdym razem niesamowicie się wzruszam. Lęk był tylko na myśl, że podczas koncertu zamkną drzwi do katedry, ale na szczęście tego nie zrobili. Czas trwania lęku ok. 5 min. 


f) przejazd do Gdyni (z początku nieplanowany) i stanie w korkach - czas trwania ok. 3 min.

g) pierwsze w życiu zwiedzanie Daru Pomorza - nie wiedziałam, że tu też trzeba przejść z punktu A do punktu B. Pierwsze pomieszczenie, blisko wyjścia, w miarę ok, ale im dalej od wyjścia, tym było gorzej. Do tego razem z nami zwiedzała rodzina z małym dzieckiem, które co chwilę wołało, że się boi i nie chce dalej iść. Chcieli zawrócić, ale niemiła Pani z obsługi powiedziała, że jest wyznaczony kierunek zwiedzania i należy się go trzymać. Po tych słowach zaczęłam trochę panikować. Jeszcze gorzej było, gdy zeszliśmy jeszcze niżej pod pokład (do maszynowni), gdzie był wyznaczony wąski korytarz zwiedzania i strome schody. Od tego momentu niewiele pamiętam ze zwiedzania, gdyż dostałam ataku paniki i myślałam tylko o tym, żeby jak najszybciej wyjść na pokład. Gdy już zobaczyłam światło dzienne - ulżyło mi. Czas trwania lęku ok. 15 min. + atak paniki ok. 5 min.

7. Noc przed powrotem do domu nie mogłam spać, chociaż nie czułam lęku przed podróżą. W końcu zasnęłam, ale po kilkudziesięciu minutach wyrwałam się ze snu z paniką. Do teraz nie wiem, czego ona dotyczyła i skąd się wzięła. Może coś mi się śniło? Może gdzieś podświadomie odczuwałam lęk przed podróżą? Nie wiem. Czas trwania ok. 15 min. Rano, gdy zaczęliśmy się pakować do auta, pojawił się komunikat, że mamy słabe ciśnienie w kole. Wystraszyłam się, że może być przebite, że za chwilę musimy zdać mieszkanie i co ja zrobię, gdzie się schowam. Ojciec dopompował koła licząc na to, że komunikat zniknie. I rzeczywiście tak się stało, chociaż pozostał niepokój, że jeśli to jednak była dziura, to utkniemy gdzieś na autostradzie. Na szczęście był to jedynie spadek ciśnienia spowodowany różnicą temperatur, a tak mnie nastraszył. Czas trwania ok. 30 min.



Sytuacje bez lęku - ok. godzinny dojazd z Ostródy, długie spacery, posiłki z dala od mieszkania, noce, plażowanie, zwiedzanie Muzeum Poczty Polskiej, powrót do domu.

Podsumowując, II część wakacji jeszcze bardziej udana. Nie czuję się wypoczęta, głównie przez niewyspanie (niewygodne łóżko), obowiązki związane z dodatkową opieką nad psem oraz - co absurdalne - brak deszczu, dzięki któremu mogłabym przelenić się chociaż jeden dzień. Teraz przydałby się tydzień urlopu "po urlopie" :) Oczywiście już planuję kolejny wyjazd :)

Wakacje część I - Mazury

 W tym roku wakacje były trochę inne. Po pierwsze dłuższe, bo aż 17 dni. Po drugie pierwszy raz przemieszczałam się z jednego miejsca w inne. Po trzecie dawno nie rezerwowałam wakacji z takim wyprzedzeniem. I po czwarte pierwszy raz jechałam przez dzień.

Miesiąc przed wyjazdem bardzo się cieszyłam na myśl o urlopie - o dziwo nie czułam lęku, tylko ekscytację. Niestety to się zmieniło na 10 dni przed, gdy mój pies zachorował. Zaczęłam się bardzo stresować przede wszystkim jego stanem i do głowy przychodziły mi same czarne myśli - wspomnienia poprzedniego psa, który od nas odszedł. Miałam nawet wątpliwości, czy powinnam jechać. Ostatecznie udało się ustabilizować sytuację, dostaliśmy rozpiskę lęków i zabiegów (m.in. codzienne kąpanie) i pojechaliśmy, a psu na wyjeździe nawet się poprawiło!

Pierwszym celem podróży były Mazury, na których nigdy jeszcze nie byłam. Co prawda nie pojechaliśmy w same serce Mazur, a na granicę Warmii, żeby potem nie mieć daleko się przemieszczać.


 

Cel podróży: Ostróda

Ilość dni: 5

Ilość ataków paniki w czasie podróży: 0

Ilość zażytych leków podczas pobytu: 0

Podjęte wyzwania, podczas których odczuwałam lęk:

1. Podróż - w momencie, gdy zjechaliśmy z autostrady i jechaliśmy przez wioski. Czas trwania ok. 10min.

2. Wycieczka do Gietrzwałdu - znowu jazda przez wioski, piekielny upał, przez co bałam się o psa, nie chciałam ryzykować zjedzenia obiadu w tym miejscu. Czas trwania ok. 10 min.

3. Fryzjer - na wyjazdach zawsze mam takiego pecha, że woda z prysznica nie ma ciśnienia, przez co nie jestem w stanie umyć swoich długich, gęstych włosów. Do tej pory męczyłam się sama, ale tym razem postanowiłam zaryzykować i poszłam do fryzjera. Ten pomysł chodził mi po głowie podczas każdego wyjazdu, ale nigdy się nie odważyłam. Do salonu weszłam z marszu - inaczej bym się nie zdecydowała. Mimo, iż pomieszczenie było małe, a w środku dużo ludzi, to dałam radę. A najgorzej nie było nawet przy samej myjce, a już podczas suszenia. Policzyłam, kiedy ostatni raz byłam u fryzjera i... zrobiłam to pierwszy raz od 13 lat! Dacie wiarę? To nie tak, że przez ten czas nic nie robiłam z włosami - mamy przyjaciółka jest fryzjerką i zajmowała się moimi włosami w domu. Do tego za usługę w salonie zapłaciłam grosze i od razu skarciłam się w myślach, że głupia przez tyle lat się męczyłam. Czas trwania lęku: ok. 7 min w trakcie i duży stres przed.


 

4. Wieża Bismarcka - wlazłam na nią sama. Najgorszy był ostatni etap, składający się z prawie pionowych, wąskich schodów. Do tego samozamykające się drzwi, które trzeba było przytrzymać wchodząc. Nogi mi się trzęsły, wyszłam, zobaczyłam jak jestem wysoko, spanikowałam, trzymając się drzwi zrobiłam szybko zdjęcie i zaczęłam schodzić, bez obchodzenia wieży po tarasie widokowym. Czas trwania ok. 3 min.


 

5. Wycieczka motorówką - być na Mazurach i nie popływać? Toż to się nie godzi! Miałam do wyboru kajak, sup, statek (odpada, nie można w dowolnej chwili zawrócić), rowerek wodny, narty wodne (życie ci nie miłe?), jacht (odpada - nie mam patentu) i łódź motorową, zdecydowaliśmy się na to ostatnie. A w zasadzie ojciec zdecydował,  bo jest przecież dużym chłopcem! Początkowo mieliśmy płynąć wszyscy razem z psem, ale mama bała się, że pies wyskoczy i została z nim na lądzie. A motorówką płynęłam sama z ojcem. Nawet ją prowadziłam :) Czas trwania: ok. 15 min.: im dalej lądu, tym większy lęk. 



Sytuacje bez lęku - posiłki, plażowanie nad jeziorem, długie spacery, noce, zwiedzanie zamku.

Podsumowując, I część wakacji bardzo udana, chociaż do Ostródy na urlop raczej nie wrócę.

 


Urodziny przyjaciela rodziny

 Dostaliśmy zaproszenie na 60-te urodziny przyjaciela naszej rodziny, a dokładniej przyjaciela taty z dzieciństwa. Byłam trochę zdziwiona, że mnie też zaprosił, bo nie zapraszał dzieci od znajomych. Widocznie stwierdził, że jestem już traktowana jako stara panna 😄

Impreza była organizowana w mini karczmie ok. 13 km od mojego domu. Nie chciało mi się tam iść, bo wiedziałam, że nie będzie młodych osób. Z drugiej strony nie czułam lęku, więc chciałam wykorzystać okazję.

Jedyny stres, jaki odczuwałam w związku z tą sytuacją, to było pierwsze wejście na salę, gdzie wszyscy się na mnie patrzyli, nikogo nie znałam, byłam przedstawiana i musiałam przejść z punktu A do punktu B w niebotycznie wysokich szpilkach (to nie był żaden test sprawności, założyłam je na własne życzenie 😀).

Zajęłam miejsce na ławce obok rodziców i odetchnęłam z ulgą gdy okazało się, że obok nikt już nie siądzie - w przeciwnym razie musiałabym za każdym razem prosić wszystkich o wstanie, żebym  mogła wyjść.


 

To była jedna z niewielu imprez w mojej karierze, którą się nie stresowałam. Ba - przez pierwsze 2 godziny nudziłam się jak mops. Chciałam wrócić do domu i potem ewentualnie przyjechać po rodziców. To było niesamowite doświadczenie - chcieć wyjść z imprezy, ale nie z powodu lęku! Na pewno duże znaczenie miał tutaj fakt, że nie znałam tych ludzi. Paradoksalnie byłoby mi trudniej, gdyby to było przyjęcie rodzinne. Ostatecznie zostałam, trochę pospacerowałam po okolicy, posiedziałam w aucie, a potem trochę się rozkręciło i nawet dałam radę narobić sobie odcisków podczas tańców ;)

Nie czułam się w nastroju do zabawy wśród grona 30 osób, z których większość była w wieku 65+ (mimo, iż świetnie się bawili!). Były tylko 3 osoby młodsze ode mnie (dużo młodsze), z czego jeden chłopak szybciutko się nawalił, a zaręczona para nie bawiła się wcale. 

Drugą część imprezy przetańczyłam ze szwagrem jubilata (wiek 50 lat). Doszłam do konkluzji, że chyba się postarzałam, bo ostatnio częściej wzbudzam zainteresowanie właśnie tej grupy wiekowej, niż 25+. To nie żart! Jak już wychodziłam to zapytał, czy pójdziemy kiedyś razem na miasto. Zaledwie kilka dni wcześniej napisał do mnie facet, którego widziałam raz w życiu, czy oprowadzę go po okolicznych górach (ja i góry 😅).

Chociaż z początku żałowałam, że pojechałam na przyjęcie (bo się nudziłam i nie miałam co jeść :P ) to ostatecznie jestem zadowolona z tak spędzonego czasu. Głównie dlatego, iż nie czułam lęku i to było dla mnie nowe doznanie, które chciałam celebrować jak najdłużej!


Wizyta u okulisty

 Do tej wizyty przymierzałam się już od dawna. Od kilku miesięcy zauważyłam znaczne pogorszenie wzroku, szczególnie w jednym oku. Stwierdziłam, że to już pewnie kwestia wieku i tego, że dużo czasu spędzam przed monitorem, dlatego nie śpieszyłam się z wizytą. Jednak nieostre widzenie coraz bardziej mnie denerwowało. 

Kluczowym momentem w podjęciu decyzji stała się historia znajomego. Opowiedział mi, że jego młodszej ode mnie kuzynce też nagle zaczął pogarszać się wzrok i po badaniach okazało się, że ma stwardnienie rozsiane. Wystraszona natychmiast zapisałam się na wizytę.

I klasycznie nie bałam się badania czy diagnozy, a tego, że nie będę mogła w każdej chwili wyjść z gabinetu - szczególnie w trakcie badania. Bałam się też zakropienia oczu - że nie będę wyraźnie widzieć, co wywoła u mnie atak paniki (nie będę mieć na to wpływu, nie będę mogła tego odwrócić, pozostanie mi tylko czekać, aż krople przestaną działać).

Wizyty bałam się już dzień przed. Nie mogłam spać. Cały kolejny dzień myślałam już tylko o tym, co mnie czeka. Profilaktycznie wzięłam 25mg hydro, a z racji tego, że daaaawno jej nie brałam, to prawie ścięła mnie z nóg. Nie nadawałam się do niczego.

Najzabawniejsze w tym wszystkim były słowa ojca: niech mama z tobą jedzie, bo jak zakropią ci oczy do badania, to nie będziesz mogła jechać autem. Hahahah serio? No dobra, niech ten jeden jedyny raz mama pojedzie ze mną na wizytę 😅

Wracając do samej wizyty. Gabinet znajdował się na I piętrze, daleko od drzwi, co nie ułatwiało sprawy. Na korytarzu było z 8 osób. Denerwowałam się, że będę musiała długo czekać. Na szczęście wezwali mnie po ok. 8 minutach.

Cała wizyta odbywała się błyskawicznie - od razu na wejściu badanie ciśnienia w oku, potem przejście do drugiego aparatu - badanie dna oka. Tutaj na mikrosekundy pojawił się lęk, gdyż musiałam patrzeć w zielone światełko i potem przez chwilę nie widziałam na oko. Ale trwało to naprawdę sekundy. Na koniec badanie wady wzroku w specjalnych okularach, recepta i tyle. Cieszę się, że trafiłam na tak fajną i sprawnie działającą lekarkę.


 

A jaka jest diagnoza?

Żadnych chorób oczu nie mam. Wady wzroku teoretycznie niewielkie: -0,25 i -0,75. Do tego lekki astygmatyzm, co rzekomo jest typowe dla osób z jasną karnacją. Tak więc dołączam do grona okularników :)




Silent dico

W jeden z weekendów były organizowane dwa wydarzenia, na które chciałam iść. 

1. Silent disco - to coś nowego, w czym nigdy nie brałam udziału. Było na tyle blisko od mojego domu, że byłam w stanie dojechać samodzielnie. Wydarzenie było kameralne, organizowane na świeżym powietrzu.

2. Festiwal muzyki klubowej - odbywał się jakieś 35 min. drogi od mojego domu. Była to dość duża impreza taneczna z moim ulubionym DJ. Było to zrealizowanie moich niespełnionych marzeń. Pamiętam, jak będąc nieletnia słuchałam transmisji z takich wydarzeń i nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła wziąć w nich udział. Nie doczekałam się z wiadomego powodu. 

Wraz z koleżanką stwierdziłyśmy, że wybierzemy wydarzenie dopiero w ten sam dzień, żeby się nie nastawiać oraz żebym się nie stresowała. Cały tydzień chodziłam podekscytowana mając cichą nadzieję, że uda mi się dojechać na wydarzenie nr 2.

W dzień wydarzenia byłam już trochę zestresowana i wiedziałam, że szala przechyla się w stronę nr 1. W głowie miałam też myśli, żeby nie jechać nigdzie, aby nie musieć wychodzić ze swojej strefy komfortu. Koleżanka nie była zbytnio zainteresowana wydarzeniem nr 2 i naciskała na nr 1. W efekcie pojechałyśmy właśnie na silent disco.

Był już wieczór, więc drogą się praktycznie nie stresowałam. W sumie to wcale się nie stresowałam. Towarzyszyła mi jedynie niepewność, typowa dla nowych wydarzeń - nie wiem jak się zachować, co robić, itp. Jednak i ona dość szybko minęła. 


Całe wydarzenie było bardzo ciekawym doświadczeniem. Na wejściu każdy otrzymał słuchawki z 3 kanałami muzycznymi do wyboru. W każdej chwili można było sobie wybrać rodzaj słuchanej muzyki. Oprócz tego był DJ, który grał na żywo jeden z kanałów muzycznych. Była ciepła noc, nie więcej niż 30 osób, siedzieliśmy na leżakach popijając napoje, a potem wszyscy poszli tańczyć - każdy do swojego własnego rytmu, słyszanego w słuchawkach. 

Mimo, iż wydarzenie zakończyło się moim osobistym sukcesem, to czułam pewien niedosyt. Bardziej zależało mi, żeby być na tym drugim wydarzeniu. Jeszcze w trakcie silent dico namawiałam koleżankę, żeby tam pojechać (tak, byłabym skłonna się przełamać), ale niestety nie przekonałam jej. Trochę mi żal, ale być może jeszcze nic straconego i jeszcze kiedyś uda mi się wziąć udział w podobnym wydarzeniu. 




"Zespół myślenia ironicznego" K.Kozakiewicz

"Zespół Myślenia Ironicznego prowadzę od jedenastu lat i jedno wiem na pewno: zawsze znajdzie się ktoś z kijem u podstawy kręgosłupa."

"Aż dziwne, że nikt jeszcze nie wpadł na taki pomysł, by w teleturnieju zamiast pieniędzy, mebli, a nawet wycieczek można było zawalczyć o główną nagrodę w stylu "wygrałeś, przesuwasz się o dwanaście miesięcy w kolejce do specjalisty". W przypadku przegranej zabieraliby refundację na recepty, a w razie "bankruta" kładli na korytarzu na oddziale zakaźnym."

"Są różne patenty na spełnione życie, jednak u nas wciąż dominuje ten: beztroskie dzieciństwo, szkoła, studia, praca, kredyt na trzydzieści lat, małżeństwo, własne dzieci i szklanka wody na starość. Jeśli wszystko robisz dobrze, to w pakiecie masz wakacje dwa razy do roku, firmową furę w leasingu, buldoga francuskiego i cieplutką posadkę. (...) Instrukcja na szczęśliwe życie jest prosta, droga do niego znana i w praktyce trudno cokolwiek spierdolić. A jednak... (...) W takich momentach zazwyczaj stawiasz sobie pytanie, czy życie nie musi być przypadkiem czymś więcej niż tylko przetrwaniem i przedłużeniem gatunku (najlepiej w blasku sławy i cieniu pięciogwiazdkowych hoteli na rajskich wyspach (...))."


 

"Najgorzej mają celebryci oraz wszelkiej maści osoby znane, potykające się na wizji pod obstrzałem tysięcy spojrzeń. No wiecie, zupełnie jak w słynnym skeczu Fatalne przejęzyczenie - ale że byłem bardzo zamyślony, to zamiast powiedzieć: "poproszę o sól", powiedziałem: "ty stara kurwo, zmarnowałaś mi dwadzieścia lat życia."

"Nie macie wrażenia, że idiociejemy? Do niedawna wraz z samochodem otrzymywało się instrukcję jego naprawy, dzisiaj zdarzają się ludzie, którzy nie potrafią go nawet prawidłowo zatankować. Jeszcze dwadzieścia lat temu na parkingu pod blokiem twój stary z sąsiadem robili przy flaszce remont silnika, a dzisiaj na akumulatorach widnieje ostrzeżenie, że ich zawartości lepiej nie pić."

"Jak powiedział Jacek Walkiewicz w swoim fantastycznym wystąpieniu Pełna moc możliwości, dzieci nie da się powstrzymać - można je tylko ostrzec."

"Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie."

"Naukowcy nie prowadzą badań, tylko wykładają to, co odkryto na innych uniwersytetach, a miarą sukcesu nie jest liczba opublikowanych prac naukowych, tylko liczba zadowolonych studentów zaocznych. Za każdy semestr płaci się jak za pacjenta na oddziale szpitalnym, więc uczelnie zamiast odkrywać i kształcić, uruchomiły linie produkcyjne ludzi z wyższym wykształceniem."


Koncert zespołu IRA

 Z Karpacza wróciliśmy po godzinie 18. Tego samego dnia o godz. 20 w sąsiedniej miejscowości odbywał się koncert zespołu IRA. Byłam już kiedyś na ich koncercie będąc na wakacjach (patrz: Daily holiday blog 3 "Wakacje z nerwicą" || Kajaki, mandat i taniec w deszczu ) i podobało mi się, więc chciałam iść ponownie. Namówiłam więc koleżankę, która dopiero co wróciła ze szkolenia i musiała jechać do mnie 15km. 

Po dojechaniu na miejsce trochę się stresowałam, bo nie było gdzie zaparkować. Ostatecznie jakiś sympatyczny Pan wskazał mi miejsce za nim. Zaparkowałam w takim miejscu, że z łatwością mógł mnie ktoś zastawić, przez co cały koncert się stresowałam, czy będę mogła wyjechać.

Na sam koncerty IRY trochę się spóźniłyśmy. Ludzi było od groma. Podeszłyśmy z boku, gdzie było trochę luźniej i stałyśmy w drugim rzędzie od barierki. Bardzo blisko sceny, a równocześnie blisko wyjścia z tłumu, ponieważ z boku nikt już się nie tłoczył. Zaraz obok nas, przy scenie, stała karetka, co w sumie bardziej mnie stresowało niż uspokajało.


O dziwo cały koncert przetrwałam bez większego stresu. Jedyne napady lęku miałam wtedy, gdy puszczano biały stroboskop. Powodował u mnie zawroty głowy. Myślę, że nawet na osobę bez zaburzeń lękowych mógł on źle wpłynąć. Na szczęście puszczali go rzadko i na krótko. 

Po koncercie miała się odbyć dyskoteka, ale nie czekałyśmy, gdyż zrobiło się strasznie zimno. Poszłyśmy jeszcze zajrzeć co jest dobrego do jedzenia, kupiłyśmy sobie ciasto i wróciłyśmy do domu. Na szczęście nikt mnie nie zastawił i mogłam spokojnie wyjechać (zahaczając podwoziem o wysoki krawężnik 😅). 




Weekendowy wypad do Karpacza

 Ze zwiedzeniem Karpacza nosiłam się już od dłuższego czasu. Jakoś ciągle przerażały mnie te góry, bliskość granicy, odległość od domu. Ale w końcu zdecydowaliśmy się i pojechaliśmy na 3 dni.

Podróż

O dziwo nie obawiałam się jazdy samochodem, nawet przez autostradę. Fakt, że noc przed wyjazdem byłam cała nerwowa, ale to klasyka gatunku. 

Droga przebiegała w miarę szybko. Znalazłam nowy, idealny sposób na "niemyślenie" - szydełkowanie! To zajęcie genialnie angażuje obie półkule mózgu, które nie mają czasu generować lękowych myśli. Do tego jestem mega podjarana tworzeniem nowych wzorów! Także polecam spróbować ;)


 

Kowary

W tej miejscowości mieliśmy do zobaczenia dwie atrakcje, ale ze względu na kilka postojów po drodze zdążyliśmy tylko do jednej. I... nie polecam. Był to park miniatur, ale przedstawiał jedynie okoliczne budynki, zamki i pałace, z których i tak większość mieliśmy w planie zobaczyć na żywo. Do tego horrendalnie drogie bilety, kilka wycieczek szkolny, a łączny czas zwiedzania nie wyniósł więcej niż 30 minut. Jedyny plus był taki, że mogliśmy wejść z psem.


 

Karpacz

Z Kowar pojechaliśmy na mieszkanie. Droga z Kowar do Karpacza może nie była długa, ale składała się z samych zakrętów i prowadziła przez góry, przez co pojawiło się u mnie trochę lęku. Obawiałam się też jak zniesie to pies. Ale oboje poradziliśmy sobie.


 

Obiadokolacja

Dochodził już wieczór, więc pojechaliśmy do najsłynniejszej lokalnej karczmy na obiad. Chociaż prawie połowa stolików była zajęta, to nie odczuwałam lęku i w spokoju popróbowałam regionalne dania.


 

Zapora 

Po posiłki poszliśmy na zaporę na Łomnicy. Okazała się znacznie mniejsza, niż ją sobie wyobrażałam. Z jednej strony było mini jeziorko, a z drugiej dość wysoki wodospad. Po kilku krokach mama wycofała się, bo zaczęło jej się kręcić w głowie. Gdy to powiedziała, to mi też automatycznie umysł zaczął płatać figle. Ale postanowiłam się z tym zmierzyć - w końcu to bardzo krótki odcinek. I rzeczywiście dałam z nim sobie radę.


 

Zakupy

Po spacerze podjechaliśmy do jedynego jeszcze czynnego o tej porze sklepu (godz. 21), żeby kupić coś na śniadanie. Na środku samoobsługowe sklepu, między regałami, stał mały, okrągły stolik, jedno metalowe krzesło, za nim regał z używanymi książkami, a przed nim wieża zbudowana z transporterów z piwem. Pytamy ekspedientki o co tu chodzi, a ta, że można w czasie zakupów usiąść sobie i poczytać książkę. Między regałami! WTF? Fajnie mają na tej wsi.

Noc

Noc przebiegła o dziwo dobrze, bez większych napięć. Zestresowałam się jedynie raz na krótką chwilę, gdy mama powiedziała, że ją dusi i nie może tu oddychać. Automatycznie ja też zaczęłam się dusić, ale szybko powiedziałam sobie: "ej mózg, co ty odpier*alasz, przecież nic ci nie jest!" i cały lęk minął.

Wyjście z psem

Rano dość wcześnie się obudziłam. Była piękna pogoda, więc postanowiłam, że wyjdę sama z psem. Szłam nieznaną mi drogą, w nieznanym kierunku i czułam się świetnie. Po ok. 400m zaczął pojawiać się lęk, że jestem już daleko i co jeśli spanikuję, ale przeszłam kolejnych 400m i dopiero wówczas zawróciłam. Gdzieś w oddali widziałam na mapie, że są jakieś skały warte zobaczenia, ale nie zdecydowałam się iść samej tak daleko. 


Kościół Wang

Po śniadaniu pojechaliśmy zwiedzić Kościół Wang. Dobrze, że ojciec ma kartę parkingową, bo nie wyobrażam sobie wspinać się pod tę górę na nogach. Na bank złapał by mnie lęk. Okazało się, że obiekt zwiedza się o określonych godzinach, co mnie lekko zestresowało. Mama została z psem na placu, a ja weszłam do środka z ojcem i... wycieczką szkolną. 

Weszliśmy i trzeba było usiąść w ławkach. Te z tyłu były już zajęte i musiałam usiąść w środku. Gdy zobaczyłam, że "kustosz" zamknął drzwi kościoła, dopadła mnie fala lęku. "Zwiedzanie" polegało na tym, że z głośników puścili historię kościoła i trzeba było jej wysłuchać. Nie wiedziałam ile to będzie trwało i zaczęłam się jeszcze bardziej stresować. Ciągle patrzyłam na drzwi i bałam się wstać, żeby po pierwsze nie przeszkodzić innym, a po drugie nie wpaść w panikę jeśli okaże się, że są zamknięte na klucz. Absurd. Czułam, jak się cała spinam. Ręce zaczęły mi się trząść. Próbowałam skupić się na historii, ale nie potrafiłam. Kilka razy chciałam wyjść, ale na samą myśl o reakcji ojca "odechciewało mi się." 

Nagranie trwało jakieś 15-20 minut. Gdybym wiedziała, że tak krótko, to może bym się tak nie spięła. Po nim wszedł przewodnik i jeszcze pokazywał kilka ciekawych rzeźb wewnątrz kościoła. To już było na luzie, bo wchodząc zostawił otwarte drzwi. Na koniec mogliśmy się przejść krużgankiem, czyli ciasnym, wąskim, zakręconym tunelem wokół kościoła. Bałam się, bo wiedziałam, że jak już wejdę, to nie będzie odwrotu. Dlatego też chciałam wejść jako ostatnia, ale ojciec popchnął mnie pośrodku tej wycieczki. W efekcie było kilka krótkich "zatorów" wewnątrz, ale ta trasa była naprawdę tak krótka, że nie zdążyłam wpaść w panikę.


 

Świat kolejek

Kolejny na liście był świat kolejek. Pani przy kasie zapytała, czy na pewno chcemy tam wejść, bo jest to atrakcja przede wszystkim dla dzieci. Zajrzeliśmy do środka i powiedzieliśmy, że tak. Mama znów została w poczekalni z psem i jeździła na rollercoasterach w goglach VR. 

Wystawa była interaktywna, więc można było samodzielnie uruchamiać kolejki, popracować dźwigiem, sypnąć gdzieś śniegiem, itp. I może faktycznie byłoby to trochę za mało atrakcyjne dla dorosłych, gdyby nie wewnętrzna gra, która polegała na odnalezieniu wśród wystawy fragmentów ze zdjęć. Bawiliśmy się z ojcem przednio :D A w nagrodę dostaliśmy dyplomy 😅


 

Multimedialne Muzeum Karkonoszy

Niestety tutaj też nie można było wejść z psem. Niespecjalnie mnie ta wystawa interesowała i chciałam zostać z psem, ale jakoś tak się zakręciliśmy, że ostatecznie znów poszłam zwiedzać z ojcem.

Oprócz nas była jeszcze jedna kobieta ok. 60 lat. Zwiedzanie polegało na tym, że przechodziło się z sali do sali, a każda sala była jednym wielkim projektorem. Wszystko było wyświetlane na ścianach, a historie leciały z głośników. Każda sala zajmowała ok. 5-8 min. I dopiero po zakończeniu tego czasu można było przejść do kolejnej sali (w której też już ktoś był i czekał na przejście dalej). Bardzo mnie to zestresowało. Z tej historii nie wiem nic. Starałam się zapamiętać trasę labiryntu z drzwi do drzwi, żeby wiedzieć, którędy w razie czego można szybko uciec. Bardzo nie lubię takich muzeów, które trzeba przechodzić "ciągiem", czyli z jednego pomieszczenia, przez drugie, trzecie, itd. aż do wyjścia, które jest z innej strony. Szczęście, że w naszej grupie była tylko ta jedna kobieta, bo inaczej nie dałabym rady (przed nami była wycieczka szkolna). 

Po każdym przejściu do sali sprawdzałam, czy drzwi na pewno otwierają się w obie strony. Raz pchnęłam je od strony zawiasów i w ciągu ułamków sekundy spanikowałam, że są tylko w jedną stronę. Obłęd. Co chwilę zaglądałam też to poprzedniej sali, czy nikogo tam nie ma, żebym mogła uciec. 

Im dalej w głąb, tym więcej pojawiało się lęku. W 4 sali zaczęłam szukać na telefonie planu muzeum, żeby sprawdzić ile jest sal. Nie mogłam nic znaleźć. W końcu gdzieś wyczytałam, że jest ich 9. Najpierw pomyślałam "o nie, jestem w samym środku", a zaraz potem "dobra, spoko, zostało jeszcze tylko 5, teraz przynajmniej będę odliczać". Żałowałam, że to nie ja zostałam z psem. Przecież i tak nic nie wiem z tej historii.

W 6 sali okazało się, że... kolejne sale są otwarte. 🙈 Była jedna, większa sala na środku, a z niej przejścia do kilku innych pomieszczeń i drzwi wyjściowe. W tym momencie cały lęk puścił i dopiero wtedy zaczęłam "zwiedzać". Gdybym tylko wiedziała...


 

Gofry

Zaczęło trochę padać, więc poszliśmy na kawę i gofry na deptaku. Kawiarnia była dziwna, ale z powodu deszczu nie chciało nam się szukać innej. Za ladą stał jakiś Kazach, jego żona i matka siedziały przy stoliku i piły piwo, a syn i córka próbowali ogarnąć interes. Zamówiłam gofra z bitą śmietaną i owocami i dostałam gofra ze śmietaną i... arbuzem. Fuj! Zaplusowali jedynie tym, że przynieśli do stolika wodę dla psa. 

Muzeum Sportu i Turystyki

Oficjalnie też nie można było wejść z psem, ale kasjerka - psiara - powiedziała, że w sumie i tak nikogo nie ma w środku, a nasz pies jest taki kochany, że możemy z nim wejść. I tutaj wszystko odbyło się bez lęku.


 

Skocznia narciarska

Wejście na nieczynną już skocznię narciarską k85 odbywało się ażurowymi schodami. Do tego poręcz była tylko do pewnego momentu, a dalej już tylko banda. Mama w ogóle nie podjęła wyzwania. Ja i ojciec zdecydowaliśmy się iść. Tata miał kiepsko, do tego ból kolana, ale ostatecznie wyszedł. Ja weszłam kawałek i zaczął się lęk - chyba wysokości. Kiedyś nie miałam tego lęku, a ażurowe schody nie robiły na mnie wrażenia. Ale to się zmieniło. Zaczęły mi sztywnieć nogi. Postanowiłam, że się nie poddam i wyjdę jeszcze chociaż kawałek. Ale im wyżej, tym było gorzej. Gdy skończyła się barierka, zaczęło mnie paraliżować. Jestem gdzieś wysoko i blokada - ani w górę, ani w dół. Niech mnie ktoś stąd ściągnie! Postanowiłam, że tyle wystarczy i powoli, na sztywnych i trzęsących się nogach, zaczęłam schodzić w dół. 

Czekając na ojca fajnie było obserwować, jak inni wchodzą i zaczynają panikować. Mogłabym tam spędzić kilka godzin 😅 I szacun dla wszystkich skoczków narciarskich - lecieć stamtąd jedynie z dwoma przypiętymi do nóg deseczkami to trzeba mieć jaja. I to wcale nie była duża skocznia!



 

Karkonoskie Tajemnice

To kolejne muzeum, w którym opowiadane są baśnie i legendy. Tym razem ojciec został z psem, a my z mamą poszłyśmy do środka. To również był ten typ zwiedzania "od wejścia do wyjścia", ale można było w dowolnym momencie zawrócić, a sale nie były zamykane, więc było o niebo lepiej. W środku było ciemno i odbywała się gra świateł. O ile w poprzednich atrakcjach praktycznie nie było ludzi, o tyle tam trochę ich było. Do tego wycieczka szkolna. Najbardziej wkurzała mnie para, która po 10 min. robiła sobie zdjęcia przy każdej legendzie i blokowali przez to kolejkę. 

Teoretycznie ta wystawa również jest skierowana przede wszystkim do dzieci. Trochę się tam nudziłam. Ale z drugiej strony kilkoro dzieci wychodziło stamtąd przerażonych, z płaczem. Być może powinno być wejście od jakiegoś wieku, bo faktycznie ciemność, dźwięki i gra świateł mogą wywołać strach. 

 


Obiadokolacja

Długo szukaliśmy miejsca na posiłek, bo do tego, które wybraliśmy wcześniej, nie wpuszczali z psem. Ostatecznie wylądowaliśmy w jakimś bistro, w którym nie dość, że byliśmy jedynymi gośćmi, to jeszcze kelnerka była zakochana w naszym psie. Także posiłek minął w przyjemnej atmosferze i bez stresu.

 Muzeum zabawek

Zdążyliśmy je odwiedzić niedługo przed zamknięciem. W efekcie byliśmy sami. I chociaż kustoszka też była psiarą, to nie wpuściła nas z nim do środka. Więc zwiedzaliśmy osobno, każdy w swoim tempie. Bez lęku, ale i bez szału. Muzeum w Krynicy podobało mi się bardziej.


 

Księża Góra (610 m n.p.m)

Pod wieczór, gdy przestało padać, wyciągnęłam rodziców na górę. No bo jak to być w górach i nie  chodzić po górach? Włączyliśmy nawigację i trasa prowadziła nas przez łąkę, ledwo wydeptaną ścieżkę w lesie, a dopiero po 40 minutach weszliśmy na drogę asfaltową, która była w kształcie ślimaka (szła dookoła góry, aż na sam szczyt). W połowie zaczęłam się stresować. Nie minęliśmy żadnych ludzi, nie przejechało też auto, chociaż na szczycie jest hotel. Bałam się, że jak spanikuję, to nie będę mieć drogi ucieczki. Do tego im wyżej, tym większe były skarpy i przepaście, od których kręciło się w głowie. Kilka razy miałam ochotę zawrócić, ale nie wypowiedziałam tego na głos. Ostatecznie zdobyliśmy szczyt, weszliśmy na punkt widokowy w hotelu i znów zaczęłam się stresować drogą powrotną. Bo nie dam rady natychmiast znaleźć się na dole. Bo wyjście zajęło nam jakieś 1,5 h. W głowie zrodziła mi się myśl, że może zaczepię kogoś na parkingu albo zaczepię po drodze i poproszę, żeby mnie zwiózł. Wymyślę, że skręciłam kolano albo coś. 

Ostatecznie żadnej z tych wizji nie zrealizowałam i po prostu zaczęliśmy schodzi. Po kilkuset metrach zobaczyłam jakąś poprzeczną drogę. Zaryzykować i zobaczyć dokąd prowadzi? A jeśli się okaże, że wyprowadzi nas jeszcze dalej? Podjęłam wyzwanie i okazało się, że ścieżka prowadziła prosto pod nasze mieszkanie 😅 Nawigacja poprowadziła nas tak, że obeszliśmy całą górą dookoła dołem, a dopiero potem zaczęliśmy się piąć w górę. A pod nosem mieliśmy trasę, która zajęłaby max 40 minut. No cóż :)


 

Noc

Ostatnio noc była dla mnie trochę nerwowa. Stresowałam się już podróżą. Przerażała mnie ciemność, przerażały mnie te wysokie góry. Do tego ojciec niemiłosiernie chrapał, przez co nie mogłam zasnąć. 

Rano obudziłam się zła (z niewyspania i z lęku). Mieliśmy mało czasu do opuszczenia lokalu, a tu nic nie spakowane, pies nie wyprowadzony, mama śpi a ojciec siedzi na YouTube. Strasznie mnie to wkurzyło, zrobiłam awanturę, po czym ubrałam się, spakowałam swoje rzeczy i wyszłam z psem, zostawiając rodziców z resztą rzeczy do ogarnięcia.

Tym razem bałam się iść gdzieś dalej. Do tego zaczepiła mnie grupka znajomych, którzy "głaskali nas" poprzedniego dnia gdzieś na mieście. Totalnie ich nie pamiętałam. Chciałam wyjść na łąkę, ale pies zobaczył, że z naprzeciwka idzie jakiś mężczyzna i zaparł się, chcąc znów być głaskanym. I tak też się stało. Przez nią musiałam poprowadzić small talk. 

Western City

W końcu wyjechaliśmy. Byłam zestresowana i chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. Ale po drodze mieliśmy jeszcze coś zwiedzić. 

Po kilkunastu zakrętach przez wioski (czemu wszystkie ulice są tam takie kręte?) dojechaliśmy do Western City. Na wjeździe trzeba było zapłacić za parking 15 zł. Byliśmy jedynymi gośćmi. Spojrzeliśmy na cennik oraz na plan. W to miejsce opłacałoby się przyjechać, ale z dziećmi i to na cały dzień. Bo różne pokazy odbywały się co godzinę, a oprócz nich i kilku budynków w westernowym stylu nie było tam nic. Stwierdziliśmy, że nie będziemy czekać godzinę na pierwszy pokaz, który i tak nie był ciekawy, i pojechaliśmy. 15 zł przepadło.


 

Muzeum Sentymentów

Ostatnim punktem było Muzeum Sentymentów w Kowarach, którego nie zdążyliśmy zobaczyć w pierwszy dzień. Znów droga do Kowar wywołała sporo napięcia, a nawet chwilowe odczucia derealizacji. Było to uciążliwe do tego stopnia, że nie zostałam sama z psem, gdy rodzice poszli do sklepu po wodę. 

Zwiedzać też nie można było z psem, więc pierwsze obeszłam wystawę z ojcem (byliśmy jedynymi zwiedzającymi), a potem z mamą (i tu już przyjechała wycieczka, więc zwiedzało się dużo gorzej). I to muzeum podobało mi się chyba najbardziej ze wszystkich w/w atrakcji tej wycieczki. Mój mózg jakoś automatycznie przeniósł się od tamtych czasów, jakbym naprawdę w nich żyła. Polecam odwiedzić to miejsce będąc w okolicy!



Powrót do domu

 Wyjazd z Kowar przez te serpentyny był jeszcze trochę trudny, ale gdy już wjechaliśmy na autostradę, to... wreszcie odetchnęłam z ulgą! Tak, dobrze widzicie :) W końcu skończyły się zakrętasy, dziury w drodze, przyśpieszanie i hamowanie, a zaczęła się płynna jazda i mogłam spokojnie sobie szydełkować. I znów - drugi raz w życiu - nie przeszkodziły by mi korki, bo wtedy miałabym więcej czasu na szydełkowanie! :)

Wracaliśmy ponad 4 godziny, a mimo to nie wiem kiedy ten czas minął. Po zjechaniu z autostrady rodzice poszli do marketu kupić coś na niedzielny obiad, a ja zostałam z psem w aucie i to bez żadnego niepokoju.

Kilkadziesiąt kilometrów przed domem wstąpiliśmy jeszcze na obiad do przydrożnej knajpki i tam też już był pełny luz. Do domu wróciłam zadowolona, zmęczona i trochę żałowałam, że wyjazd trwał tak krótko.

A czego nie zwiedziłam?

Przede wszystkim nie zdobyliśmy Śnieżki, bo trasa niestety jest dla mnie nie do przeskoczenia (oczywiście nie chodzi tutaj o kondycję). Jest plan B, czyli wyjazd wyciągiem krzesełkowym do połowy, a potem 40-minutowa droga, ale na taki wyciąg również nie wejdę. W opcji C można jechać do Czech i stamtąd wyjechać na sam szczyt zamkniętym wagonikiem, ale no właśnie - zamkniętym, przez Czechy no i wyjazd trwa ponad 30 min. Może gdyby to było po polskiej stronie i nie trwało dłużej niż 15 min... Trochę szkoda.


 

Zrezygnowaliśmy też ze zwiedzenia kilku miejsc, np. wystawy Lego oraz parku bajek, bo bilety były drogie, a atrakcja była głównie dla dzieci. Nie jeździliśmy też poza Karpacz, bo nie uwzględniłam tego w planie, żeby dodatkowo się nie stresować "wyjazdami", ale w sumie i tak nie byłoby na to czasu.

Wiedziałam, że w Karpaczu są tory saneczkowe, ale celowo nie uwzględniłam ich w planie, bo wiedziałam, że będę się bała jechać. Bałam się, że droga będzie długa i nie będę mogła w każdej chwili wyjść z wagonika. Jednak na miejscu byłam zmotywowana do spróbowania i nawet chcieliśmy już iść z ojcem, ale zaczęło padać, więc zrezygnowaliśmy.


 

Na jednym z płotów wisiał baner o skokach ze 100-metrowej wieży. Są to skoki "wolnospadające", trochę inne niż skok na bungee. I nie wiem o co chodzi, ale chciałam tam iść! Wiem, że pewnie nawet nie wyszłabym na wieżę, nie mówiąc już o skoku, ale poczułam, że to by było takie przełamanie wszystkich lęków. A przynajmniej lęku wysokości. Jak się łatwo domyślić - nie pojechałam.