Początek nerwicy

Moja nerwica jest ze mną praktycznie od urodzenia. Już jako dziecko byłam nieśmiała, bałam się chodzić sama do toalety, do szkoły zawsze jeździłam z jedną koleżanką, a gdy się rozchorowała, to strasznie się bałam sama przebywać w szkole. Do przedszkola nie cierpiałam chodzić, z tamtego czasu pamiętam tylko płacz i udawanie choroby. Nie mogłam się z nikim zaprzyjaźnić, wolałam starsze towarzystwo sąsiadów i sąsiadek. Ale nie zawsze tak było. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko w podstawówce pojechałam sama na zakupy do miasta, a w pewnym momencie w szkole stałam się liderką grupy. Byłam lubiana i to ode mnie zależało, w co bawiłyśmy się na przerwach. Nie wszystkim się to podobało i któregoś dnia postanowiły mi się sprzeciwić. Przestały się do mnie odzywać, zaczęły mnie wyśmiewać, buntowały resztę klasy przeciwko mnie, nikt nie chciał siedzieć ze mną w ławce. Sytuacja była o tyle trudna, że działo się to przed zieloną szkołą, na którą ostatecznie nie pojechałam. Straciłam wtedy najlepszą przyjaciółkę, którą kiedykolwiek miałam. Do dziś nie potrafię się z nikim tak dobrze dogadać. Chociaż czy to była przyjaciółka, skoro tak się to skończyło? Wolę zwalić winę na jej szczeniacki wiek. 


Myślę, że to wydarzenie miało bardzo duży wpływ na to, co się później ze mną działo i na to jaką teraz jestem osobą. Kolejne incydenty miały miejsce w gimnazjum. Poznałam nową koleżankę, z którą jeździłam codziennie do szkoły, a po szkole spędzałyśmy wspólnie popołudnia. Historia lubi się powtarzać i chociaż nie byłam już jawną liderką, to uczyłam się najlepiej spośród dziewczyn w klasie, chciałam być we wszystkim najlepsza (i zazwyczaj tak było, oprócz wystąpień publicznych), miałam zawsze firmowe ciuchy i nowe gadżety, chociaż (tak mi się wydaje) nie obnosiłam się z tym. Wtedy rolę lidera przejęła najładniejsza zdaniem innych dziewczyna. Chłopakom buzowały hormony, więc i oni przyłączyli się do mojego "unicestwienia". Przez pewien okres byłam dręczona, wyśmiewana, obgadywana, grzebano mi w plecaku i w telefonie, a nawet byłam upokarzana (nakręcano ze mną kompromitujące filmiki). Byłam załamana, nie chciałam chodzić do szkoły i po raz pierwszy zaczął się pojawiać lęk. Czarę goryczy przelał fakt, że zaczęłam się wtedy spotykać z pierwszym chłopakiem, który - brzydko mówiąc - był .... brzydki. To dało im kolejny pretekst do wyśmiewań. Kolejna koleżanka odwróciła się ode mnie i chociaż było to na krótko, to do dziś nie potrafię jej tego wybaczyć. W tym przypadku nie można już zwalać winy na wiek. Aktualnie rzekoma przyjaciółka co jakiś czas się do mnie odzywa i chce wrócić do starej znajomości, jednak  jak ją widzę, to dostaję wewnętrznej agresji i zwyczajnie próbuję uwolnić się od niej i od przeszłości, z którą mi się kojarzy.


Pod koniec gimnazjum sprawy trochę ucichły. Wmawiałam sobie, że jakoś muszę przetrwać końcówkę gimnazjum, a potem uwolnię się od wszystkiego i znów będę mogła spokojnie żyć. Jednak opisane sytuacje nie pozostały bez echa - już nie potrafiłam swobodnie pojechać sama autobusem do miasta, czułam niepokój. Wychodząc z domu bałam się, że spotkam kogoś z klasy i dam kolejny powód do śmiechu i wyzwisk. Znów zakolegowałam się ze starą "koleżanką" i któregoś dnia poszłyśmy razem na koncert (wszystko robiłyśmy razem, sama bałam się już czegokolwiek). Pamiętam, że byliśmy z jej znajomymi i staliśmy w tłumie pod samą sceną. Wtedy pierwszy raz miałam napad paniki i zrobiło mi się słabo. Koleżanka nie chciała mnie wyprowadzić z tłumu, bo stwierdziła, że potem nie wróci w to samo miejsce. Chyba musiała widzieć przerażenie w moich oczach, bo ostatecznie wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła poza tłum. Zadzwoniłam po mamę, która błyskawicznie po mnie przyjechała. W domu poczułam ulgę, jednak było mi strasznie żal, że nie mogłam uczestniczyć w zabawie z pozostałymi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to uczucie będzie mi towarzyszyć praktycznie każdego dnia. Można powiedzieć, że to był mój pierwszy, prawdziwy napad nerwicy, chociaż nie został jeszcze wtedy nazwany i myślałam, że to zwykłe zasłabnięcie z powodu ciepła. 



  
Następny incydent miał miejsce w trakcie bierzmowania. Wszyscy byliśmy zestresowani, ale mnie wyróżniało coś więcej - trzęsłam się jakbym miała padaczkę. Wszystkie mięśnie mi drżały i nie potrafiłam ich opanować. Osoby siedzące za mną zaczęły mnie pytać, co mi się dzieje i czy mają mnie wyprowadzić. Na szczęście obok mnie siedziała moja świadkowa, która również zauważyła, że coś jest nie tak i wzięła mnie do zakrystii. To tam spędziłam całą mszę trzęsąc się na stołku jak galareta.

Kluczowym momentem było pójście do liceum. Był to pierwszy krok w dorosłość, a więc idealny moment dla nerwicy na ujawnienie się. Od razu zaznaczę, że wytrzymała w szkole tylko 2 tygodnie (w tym dwa dni opuściłam). Gdy tylko obudziłam się rano, towarzyszyło mi okropne uczucie paniki i strachu. Gdy wchodziłam do szkoły, zaczęło mnie ściskać w gardle. Na przerwie chciało mi się płakać bez powodu, miałam poczucie odrealnienia, czułam się jakbym była zamknięta w szklanej kuli niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Nie potrafię lepiej opisać tego uczucia, ale musicie mi uwierzyć, że było nie do zniesienia, skoro musiałam zrezygnować z dziennej edukacji. 

Później sprawy potoczyły się już jak lawina. Zaczęły się wizyty u lekarzy, psychologów, psychiatrów, setki badań, pytań, wizyt i skierowań aż w końcu padła diagnoza - nerwica lękowa i depresja. Byłam załamana - marzyłam o karierze a tu nagle nie mogę iść do szkoły. Co tu zrobić, skoro obejmuje mnie obowiązek edukacji. Byłam w czarnej dupie bez nadziei na przyszłość. Do wieczorowych szkół nie chcieli mnie przyjąć, bo byłam jeszcze niepełnoletnia. Na szczęście Pani dyrektor jednaj z małych szkół dla dorosłych, której dziś oficjalnie za to dziękuję, przymrużyła oko na mój wiek i mogłam zdać maturę razem z rówieśnikami. O wiele lepiej czułam się w szkole z dorosłymi, chociaż musiałam odpowiadać na pytania, co tam robię, skoro tak dobrze się uczę. Sprawiało mi przyjemność, że mogłam pomagać starszym w nauce (udzielałam nawet korepetycji 80-letniemu Panu). Pewnie zadajecie sobie pytanie, jakim cudem mogłam chodzić do szkoły zaocznej, a do zwykłej nie. Otóż udało mi się namówić do wspólnej nauki mojego ówczesnego chłopaka, który nomen omen i tak jej nie skończył, a zerwanie z nim uważam za najlepszą decyzję, jaką w życiu podjęłam.Wiadomo, w liceum miałam mnóstwo kolejnych incydentów z nerwicą, a samą maturę do dziś nie wiem jak przeżyłam. Jednak udało się i jestem z tego faktu dumna. Mało tego, poszłam dalej i moja edukacja na tym się nie kończy. 

Od tamtego czasu wydarzyło się bardzo wiele. Dużo się nauczyłam, wypracowałam własne techniki radzenia sobie w sytuacjach lękowych. Nerwica raz atakuje mocniej, raz słabiej, jednak jest ze mną cały czas. Czy kiedyś mnie opuści? Szczerze w to wątpię, bo jest we mnie tak mocno zakorzeniona, a moja osobowość jej sprzyja. Nie potrafiłabym chyba nawet teraz żyć bez niej, czułabym się jak dziecko we mgle, jak wybudzona ze śpiączki. Pozostaje mi się z nią pogodzić, chociaż moim największym marzeniem jest wyzdrowieć.



0 komentarze:

Prześlij komentarz