Dzień dobry! A tak na prawdę to dobry wieczór, bo zaczynam pisać o 23.47. Dziś pogoda była nieplażowa. Jest niedziela a moi rodzice są wierzący - praktykujący, więc chcieli iść do kościoła. Miałam do wybory 2 opcje, każda zła. 1 iść z nimi (na co dzień nie chodzę z różnych powodów), 2 zostać sama w pokoju. Zdecydowałam się iść z nimi. Na szczęście okazało się, że msza odbywa się na dworze. Co ciekawe, mój psiak również nam towarzyszył - tak, wiem, mam zryty beret. Jak łatwo się domyślić, znów był jedną z większych atrakcji. Mimo, że msza była na zewnątrz, to towarzyszył mi lęk i napięcie. Ludzi było od groma. W połowie kazania częściowo się poddałam i poszłam się sama przejść. Do plaży miałam 800 metrów. Kluczyków do auta nie zabrałam. Co tu robić? Znów pojawił się lęk. Bałam się, że zacznie mi się robić słabo a inni to zauważą i będzie mi wstyd. Iść na plażę czy nie. Iść czy nie. Poszłam. Szybkim krokiem, praktycznie biegiem. Doszłam do zejścia, usiadłam na minutkę i ruszyłam w drogę powrotną. I znów lęk, że tak się oddaliłam, ale nie było już odwrotu. Przecież właśnie wracałam. 3 razy udawałam, że wiążę buta, żeby móc się zgiąć i doprowadzić krew do mózgu ;) Dodatkowo żułam gumę - jak się później okazało zbyt intensywnie, bo po wszystkim bolała mnie szczęka. Doszłam do auta a tu zaproszenie na policję. Zabrałam karteczkę i wróciłam do kościoła pokazać z nieukrywaną radością tacie (zawodowemu kierowcy) mandacik. Pojechaliśmy złożyć wyjaśnienia. Zdecydowaliśmy, że wezmę winę na siebie, bo mało jeżdżę samochodem i przekroczenie punktów mi nie grozi. Poszłam też na pewniaka, że uśmiechnę się, zbajeruję "Pana Władzę" i skończy się na pouczeniu. Całą drogę stresowałam się. Na miejscu była już kolejka pozostałych kierowców. Swoją drogą to trochę chamskie ładować mandaty ludziom, którzy przyjechali do kościoła. Okazało się, że tata zaparkował bliżej niż 100 m przed skrzyżowaniem i mniej niż 10 m od przejścia dla pieszych. Policjant spisał mnie i zaproponował 2 pkt karne + 300 zł mandatu. Trochę go pobajerowałam, pokazałam uśmiech nr 5 i obeszło się bez mandatu ;)
W między czasie na telefonie pojawiła mi się informacja o grze miejskiej z okazji koncertu "Lata z radiem". Należało odnaleźć w mieście zdrapki i wpisując kody zbierać punkty. Podjęliśmy wyzwanie. Niestety szybko okazało się, że ktoś nas uprzedził i wyłącznie 2 kody były nie odczytane. Ku mojemu zaskoczeniu nagradzano 6 pierwszych miejsc i zajęłam.... 6! :) Oficjalne rozdanie nagród odbywało się na scenie koncertu i w myślach modliłam się, żeby nie wywołali mnie z imienia i nazwiska na scenę. Na szczęście zaprosili tylko głównego zwycięzcę, a reszta miała odebrać nagrody w punkcie. Wygrałam 20 zdrapek i w zdrapkach 21 zł :)
Potem pojechaliśmy do lasu z nadzieję na znalezienie grzybów. Niestety komary szybko nas wypłoszyły. Ojciec nie pytając nikogo o zdanie ruszył w kierunku Stegny, co wywołało kolejny niepokój. Gdy po raz 4 zwróciłam mu uwagę, że nie czuję się komfortowo, obraził się i zawrócił. Zatrzymaliśmy się po drodze na przystani i wynajęłyśmy z mamą kajak. Zawsze chciałam tego spróbować. Na początku bałam się, bo trochę bujało a kajak nie chciał nas słuchać i ciągle znosiło nas na szuwary, ale ostatecznie podobało mi się i polecam każdemu spróbować. Fajne doświadczenie.
Potem obiad - w miarę spokojny - odpoczynek w pokoju i... wyjście na koncert. Piesek został sam w mieszkaniu pierwszy raz, co trochę mnie niepokoiło. Było mi jej żal.... Ale koncert to doskonałe miejsce do walki z nerwicą - dziesiątki tysięcy ludzi, zamknięty teren (ludzie wpuszczani byli tylko przez bramki), scena daleko od wejścia i wyjścia, daleko do mieszkania. Na początku było ciężko, dreptałam tam i z powrotem, w głowie kotłowały się myśli żeby uciekać. Nie poddałam się, a w połowie zaczęłam się nawet dobrze bawić. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie deszcz. Koncert Iry i Kombi co prawda spędziłam zaraz pod sceną (szok!), ale byłam mokrzusieńka do ostatniej nitki, nawet bielizna. Ale deszcz też jest spoko, więc tańczyłam i podśpiewywałam w rytm ściekającej wody z parasoli sąsiadów. Z koncertu zdecydowaliśmy się wrócić popularnym tutaj melexem-taksówką. Było nam już zimno i okropnie mokro. Dosiedliśmy się do jakiegoś małżeństwa i młody chłopak ruszył. Mimo ściekającej z dachu wody na zakrętach i jechania tyłem, było sympatycznie. W tym momencie wszystko było lepsze od podróży piechotą. Pierwsze odwieźliśmy małżeństwo. Leśna, dziurawa, nieoświetlona droga przez pusty, ciemny las. Nagle coś strzeliło, światła zgasły, zakopciło się i melex się zatrzymał. W środku lasu! Na początku pojawił się niepokój, ale potem przerodził się w śmieszną przygodę. W dalszym ciągu było to lepsze niż piesza wycieczka. Na szczęście chłopak wiedział co jest grane, szybko wymienił bezpiecznik i ruszyliśmy do domu. Tyle wydarzeń, a ja martwiłam się, że nie będę miała o czym dzisiaj napisać :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz