Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Daily holiday blog 9 "Wakacje z nerwicą" || Powrót do domu

Jak to szybko minęło, dziś już wracamy do domu. Akurat w tym tygodniu zapowiada się upalna pogoda. No trudno. W nocy śnił mi się powrót do szkoły i lęk z tym związany. Rano spakowaliśmy się, z grubsza posprzątaliśmy mieszkanie, oddaliśmy klucze i  poszliśmy ostatni raz na plażę, żeby jeszcze skorzystać z pogody. Stres przed podróżą dawał mi się już we znaki. Skwar na plaży nie poprawiał sytuacji, ale przynajmniej mogłam się chwilowo zresetować w morzu. 
Jakie trzeba mieć szczęście, żeby na dzikiej plaży wylądował helikopter lotniczego pogotowia ratunkowego? Akurat w dzień wyjazdu, gdzie mój lęk był duży. Czy inni lękowcy też tak mają, że panicznie boją się karetek? 



Zbliżała się już godzina 13 i chciałam powoli się zbierać, żeby już nie budować napięcia. Oczywiście z moim ojcem trudno jest się dogadać i musiałam męczyć się jeszcze z 40 min. W końcu obrażony pozbierał się i poszliśmy na obiad. Tu był punkt kulminacyjny całego stresu. Lęk osiągnął poziom max i wydawało mi się, że zarz nie wytrzymam, że rozsadzi mnie, że zwariuję i nic mi nie pomorze. Powiedziałam mamie, że chyba nie doczekam zamówienia i że pójdę na parking po auto i przyjadę po nich. Wtedy ojciec wydarł się na mnie przy ludziach słowami typu "przestań już bo zaraz mnie szlag trafi!". Tak, jakby specjalnie to robiła! Czy on nie rozumie, że ja nie mam wpływu na pojawiający się lęk? Też bym wolała, żeby go nie było! Miarka się przebrała, spięte ciało puściło i polały się łzy. Za obiad podziękowałam i poszłam sama do auta. Szłam wzdłuż głównej drogi i w głowie pojawiały się myśli, czy nie skoczyć pod rozpędzone auto. Wszystkim by ulżyło. 

O godz. 14 ruszyliśmy w drogę do domu. Beczałam jeszcze z 60 km, łzy same się lały, nie mogłam ich powstrzymać. A gdybym tak ja zaczęła wypominać ojcu, że wkurza mnie jego cukrzyca, łuszczyca i chore kolano? Ciekawe, czy byłoby mu miło. Boże, co za egoista. Ale może dobrze się stało, bo dzięki temu dalsza podróż mnie nie stresowała. Emocje puściły i w sumie od Malborka jechałam już spokojnie czytając książkę. Fakt, że głowa mi pękała i oczy miałam spuchnięte, ale i tak wolę to niż lęk. W połowie drogi zauważyłam, że mama też uroniła parę łez nad książką. To znaczy mam nadzieję że płakała z powodu historii opisanej w książce (to powieść fantasy, więc trochę mało prawdopodobne), bo w przeciwnym razie moja odraza do ojca urosłaby jeszcze bardziej. Czemu mamy takiego pecha do mężczyzn? Czy wszyscy faceci są tacy... niedorobieni? 



Po drodze staliśmy w 2 korkach, co zawsze było moją zmorą i wywoływało duży lęk, szczególnie na autostradach, z których nie da się zawrócić i uciec. Tym razem zatory nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Może dlatego, że wypłakałam się i nie byłam już spięta? Może dlatego, że znałam przyczynę zatorów? (nie były to wypadki, więc ruch posuwał się. Powoli, ale się posuwał). Nie wiem, ale tak czy siak cieszę się, że tak to przeszłam. Współczułam jedynie osobom na przeciwnym pasie ruchu i równocześnie cieszyłam się, że tym razem to nie ja, ponieważ tam faktycznie był wypadek i droga była nieprzejezdna. Tkwili wówczas w 3 km korku nie wiadomo jak długo.  

Od śniadania nic nie jadłam, więc korzystając z okazji, że w Częstochowie ojciec tankował, wyskoczyłam szybko do McPaśnika. Nie wiem czy to dlatego, że po 10 godzinach wrzuciłam fast fooda na pusty żołądek, ale brzuch mnie okropnie rozbolał i bolał mnie już w sumie do wieczora.

"Jakie to dziwne
tak bolało
nie chciało się żyć
a teraz takie nieważne
niemądre
jak nic"
 

                                                            ks Jan Twardowski


Najważniejsza informacja - to moje pierwsze wakacje odkąd sięgam pamięcią, podczas których nie zażyłam ani jednego wspomagacza w postaci hydroxyzyny! W ostatni dzień było blisko, ale udało się!

Wróciliśmy do domu, powrót do szarej rzeczywistości. Tam problemy były takie małe, nic nie znaczące. Po powrocie nagle urosły do wielkich rozmiarów. Tam samotność nie miała dla mnie znaczenia, miałam siłę by walczyć z lękami. Tutaj już martwię się, co będzie dalej, jak to będzie. Zaczęłam stresować się nadchodzącymi wydarzeniami. Jak ja mam się tu odnaleźć? Nie chcę tu żyć. Nie chcę TAK żyć. Najchętniej wyjechałabym nad morze na stałe. Ale z kim? Samą ogarnie mnie paniczny lęk. I jestem bardzo związana z rodziną, nie chciałabym ich zostawiać. Tam czuję, że dałabym radę normalnie pracować, mieszkać, założyć rodzinę. Tam wierzę w siebie. Tutaj moje życie to ciągły strach i niepewność. Co ja mam robić? Co dalej?????


Daily holiday blog 8 "Wakacje z nerwicą" || Szukamy noclegu

Dzisiaj w zasadzie nie wydarzyło się nic spektakularnego. Rano poszliśmy na plażę. W 20% świeciło słońce, 5% padał deszcz, 3% grzmiało a przez pozostałe 72% niebo było zachmurzone. Czyli w zasadzie w ciągu kilku godzin przeszliśmy przez wszystkie pogody.
Obiad zjedliśmy w zacisznym miejscu, więc było bez lęku. Po południu ruszyliśmy na miasto szukać noclegów. Nasz apartament musimy opuścić jutro, a pogoda na weekend zapowiada się fantastycznie, więc chcieliśmy przedłużyć pobyt do poniedziałku. Niestety po dwugodzinnych poszukiwaniach nie udało nam się nic znaleźć mimo, że na co drugim pensjonacie widniała tabliczka "wolne pokoje". Większość nie chciała też wynajmować pokojów na tak krótki okres. Nie było wolnych miejsc nawet w pobliskich miejscowościach. No nic, trudno, trzeba się spakować i wracać do szarej rzeczywistości. Praca, obowiązki domowe, ciągłe rozmyślanie i próba wypełnienia czymś dni...



Wczoraj wspominałam, że mieliśmy dwie propozycje przedłużenia pobytu. A więc druga dotyczyła Sopotu. Dzisiaj przyjaciele naszej rodziny przyjechali do Sopotu na urlop i mieli się rozejrzeć, czy nie ma czegoś wolnego. Niestety o wolne miejsce było ciężko, a poza tym we wspomnianym mieście kategorycznie nie wolno wchodzić z pieskiem na plażę. Z resztą jechać koło 2 godzin w jedną stronę (podobno są remonty dróg i korki), stresować się, żeby chwilę pobyć na plaży w tłumie ludzi, a potem stresować się posiłkami itd. w większym gronie osób? Nie, dziękuję. 
Jutro będzie już ostatni post z "wakacji z nerwicą". Strasznie szybko to zleciało. Będę tęsknić za urlopem.

P.s. wstyd się przyznać, ale dopiero dziś dotarłam na pocztę, żeby wysłać pocztówki ;)

Daily holiday blog 7 "Wakacje z nerwicą" || Latarnia morska

Witam znów deszczowo!
Po śniadaniu nie było co robić, więc wybrałam się z psem do lasu. Niestety wycieczka szybko się skończyła. Po pierwsze zaczęło intensywnie padać, po drugie wszędzie czaiły się dziki i komary, a uciekanie przed nimi z parasolem w jednej ręce i kulejącym psem na smyczy w drugiej stanowiło nie lada wyzwanie. Wróciłam więc do mieszkania i po kawie pojechaliśmy z rodzicami na latarnię morską. To było już nasze drugie podejście - za pierwszym zrezygnowaliśmy ze względu na dużą kolejkę. Tym razem była dłuższa - staliśmy 2 godziny! Jak już wielokrotnie wspominałam, nie cierpię czekać. Tutaj pocieszał mnie fakt, że było to na świeżym powietrzu. Gdy zbliżaliśmy się już do środka chciałam w panice zrezygnować, ale ojciec zbeształ mnie, że nie po to sterczał na deszczy tyle czasu. Lęk wzmacniał fakt, że na latarnię wpuszczano grupkami po 20 osób, ponieważ schody były tak wąskie, że nie dało się na nich minąć. Myślę sobie: "no pięknie, utknę gdzieś po środku bez możliwości wyjścia. To nie jest dobry pomysł. Nerwica + wąskie pomieszczenia + tłum ludzi = lęk/lęk wysokości. Dodam, że przed zachorowaniem nie miałam lęku wysokości. Teraz kręci mi się w głowie nawet stojąc na ziemi ;) Nie wiem jak to zrobiłam ani kiedy, ale zdobyłam te 105 schodów, chociaż w połowie nogi miałam tak zesztywniałe a obraz tak mi się kręcił, że chciałam się wycofać. Niestety za mną wspinali się już inni ludzie i nie było odwrotu, co dodatkowo podkręciło lęk. Co więcej, na samą górę wychodziło się po drabinie! Poczekałam aż wszyscy już wejdą, wspięłam się ale nie schodziłam całkiem z drabiny. Szybko się rozejrzałam (w panice nawet nie wiem jaki był widok ;) ) i szybko zeszłam na dół, póki schody były wolne i nikt ich nie blokował. Koniec końców byłam zadowolona, że dałam radę, bo przede mną parę osób poddało się ze strachu, lęku i obawy (co ciekawe, głównie mężczyźni!). 

Jeszcze stojąc w kolejce stała za nami kobieta ok. 35 lat. W tym czasie z latarni schodziła kobieta w podobnym wieku, spanikowana, trzymając się ściany, zasłaniając oczy i trzęsąc się. Pani za mną skomentowała to mniej więcej tak: "po co ona tam wyłaziła, jak teraz boi się zejść, tylko blokuje wejście innym". Miałam ochotę odwrócić się i strzelić babce z liścia. Właśnie bardzo dobrze, że owa Pani zdecydowała się przełamać swój lęk i wejść na latarnię! Niechby nawet tam utknęła i dźwigiem ją ściągali - brawo dla tej Pani! Trzeba przełamywać swoje lęki chociaż wiem, jak bardzo jest to trudne.


Po wspinaczce na latarnię pojechaliśmy w stronę granicy Rosyjskiej. Byłam spięta, bo w tym kierunku prowadziła tylko jedna droga, ruch był duży + roboty drogowe, czyli lęk przed niemożliwością ucieczki. Okazało się, że droga kończy się w miejscowości Piaski i żeby dojść do granicy, trzeba iść spory kawałek pieszo. Zrezygnowaliśmy i poszliśmy na plażę, która miała wydzielony obszar dla nudystów ;) (nie)stety nie było pogody, więc żadnego golasa nie było ;) Następnie pojechaliśmy na punkt widokowy, z którego równocześnie widać morze i zalew. Potem obiad w centrum. Znów pojawiło się sporo lęku. Pocieszałam się tym, że nikt mnie tu nie zna i nawet jak zemdleję/umrę, to nic strasznego się nie stanie. Stres był pogłębiany tym, że jak zwykle (moje szczęście) na zamówienie czekałam dłużej niż pozostali, bo niby świeży olej itp. Kelnerzy byli tak zakręceni, że  nie wiedzieli co nam podali. Zamówione piwo nie przyszło wcale, a kelnerka zaproponowała, że naleje już po zjedzeniu i zapłaceniu rachunku. Jedzenie było średnie (nie spełniło moich oczekiwań) a ceny wygórowane jak w restauracji Michelina. No nic, wiemy, żeby w centrum raczej nie jadać.


Potem była sjesta i wieczorny spacer do centrum na zachcianki. Cały dzień czegoś mi się chciało i nie mogłam się zaspokoić. To gofry, to lody z mm-sami, to ryba, to zapiekanka, to gorąca czekolada na twisterze z kurczakiem kończąc. 

Dziś padły dwie propozycje odnośnie dalszego urlopu (w tym mieszkaniu możemy być tylko do soboty), o czym opowiem w następnym poście. 

Bye! 

Daily holiday blog 6 "Wakacje z nerwicą" || Ciągle pada

Witam deszczowo!
Dziś niestety cały dzień lało. Mąż kuzynki i jego syn dziś wyjechali, więc do południa poszliśmy z nimi ostatni raz na plażę pożegnać morze i nabierać muszelek. Znów przemokliśmy aż do majtek :) Ogólnie miło wspominam ich odwiedziny mimo konfliktu, jaki powstał między mną a "tatusiem". Na pożegnanie powiedział mi, że go zawiodłam i że jechał do mnie tyle kilometrów, a ja nieodwracalnie zmarnowałam możliwość wspólnej zabawy, bo wolałam czytać... Cóż, osobiście uważam, że i tak dałam od siebie więcej niż mi się chciało. Mogłam wcale nie spędzać z nimi czasu, a jednak większość poświęciłam na zabawę, co i tak nie zostało docenione. Trudny charakter, chyba nigdy go nie pojmę.

Gdy odjechali, poczułam jakiś dziwny niepokój i załamanie, co też ma zapewne dużo wspólnego z pogodą. Obiad zamówiliśmy do mieszkania, jednak wieczorem poszłam z rodzicami do centrum na "zachcianki". Zjadłam loda z dodatkami, a potem poszłam z rodzicami na kebaba i powitałam objawy nerwicowe. Na szczęście nie były tak silne, żeby się wycofać, co nie zmienia faktu, że już nie czułam się komfortowo i myślałam tylko o tym. Powrót do domu już był spokojny, nie licząc komarów i deszczu.


Dzisiaj miałam trochę więcej czasu na przemyślenia i doszłam do następujących wniosków.
1. Cieszy mnie fakt, że na plaży częściej widuję osoby z książką w ręku zamiast smartfona.
2. Muszę przestać myśleć "co by było gdyby". Jestem tu i teraz i tak ma być. Nie mogę wyobrażać sobie, jakby to było gdybym jeździła na wakacje ze znajomymi od pełnoletności. Pewnie nie stroniłabym od alkoholu, nie lubiła czytać, być może miałabym już dziecko i zastanawiałabym się, co by było gdybym zamiast znajomych wybierała rodziców i bardziej przyzwoite życie. W efekcie nigdy nie byłabym zadowolona z tego, co mam. Wiecznie porównywałabym swoje życie do innych. Przestawienie myślenia nie nastąpi z dnia na dzień, ale będę nad tym pracować.
3. Ogólnie nie lubię dzieci i oprócz mojego podopiecznego nigdy nie miałam z nimi do czynienia. Nie interesuję się pedagogiką, a zajęcie się czyimś dzieckiem (oprócz Młodego) zwyczajnie mnie męczy. Mimo to gdy idziemy do centrum i widzę płaczące dziecko (nie ważne z jakiego powodu) robi mi się żal rodziców. Kiedyś pomyślałabym, że to z rodzicami jest coś nie tak i nie potrafią zająć się własnym dzieckiem. Dziś już wiem, że to najgorsze, co ludzie mogliby pomyśleć o nieznajomych. Dzieci wpadają w histerię głównie z kilku powodów: są zmęczone, nie chce im się dalej chodzić, rodzice nie spełniają ich zachcianek, chcą zwrócić na siebie uwagę. Takim zachowaniem manipulują rodzicami, którzy stają się bezbronni. I wracając do sedna - mijając rodzinkę np. 2+1, w której dziecko zanosi się od płaczu a rodzice spuszczają wzrok ze wstydu, mam ochotę podejść do dziecka i go czymś zająć. W tym wypadku wierzę w swoje umiejętności i siłę perswazji. Nie dlatego, żeby pokazać rodzicom, że się do tego nie nadają, ale dlatego, że obca osoba ma zupełnie inny wpływ na zachowanie dziecka. Tym samym pomogłabym rodzicom, którzy pewnie mają już powyżej uszu ciągłych wrzasków i krzyków. Niestety do takiej sytuacji raczej nigdy nie dojdzie, bo zostałabym odebrana jako zarozumiała wariatka, a rodzice poczuliby się urażeni.

Daily holiday blog 5 "Wakacje z nerwicą" || Opalamy się!

Dzisiejsze przedpołudnie spędziliśmy na plaży mimo, że prognozy pogody pokazywały na deszcz. Mało tego - opaliliśmy się! Po nieprzespanej nocy udało mi się nawet zdrzemnąć. Niestety nie na długo, bo mały mnie obudził. Miałam też małe spięcie z jego tatą, który wypominał mi, że nie zajmowałam się jego dzieckiem.... Konkretnie chodziło o to, że chciał iść ze mną do morza wtedy, gdy ja drzemałam. Trzeba to komentować? 


Dobra wiadomość jest taka, że kolejny dzień spędziłam bez lęku. Plażowanie, obiad, spacer w tłumie ludzi. I nic. Fantastycznie, chcę tu zostać na zawsze! Wieczorem poszliśmy na bardzo długi spacer po mieście. Odkryliśmy, że Krynica to nie tylko jedna główna droga i nic więcej, jak myśleliśmy do tej pory ;) W drodze powrotnej młody zasnął na rowerku, więc musieliśmy wrócić melexem. Zapomniałam nadmienić, że jest tu tyle komarów, że nie ma możliwości powrotu do mieszkania bez kilku bąbli. 
Ogólnie "tatuś" ze swoim synkiem już mi trochę działają na nerwy i czekam na dzień, gdy będę mogła odpocząć. Szczególnie, że absurdom nie ma końca, np. małemu nie wolno zjeść zwykłych lodów, może tylko te, kupione w "Żabce". 

Często nachodzą mnie myśli typu "co by było gdyby": gdybym była tu z ukochaną osobą albo z przyjaciółką, zamiast rodziców, gdybym była odważniejsza i nie bała się chodzić sama po mieście, gdybym poszła sama na disco i prowadziła życie typowej nastolatki. Kiedyś bardzo mi tego brakowało. Dziś myślę sobie, że gdybym tak żyła, to nie byłabym tym, kim jestem dzisiaj. Nie odkryłabym w sobie tylu tajemniczych miejsc, byłabym jedną z wielu, nikim wyjątkowym. Nerwica bardzo zmieniła mój charakter, częściowo chyba pozytywnie. Nie mnie to oceniać. I mimo, że czasami brakuje mi "normalnego" życia, to potrafię odnaleźć w tym pozytywne strony. Widocznie tak właśnie miało być. 
Do jutra!

p.s. na zdjęciu parówki Berlinki hahaha 

Daily holiday blog 4 "Wakacje z nerwicą" || Niespodzianka!

Rano obudził mnie sms. Patrzę na telefon a tu wiadomość "podaj dokładny adres, będziemy za godzinę". Mąż od kuzynki razem ze swoim synem, a moim podopiecznym zrobili nam niespodziankę! I teraz mieszane uczucia - z jednej strony bardzo się ucieszyłam. Chciałam zafascynować małego tym nadmorskim klimatem tak samo, jak ja jestem nim zafascynowana. Z drugiej strony to, że przyjechali oznaczało, że niestety nie odpocznę. A taki jest przecież cel urlopu. 
Rano poszliśmy wszyscy na plażę, chociaż nie było słońca. Młody ciągle mnie wołał, żeby się z nim bawić, kopać w piasku, skakać przez fale, itp. a reszta w tym czasie spała. Pocieszała mnie myśl, że za miesiąc mały pójdzie do przedszkola i wtedy odpocznę, a póki co cieszę się i korzystam ze wspólnych wakacji. Z małym i jego tatą poszliśmy na długi spacer wzdłuż plaży. Poziom lęku zerowy. Po południu mały poszedł spać, a my dwójkami szliśmy na obiad. Poziom lęku nadal zerowy, jednak musiałam zmierzyć się z innym problemem. "Tatuś" ciągle się do mnie przystawiał i robił jednoznaczne propozycje. Gdzie jego przyzwoitość? Żonie kazał iść do pracy, a on zabrał syna i przyjechał molestować mnie nad morze i to jeszcze przy moich rodzicach! No nic, muszę sobie z tym jakoś poradzić.



Po południu poszliśmy wszyscy na miasto - ale radocha patrzeć, jak młody cieszy się ze wszystkich atrakcji :) Jedyne co mi przeszkadzało to... jego ojciec, który oczekiwał ode mnie wdzięczności za to, że przyjechał. Chce, żebyśmy spędzali ten czas sami, tylko we dwójkę i - jak to powiedział - "przytulali się na zachodzie słońca". Bezczelny! Przed wyjazdem pytałam kuzynki, czy nie pojechałaby z nami sama na kilka dni żeby odpocząć. Powiedziała, że nie zostawiłaby syna, tęskniłaby i w ogóle. A tu proszę, jej kochany mężulek nie pytając nikogo o zdanie zapakował się i "uprowadził" małego. Ehh bez komentarza. Tylko jak ja mam się w tym wszystkim odnaleźć?

Podsumowując dzisiejszy dzień: na + to, że nie ma objawów nerwicowych i że fajnie spędzam czas z małym, na - molestowanie i fakt, że ojciec znalazł sobie kompana do piwkowania i zostaliśmy zmuszeni do spania we 3 ( ja + rodzice) w jednym pokoju , a ojciec niemiłosiernie chrapie.

Daily holiday blog 3 "Wakacje z nerwicą" || Kajaki, mandat i taniec w deszczu

Dzień dobry! A tak na prawdę to dobry wieczór, bo zaczynam pisać o 23.47. Dziś pogoda była nieplażowa. Jest niedziela a moi rodzice są wierzący - praktykujący, więc chcieli iść do kościoła. Miałam do wybory 2 opcje, każda zła. 1 iść z nimi (na co dzień nie chodzę z różnych powodów), 2 zostać sama w pokoju. Zdecydowałam się iść z nimi. Na szczęście okazało się, że msza odbywa się na dworze. Co ciekawe, mój psiak również nam towarzyszył - tak, wiem, mam zryty beret. Jak łatwo się domyślić, znów był jedną z większych atrakcji. Mimo, że msza była na zewnątrz, to towarzyszył mi lęk i napięcie. Ludzi było od groma. W połowie kazania częściowo się poddałam i poszłam się sama przejść. Do plaży miałam 800 metrów. Kluczyków do auta nie zabrałam. Co tu robić? Znów pojawił się lęk. Bałam się, że zacznie mi się robić słabo a inni to zauważą i będzie mi wstyd. Iść na plażę czy nie. Iść czy nie. Poszłam. Szybkim krokiem, praktycznie biegiem. Doszłam do zejścia, usiadłam na minutkę i ruszyłam w drogę powrotną. I znów lęk, że tak się oddaliłam, ale nie było już odwrotu. Przecież właśnie wracałam. 3 razy udawałam, że wiążę buta, żeby móc się zgiąć i doprowadzić krew do mózgu ;) Dodatkowo żułam gumę - jak się później okazało zbyt intensywnie, bo po wszystkim bolała mnie szczęka. Doszłam do auta a tu zaproszenie na policję. Zabrałam karteczkę i wróciłam do kościoła pokazać z nieukrywaną radością tacie (zawodowemu kierowcy) mandacik. Pojechaliśmy złożyć wyjaśnienia. Zdecydowaliśmy, że wezmę winę na siebie, bo mało jeżdżę samochodem i przekroczenie punktów mi nie grozi. Poszłam też na pewniaka, że uśmiechnę się, zbajeruję "Pana Władzę" i skończy się na pouczeniu. Całą drogę stresowałam się. Na miejscu była już kolejka pozostałych kierowców. Swoją drogą to trochę chamskie ładować mandaty ludziom, którzy przyjechali do kościoła. Okazało się, że tata zaparkował bliżej niż 100 m przed skrzyżowaniem i mniej niż 10 m od przejścia dla pieszych. Policjant spisał mnie i zaproponował 2 pkt karne + 300 zł mandatu. Trochę go pobajerowałam, pokazałam uśmiech nr 5 i obeszło się bez mandatu ;)


W między czasie na telefonie pojawiła mi się informacja o grze miejskiej z okazji koncertu "Lata z radiem". Należało odnaleźć w mieście zdrapki i wpisując kody zbierać punkty. Podjęliśmy wyzwanie. Niestety szybko okazało się, że ktoś nas uprzedził i wyłącznie 2 kody były nie odczytane. Ku mojemu zaskoczeniu nagradzano 6 pierwszych miejsc i zajęłam.... 6! :) Oficjalne rozdanie nagród odbywało się na scenie koncertu i w myślach modliłam się, żeby nie wywołali mnie z imienia i nazwiska na scenę. Na szczęście zaprosili tylko głównego zwycięzcę, a reszta miała odebrać nagrody w punkcie. Wygrałam 20 zdrapek i w zdrapkach 21 zł :)



Potem pojechaliśmy do lasu z nadzieję na znalezienie grzybów. Niestety komary szybko nas wypłoszyły. Ojciec nie pytając nikogo o zdanie ruszył w kierunku Stegny, co wywołało kolejny niepokój. Gdy po raz 4 zwróciłam mu uwagę, że nie czuję się komfortowo, obraził się i zawrócił. Zatrzymaliśmy się po drodze na przystani i wynajęłyśmy z mamą kajak. Zawsze chciałam tego spróbować. Na początku bałam się, bo trochę bujało a kajak nie chciał nas słuchać i ciągle znosiło nas na szuwary, ale ostatecznie podobało mi się i polecam każdemu spróbować. Fajne doświadczenie.



Potem obiad - w miarę spokojny - odpoczynek w pokoju i... wyjście na koncert. Piesek został sam w mieszkaniu pierwszy raz, co trochę mnie niepokoiło. Było mi jej żal.... Ale koncert to doskonałe miejsce do walki z nerwicą - dziesiątki tysięcy ludzi, zamknięty teren (ludzie wpuszczani byli tylko przez bramki), scena daleko od wejścia i wyjścia, daleko do mieszkania. Na początku było ciężko, dreptałam tam i z powrotem, w głowie kotłowały się myśli żeby uciekać. Nie poddałam się, a w połowie zaczęłam się nawet dobrze bawić. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie deszcz. Koncert Iry i Kombi co prawda spędziłam zaraz pod sceną (szok!), ale byłam mokrzusieńka do ostatniej nitki, nawet bielizna. Ale deszcz też jest spoko, więc tańczyłam i podśpiewywałam w rytm ściekającej wody z parasoli sąsiadów. Z koncertu zdecydowaliśmy się wrócić popularnym tutaj melexem-taksówką. Było nam już zimno i okropnie mokro. Dosiedliśmy się do jakiegoś małżeństwa i młody chłopak ruszył. Mimo ściekającej z dachu wody na zakrętach i jechania tyłem, było sympatycznie. W tym momencie wszystko było lepsze od podróży piechotą. Pierwsze odwieźliśmy małżeństwo. Leśna, dziurawa, nieoświetlona droga przez pusty, ciemny las. Nagle coś strzeliło, światła zgasły, zakopciło się i melex się zatrzymał. W środku lasu! Na początku pojawił się niepokój, ale potem przerodził się w śmieszną przygodę. W dalszym ciągu było to lepsze niż piesza wycieczka. Na szczęście chłopak wiedział co jest grane, szybko wymienił bezpiecznik i ruszyliśmy do domu. Tyle wydarzeń, a ja martwiłam się, że nie będę miała o czym dzisiaj napisać :)

Daily holiday blog 2 "Wakacje z nerwicą" || Drive thru

Witam z Krynicy! Próbuję się skupić na napisaniu posta z dnia dzisiejszego, ale strasznie śmierdzi mi materac w łóżku i mnie dekoncentruje...

Do rzeczy. Podróż minęła mi w miarę dobrze. 1/5 trasy byłam kierowcą, dzięki czemu mogłam skupić się na jeździe, a nie na objawach. Nie obyło się też bez przeszkód - mgła i wskakująca na jezdnię sarna porządnie mnie otrzeźwiły. Dalszą część drogi przejechałam jako pasażer. W głowie cały czas tętniły mi myśli "Bój się, oddalasz się od domu, jesteś coraz dalej, jak teraz zaczniesz się bać, to nic ci nie pomoże, zwariujesz, oszalejesz i NIC nie przyniesie ci ulgi". W połowie trasy dałam się na chwilę ponieść tym myślom, ale na szczęście objawy nerwicowe zelżały i udało mi się przyjechać bez "wspomagaczy" w postaci leków. Jechaliśmy przez noc i próbowałam zasnąć, żeby droga szybciej minęła, ale nic z tego. Drzemałam tylko 20 min na jednym z postojów. Najlepsze jest to, że w ogóle nie chciało mi się spać. Standardowo po drodze był wypadek (ja + długa podróż = korki), ale na szczęście nie było to nic poważnego i staliśmy jedynie 5 min.
Chciałabym opisać dwie śmieszne sytuacje, które przytrafiły mi się na postoju.  Wyszłam z piesełem na siku. Wiedziałam, że może też chcieć kupkę, więc odeszłam z dala od stacji i KFC, żeby mogła spokojnie się załatwić. Zrobiła tylko siku, więc wróciłam pod knajpę żeby zmienić się z ojcem, bo mój pęcherz też domagał się wizyty w WC. Co na to mój piesek? Pociągnął mnie na klombik pod okienko KFC drive thru i.... elegancko zrobiła sobie kupkę :)
Druga sytuacja miała miejsce w toalecie. Nerwicowcy standardowo boją się chodzić sami do WC z obawy przed zatrzaśnięciem. Ale czasem lubię pokonywać swój mały strach i poszłam sama. Dziwiłam się, że jest kolejka, skoro jedna kabina była wolna. Jako że nie znoszę czekać, bez zastanowienia udałam się do wolnej kabiny. Wypięta i szczęśliwa robię sobie siku myśląc już o kąpieli w morzu, a tu nagle słyszę za sobą jakieś głosy. Okazało się, że skończył się papier toaletowy, a żeby go wymienić obsługa za ścianą otwiera okienko do kabiny i podmienia rolki.  Chwila zastanowienia - dokończyć siku czy uciekać ze wstydu gdzie pieprz rośnie. Ostatecznie stwierdziłam, że dzięki mnie Pan będzie miał dobry dzień, więc zrobiłam swoje, pożegnałam się i wyszłam w stronę auta rozglądając się, czy czasem owy Pan nie stanie za chwilę ze mną face2face :)

Wracając do podróży - im bardziej zbliżaliśmy się do miejsca docelowego, tym bardziej rosło we mnie napięcie. Po drodze zatrzymaliśmy się na zamku w Malborku. Chciałabym żyć w tamtych czasach i odprawiać rycerzy na białych koniach :) Później śniadanie - o tej porze otwarty był tylko McPaśnik z tłumem ludzi. Na początku było ok, ale potem to nieszczęsne czekanie i zaczął pojawiać się lęk. Trochę połaziłam między tłumem i ... zamówienie gotowe. Po dojechaniu do Krynicy musieliśmy czekać ponad 3 godziny, aż zwolni się apartament. Nawet nie mieliśmy gdzie zaparkować. To wzbudziło we mnie trochę lęku. Ale stwierdziłam, że przyjechałam tu odpocząć. Znaleźliśmy miejsce parkingowe trochę oddalone od miejsca noclegowego. Wyciągnęłam z walizki strój kąpielowy i koc i ruszyłam na plażę. Powiedziałam sobie "niech się dzieje co chce, ja odpoczywam" i przypomniała mi się kultowa scenka z "Dnia świra" :) Było wcześnie rano, więc plaża nie była zaludniona. Jednak z czasem zaczęło schodzić się coraz więcej ludzi i uprawiali "parawaning". To wywołało większy lęk. Co teraz zrobić? Ojciec i mama odsypiają na kocu, ja pilnuję psiaka, ludzi coraz więcej, otaczają mnie z każdej strony, do wyjścia z plaży daleko, pokój nie zwolniony, nie mam gdzie uciec. Co teraz? Zatrzymałam panikę i poszłam z psiakiem do morza. 1:0 dla mnie.

Jestem doskonałym obserwatorem i od razu zauważyłam dwie sytuacje, które chciałabym przedstawić. Na pewno spotkaliście się z osobami, sprzedającymi na plażach przekąski. Taka oto sytuacja: idzie chłopak, na oko 20-letni.
- Gorrrrrąca kukurydza, popcorn! Prażone orzeszki w karmeluuu!
Podchodzi gościu ok. 40-letni z synem ok. 6 lat. Wyglądali normalnie, nie jak patologia.
- Masz te orzeszki?
- Tak, oczywiście.
- To dawaj.

Ja pierdzielę. Gdzie jakieś dobre maniery? Gdzie dzień dobry? Jakiś szacunek dla młodego, że chce sam na siebie zarobić, a nie ciągnie od bogatych rodziców? Piękny przykład dał Pan synowi. Dokąd zmierzasz świecie?

Druga sytuacja dotyczy starszego małżeństwa, po 60-tce. Wiem, że to co zaraz napiszę może być dla niektórych absurdalne, ale wszyscy miłośnicy psiaków zrozumieją mnie. Babka już z samego wyglądu i wyrazu twarzy wykazywała, że nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Rozbiła swój mini obóz praktycznie w morzu. Z resztą w ślad za nią poszli pozostali parawaniarze skutecznie broniąc dostępu do morza. Wracając do sedna - poszłam z psiakiem wykąpać się w morzu. Wiadomo, że potem psiak musi się otrzepać. Mam swój rozum, więc szybko pociągnęłam go wgłąb plaży, żeby nikogo nie opryskała. I co usłyszałam od zgorzkniałej baby? "Niech Pani weźmie stąd tego psa!" Grrr. Czy miałam ją wziąć na plecy, żeby idąc nie spadła z niej kropelka wody na szanowną panią? A może miałyśmy przepłynąć morzem aż do portu, żeby przedostać się na plażę przez okopy urlopowiczów? Nadmienię, że to ona rozbiła się obok nas, nie na odwrót, i że celowo udaliśmy się na plażę niestrzeżoną, żeby nikomu nie przeszkadzać! No cóż. Są ludzie i ludziki.

Potem już było z górki, obiad w pustej knajpie (prawie bez stresu), poobiednia drzemka i długi spacer. Niestety do centrum mamy około 2 km i mój kontuzjowany psiak miał biedę... Nie wiem co będzie dalej, zostawiać ją w pokoju? Podjeżdżać samochodem? Znów nie ma gdzie zaparkować.... I co chwilę tylko słyszałam "o jej, jaki kochany piesek", "a czemu on kuleje?", "co jej się stało?". Skupiałyśmy na sobie dużo uwagi, co zazwyczaj nie wpływa na mnie dobrze. Ale tym razem przebrnęłyśmy. Śmialiśmy się, że postawimy psiaka przy deptaku z kapeluszem i kartką "zbieram na operację". Obstawiam, że wystarczyłaby godzina ;) 

Chyba się starzeję. Kiedyś lubiłam tłumy ludzi, lubiłam jak coś się dzieje, te wszystkie budy, knajpy, muzyka, ruch. Dziś tak mnie ci ludzie irytowali, że aż wzbudzili we mnie agresję. Było ich wszędzie tyle, że chyba nawet w Kołobrzegu na Sunrise tylu turystów nie ma. Krynica to chyba najbardziej zaludniona miejscowość, przewrotnie nazywana wypoczynkową. Poszłam do kiosku po znaczki. Mama w tym czasie weszła do marketu na małe zakupy, a ojciec został z psem na zewnątrz. Mimo ciasnoty kupiłam co chciałam i poszłam pomóc mamie. Wchodzę do marketu a tam ciemno od ludzi. Chciałam się wycofać, ale tłum przepchnął mnie do środka. W panice zaczęłam szukać mamy. Bez skutku. Przepchałam się do wyjścia. Chwila przerwy i drugie podejście. Udało się. Nawet stałam w kolejce do kasy. W tłumie! Z lękiem! 2:0 dla mnie :) 
Powrót do mieszkania, prysznic, prasówka i do spania :)

P.s. Ze względu na warunki, jakie panują w moim łóżku pisząc ten post, nie ma przerywników w czytaniu w postaci zdjęć/filmików/muzyki. Wybaczcie. 
P.s. 2. Moich prawdziwych zdjęć i tak tu nie zobaczycie, bo chcę pozostać anonimowa.


Daily holiday blog 1 "Wakacje z nerwicą" || Pakuję się!

Tak jak obiecałam, rozpoczynam serię codziennych wpisów z moich wakacji z nerwicą lękową.
Od wczoraj czuję poddenerwowanie i lekki stres. Jak pomyślę o podróży, to dopada mnie lęk... Do południa miałam mnóstwo zajęć, więc było mniej czasu żeby myśleć i wizualizować czarne myśli. O dziwo apetyt mi dziś dopisuje. Jadę na tydzień nad moje ukochane morze do Krynicy Morskiej, gdzie jeszcze mnie nie było. Jadę z rodzicami, bo niby z kim miałabym jechać? Nerwica skutecznie wyeliminowała inne możliwości. Jedzie też mój ukochany piesek, niestety kontuzjowany co przysparza dodatkowych zmartwień. Krynicę wybrałam celowo, żeby podróż trwała jak najkrócej (ok. 600 km). 



W trakcie pakowania ojciec zdążył kilkakrotnie wkurzyć mnie i mamę, co jest już tradycją. Jego zachowanie jest na tyle osobliwe, że nawet zapakował herbatę do woreczka, zamiast wziąć całe pudełko. Z resztą - o rety - nie jedziemy na koniec świata, przecież tam są sklepy! Ale to tylko jeden z wielu przykładów na potwierdzenie tezy, że w mojej rodzinie nie wszyscy są zdrowi ;)
Walizka spakowana, spakowany zapas Hydroxyzyny i Fevarinu, na zabicie lęku w podróży przygotowany bezprzewodowy internet, książka, obrazki logiczne, zagadki logiczne, mp3 i telefon z power bankiem. Negocjuję jeszcze z ojcem, żebym mogła kawałek drogi przejechać autem. Lubię jeździć nocą i na pewno mniej się wtedy stresuję, niż siedząc na tylnym siedzeniu i rozmyślając. 
Zawsze jeździliśmy nad morze na noc (dla mnie lepiej), ale nie wiem jak będzie tym razem, bo doba w pokoju zaczyna się dopiero o godz. 14. I teraz a) możemy jechać przez noc i potem będę się stresować (albo nie) na miejscu, że nie mam gdzie się podziać, położyć, odpocząć, schować, itp., albo b) jechać nad ranem i stresować się jazdą od samego początku. Prawdziwą moją zmorą są korki, gdzie czuję się uwięziona i bez możliwości ucieczki. Mam nadzieję, że zeszłoroczny limit stania w korkach został wyczerpany na najbliższe 10 lat.
O tym, jak minęła mi podróż i pierwszy dzień w nowym miejscu, napiszę w kolejnym wpisie. 


Witaj przygodo!



"Just stop your crying
Have the time of your life
Breaking through the atmosphere
And things are pretty good from here"


Wierzyć w przeznaczenie czy wziąć sprawy w swoje ręce?

Często pocieszam się tym, że nasze losy są zapisane gdzieś "na górze", że nic nie dzieje się bez powodu, ludzie pojawiają się na naszej drodze w jakimś celu, doświadczamy wydarzeń, żeby coś zrozumieć, że ktoś napisał scenariusz do naszego życia, a my jesteśmy jedynie aktorami. Wiara w przeznaczenie ułatwia pogodzenie się z pewnymi sprawami. "Tak miało być". Ludziom silnie wierzącym w Boga zapewne jest o wiele łatwiej i nie mają takiego dylematu.



Z drugiej strony może lepiej jest wziąć sprawy w swoje ręce i uświadomić sobie, że wszystko zależy od nas? Jest to trochę trudniejsza opcja, szczególnie dla osób nieśmiałych, które nie wierzą w swoje możliwości. Nie wszystko też jest zależne bezpośrednio od nas, ale również od osób trzecich. Druga opcja wymaga ogromnego zaangażowania i wzięcia na siebie odpowiedzialności, co w przypadku nerwicowców może nasilać objawy.



Osobiście zastosowałam połączenie obu opcji. Tam, gdzie czuję się na siłach, działam samodzielnie. W pozostałych przypadkach zdaję się na pastwę losu. Wierzę, że zachorowałam nie bez powodu, że jest w tym jakiś głęboki cel, który powoli odkrywam. Być może to dzięki mnie świat ma stać się lepszy i bardziej wartościowy? Być może będąc zdrową nie byłabym taką samą osobą, jaką jestem dziś? Nie weszłabym tak bardzo w głąb siebie i byłabym skupiona bardziej na tym, co widoczne?
Często nie da się jednoznacznie oddzielić przeznaczenia od tego, co jest w naszym zasięgu. 

Na zakończenie postu mała dygresja. Za tydzień jadę nad moje ukochane morze z ukochanym pieskiem. Pech chciał (a może przeznaczenie?), że 10 dni przed wyjazdem psina zaczęła kuleć na łapkę. Martwiłam się. 

Wczoraj wieczorem przyszła mi do głowy złota myśl. Lepiej jest przyjąć najgorszą, pesymistyczną opcję, zaakceptować ją, co nie jest łatwe, a potem cieszyć się, że się nie miało racji, niż być optymistą i potem cierpieć z powodu zawodu. 

Dzisiaj znalazłam potwierdzenie tej tezy. Miałam nadzieję, że z psiakiem będzie wszystko ok i do wyjazdu będzie "nówka". Niestety - ma zerwane więzadło kolanowe i czeka ją operacja :( Nad morze pojedziemy, ale będziemy zmuszone maksymalnie ograniczyć chodzenie. Chciałabym mega wypocząć na tych wakacjach, bardzo tego potrzebuję. Mam też w planie pisać daily blog z wakacji z nerwicą. Mam nadzieję, że uda mi się zmobilizować. 

                                                                                                                  Do następnego razu!
                                                                                                                                       AntyK.


Początek nerwicy

Moja nerwica jest ze mną praktycznie od urodzenia. Już jako dziecko byłam nieśmiała, bałam się chodzić sama do toalety, do szkoły zawsze jeździłam z jedną koleżanką, a gdy się rozchorowała, to strasznie się bałam sama przebywać w szkole. Do przedszkola nie cierpiałam chodzić, z tamtego czasu pamiętam tylko płacz i udawanie choroby. Nie mogłam się z nikim zaprzyjaźnić, wolałam starsze towarzystwo sąsiadów i sąsiadek. Ale nie zawsze tak było. Pamiętam, że jeszcze jako dziecko w podstawówce pojechałam sama na zakupy do miasta, a w pewnym momencie w szkole stałam się liderką grupy. Byłam lubiana i to ode mnie zależało, w co bawiłyśmy się na przerwach. Nie wszystkim się to podobało i któregoś dnia postanowiły mi się sprzeciwić. Przestały się do mnie odzywać, zaczęły mnie wyśmiewać, buntowały resztę klasy przeciwko mnie, nikt nie chciał siedzieć ze mną w ławce. Sytuacja była o tyle trudna, że działo się to przed zieloną szkołą, na którą ostatecznie nie pojechałam. Straciłam wtedy najlepszą przyjaciółkę, którą kiedykolwiek miałam. Do dziś nie potrafię się z nikim tak dobrze dogadać. Chociaż czy to była przyjaciółka, skoro tak się to skończyło? Wolę zwalić winę na jej szczeniacki wiek. 


Myślę, że to wydarzenie miało bardzo duży wpływ na to, co się później ze mną działo i na to jaką teraz jestem osobą. Kolejne incydenty miały miejsce w gimnazjum. Poznałam nową koleżankę, z którą jeździłam codziennie do szkoły, a po szkole spędzałyśmy wspólnie popołudnia. Historia lubi się powtarzać i chociaż nie byłam już jawną liderką, to uczyłam się najlepiej spośród dziewczyn w klasie, chciałam być we wszystkim najlepsza (i zazwyczaj tak było, oprócz wystąpień publicznych), miałam zawsze firmowe ciuchy i nowe gadżety, chociaż (tak mi się wydaje) nie obnosiłam się z tym. Wtedy rolę lidera przejęła najładniejsza zdaniem innych dziewczyna. Chłopakom buzowały hormony, więc i oni przyłączyli się do mojego "unicestwienia". Przez pewien okres byłam dręczona, wyśmiewana, obgadywana, grzebano mi w plecaku i w telefonie, a nawet byłam upokarzana (nakręcano ze mną kompromitujące filmiki). Byłam załamana, nie chciałam chodzić do szkoły i po raz pierwszy zaczął się pojawiać lęk. Czarę goryczy przelał fakt, że zaczęłam się wtedy spotykać z pierwszym chłopakiem, który - brzydko mówiąc - był .... brzydki. To dało im kolejny pretekst do wyśmiewań. Kolejna koleżanka odwróciła się ode mnie i chociaż było to na krótko, to do dziś nie potrafię jej tego wybaczyć. W tym przypadku nie można już zwalać winy na wiek. Aktualnie rzekoma przyjaciółka co jakiś czas się do mnie odzywa i chce wrócić do starej znajomości, jednak  jak ją widzę, to dostaję wewnętrznej agresji i zwyczajnie próbuję uwolnić się od niej i od przeszłości, z którą mi się kojarzy.


Pod koniec gimnazjum sprawy trochę ucichły. Wmawiałam sobie, że jakoś muszę przetrwać końcówkę gimnazjum, a potem uwolnię się od wszystkiego i znów będę mogła spokojnie żyć. Jednak opisane sytuacje nie pozostały bez echa - już nie potrafiłam swobodnie pojechać sama autobusem do miasta, czułam niepokój. Wychodząc z domu bałam się, że spotkam kogoś z klasy i dam kolejny powód do śmiechu i wyzwisk. Znów zakolegowałam się ze starą "koleżanką" i któregoś dnia poszłyśmy razem na koncert (wszystko robiłyśmy razem, sama bałam się już czegokolwiek). Pamiętam, że byliśmy z jej znajomymi i staliśmy w tłumie pod samą sceną. Wtedy pierwszy raz miałam napad paniki i zrobiło mi się słabo. Koleżanka nie chciała mnie wyprowadzić z tłumu, bo stwierdziła, że potem nie wróci w to samo miejsce. Chyba musiała widzieć przerażenie w moich oczach, bo ostatecznie wzięła mnie pod rękę i wyprowadziła poza tłum. Zadzwoniłam po mamę, która błyskawicznie po mnie przyjechała. W domu poczułam ulgę, jednak było mi strasznie żal, że nie mogłam uczestniczyć w zabawie z pozostałymi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to uczucie będzie mi towarzyszyć praktycznie każdego dnia. Można powiedzieć, że to był mój pierwszy, prawdziwy napad nerwicy, chociaż nie został jeszcze wtedy nazwany i myślałam, że to zwykłe zasłabnięcie z powodu ciepła. 



  
Następny incydent miał miejsce w trakcie bierzmowania. Wszyscy byliśmy zestresowani, ale mnie wyróżniało coś więcej - trzęsłam się jakbym miała padaczkę. Wszystkie mięśnie mi drżały i nie potrafiłam ich opanować. Osoby siedzące za mną zaczęły mnie pytać, co mi się dzieje i czy mają mnie wyprowadzić. Na szczęście obok mnie siedziała moja świadkowa, która również zauważyła, że coś jest nie tak i wzięła mnie do zakrystii. To tam spędziłam całą mszę trzęsąc się na stołku jak galareta.

Kluczowym momentem było pójście do liceum. Był to pierwszy krok w dorosłość, a więc idealny moment dla nerwicy na ujawnienie się. Od razu zaznaczę, że wytrzymała w szkole tylko 2 tygodnie (w tym dwa dni opuściłam). Gdy tylko obudziłam się rano, towarzyszyło mi okropne uczucie paniki i strachu. Gdy wchodziłam do szkoły, zaczęło mnie ściskać w gardle. Na przerwie chciało mi się płakać bez powodu, miałam poczucie odrealnienia, czułam się jakbym była zamknięta w szklanej kuli niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Nie potrafię lepiej opisać tego uczucia, ale musicie mi uwierzyć, że było nie do zniesienia, skoro musiałam zrezygnować z dziennej edukacji. 

Później sprawy potoczyły się już jak lawina. Zaczęły się wizyty u lekarzy, psychologów, psychiatrów, setki badań, pytań, wizyt i skierowań aż w końcu padła diagnoza - nerwica lękowa i depresja. Byłam załamana - marzyłam o karierze a tu nagle nie mogę iść do szkoły. Co tu zrobić, skoro obejmuje mnie obowiązek edukacji. Byłam w czarnej dupie bez nadziei na przyszłość. Do wieczorowych szkół nie chcieli mnie przyjąć, bo byłam jeszcze niepełnoletnia. Na szczęście Pani dyrektor jednaj z małych szkół dla dorosłych, której dziś oficjalnie za to dziękuję, przymrużyła oko na mój wiek i mogłam zdać maturę razem z rówieśnikami. O wiele lepiej czułam się w szkole z dorosłymi, chociaż musiałam odpowiadać na pytania, co tam robię, skoro tak dobrze się uczę. Sprawiało mi przyjemność, że mogłam pomagać starszym w nauce (udzielałam nawet korepetycji 80-letniemu Panu). Pewnie zadajecie sobie pytanie, jakim cudem mogłam chodzić do szkoły zaocznej, a do zwykłej nie. Otóż udało mi się namówić do wspólnej nauki mojego ówczesnego chłopaka, który nomen omen i tak jej nie skończył, a zerwanie z nim uważam za najlepszą decyzję, jaką w życiu podjęłam.Wiadomo, w liceum miałam mnóstwo kolejnych incydentów z nerwicą, a samą maturę do dziś nie wiem jak przeżyłam. Jednak udało się i jestem z tego faktu dumna. Mało tego, poszłam dalej i moja edukacja na tym się nie kończy. 

Od tamtego czasu wydarzyło się bardzo wiele. Dużo się nauczyłam, wypracowałam własne techniki radzenia sobie w sytuacjach lękowych. Nerwica raz atakuje mocniej, raz słabiej, jednak jest ze mną cały czas. Czy kiedyś mnie opuści? Szczerze w to wątpię, bo jest we mnie tak mocno zakorzeniona, a moja osobowość jej sprzyja. Nie potrafiłabym chyba nawet teraz żyć bez niej, czułabym się jak dziecko we mgle, jak wybudzona ze śpiączki. Pozostaje mi się z nią pogodzić, chociaż moim największym marzeniem jest wyzdrowieć.



Test osobowości

Wpadł mi niedawno w ręce test osobowości. Autorami są Carl Jung i Isabel Briggs Myers. Wielokrotnie w Internecie robiłam robiłam coś podobnego, jednak wyniki tego testu bardzo mnie zaskoczyły. Żaden nie opisał mnie tak dokładnie na podstawie tak niewielu informacji. Polecam go zrobić każdej osobie (link na końcu posta). Kiedyś nie potrafiłam opisać swojej osoby, teraz już umiem przynajmniej częściowo ;)

W moim przypadku wyszło, że mam osobowość INTJ, czyli jedną z najrzadszych populacji wśród kobiet. W 69% jestem introwertykiem, w 34% kieruję się intuicją, w 19% myśleniem i w 25% osądzaniem. 



Tak o osobowości INTJ pisze Wikipedia (na czerwono zaznaczyłam kwestie, które opisują mnie w 100%): 

"INTJ (ang. Introvert, iNtuitive, Thinking, Judging – Introwersja, Intuicja, Myślenie, Osądzanie) to kod określający jeden z szesnastu typów osobowości MBTI (Myers-Briggs Type Indicator). Klasyfikacja MBTI została rozwinięta przez Isabel Briggs Myers i Katherine Cook Briggs w oparciu o wcześniejszą klasyfikację zaproponowaną przez psychiatrę Carla Junga.
INTJ mają analityczny umysł. Preferują pracować sami i z reguły są mniej towarzyscy niż inne osoby. Mimo to, pracując w grupie, są gotowi przejąć inicjatywę, gdy nikt inny się tego nie podejmuje albo gdy dostrzegają znaczącą słabość w przywództwie innej osoby. Z reguły są osobami praktycznymi, bardzo logicznymi i kreatywnymi. Mają niską tolerancję na wybuchowy emocjonalizm. Najczęściej są odporni na wpływ różnego rodzaju sloganów reklamowych. Nie akceptują też bezkrytycznie władzy.
Cechami wyróżniającymi INTJ są ich niezależność myślowa oraz kładzenie nacisku na efektywność. Ich umysły nieustannie gromadzą i porządkują informacje. Potrafią zgłaszać cenne uwagi. Z reguły są w stanie bardzo szybko zrozumieć nowe dla nich koncepcje. Ich głównym celem jednak nie jest zrozumienie czegoś, ale znalezienie użytecznego zastosowania zdobytej wiedzy. Zawsze dążą do wyciągania wniosków. Nie pozostawiają rzeczy nieskończonych i nie lubią dezorganizacji, co sprawia, że często mogą odczuwać potrzebę wzięcia spraw w swoje ręce.
W relacjach z innymi INTJ najczęściej odnajdują się wśród osób o podobnym charakterze i światopoglądzie. Zgodność poglądów jest dla nich bardzo ważna. Z natury INTJ potrafią być bardzo wymagający od innych i podchodzić do relacji w sposób czysto racjonalny. Z tego powodu są oni zdolni oprzeć się spontanicznemu zauroczeniu i związać się z osobą, która lepiej odpowiada tym kryteriom. INTJ są zrównoważeni, niezawodni i oddani. Zgoda w relacjach rodzinnych jest dla nich niezwykle istotna. Z reguły powściągają silne emocje i nie lubią marnować czasu na nieuzasadnione zwyczaje. To może sprawiać, że inne osoby postrzegają ich jako mało serdecznych. Niemniej INTJ są często bardzo lojalnymi partnerami, którzy są gotowi poświęcić bardzo dużo energii, by utrzymać zdrowe relacje.
INTJ ufają swojej intuicji, wybierając przyjaciół i partnerów. Ich emocje nie są łatwe do odczytania, a INTJ mają trudności z ich wyrażaniem. Podczas gdy mogą sprawiać wrażenie oschłych i niewrażliwych, potrafią być przewrażliwieni na punkcie sygnałów świadczących o odrzuceniu przez osoby, na których im zależy. W sytuacjach społecznych potrafią być mało komunikatywni i zaniedbywać pewne zwyczaje. Na przykład INTJ może swoją postawą sygnalizować, że dana rozmowa jest stratą czasu. Rozmówca może odnieść wrażenie, że INTJ się śpieszy, podczas gdy tak naprawdę przeszkadza mu mało konkretny charakter rozmowy." - to zdanie stanowi chyba najważniejszy przekaz mojej osobowości.
Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/INTJ



A tak prezentują się bezpośrednie wyniki mojego testu:
"Na samym szczycie panuje samotność, a osoby o tym jednym z najrzadszych i najbardziej uzdolnionych strategicznie typów osobowości wiedzą o tym aż nazbyt dobrze. Architekci stanowią zaledwie dwa procent ludności. Ten typ osobowości jest szczególnie rzadki wśród kobiet, u których odsetek wynosi zaledwie 0,8% – często jest więc im trudno znaleźć osoby myślące podobnie do nich, nadążające za ich niezmordowanym intelektem i niemal szachowymi manewrami. Architekci mają bujną wyobraźnię, lecz są zdecydowani, ambitni, lecz cenią sobie prywatność, niezwykle ciekawi świata, lecz nie marnują energii.

Przy właściwej postawie osiągnięcie każdego celu staje się możliwe

Z powodu swojego naturalnego głodu wiedzy, który przejawia się już od pierwszych lat życia [sama nauczyłam się czytać w wieku 3 lat], Architekci często jako dzieci otrzymują przydomek “moli książkowych”. Choć ich koledzy mogą to traktować jak wyzwisko, Architekci raczej chętnie się z nim identyfikują z czerpią z niego dumę, ciesząc się swoją rozległą i dogłębną wiedzą. Lubią się nią też dzielić, są pewni swojej biegłości w wybranej materii, wolą też projektować i wykonywać misternie wypracowane plany w swojej dziedzinie niż dzielić się opiniami na “nieciekawe” tematy takie jak plotki.

“Nie masz prawa do swojej opinii. Masz prawo do świadomej opinii. Nikt nie ma prawa być ignorantem.”


Harlan Ellison
Choć większości osób postronnych wydaje się to paradoksalne, Architekci są przepełnieni rażącymi sprzecznościami [oooo tak, np. nie lubię sera a uwielbiam pizzę ;)], które jednak mają sens, przynajmniej z czysto racjonalnego punktu widzenia. Na przykład mogą być jednocześnie oderwanymi od rzeczywistości idealistami i gorzkimi cynikami, choć mogłoby się to wydawać niemożliwe. Dzieje się tak, ponieważ ludzie o typie osobowości Architekta często sądzą, że dzięki wysiłkowi, inteligencji i rozwadze nic nie jest niemożliwe, a jednocześnie zauważają, że ludzie są zbyt leniwi, krótkowzroczni lub wyrachowani, aby rzeczywiście osiągnąć takie fantastyczne rezultaty. Jednak to cyniczne postrzeganie rzeczywistości raczej nie powstrzymuje zainteresowanego Architekta przed osiągnięciem celu, który jest dla niego ważny.
Osobowość Architekt (INTJ-A / INTJ-T)

Jeśli chodzi o zasady – stój jak skała

Architekci promienieją pewnością siebie i aurą tajemniczości, a ich głębokie spostrzeżenia, oryginalne pomysły i wspaniały zmysł logiki umożliwiają im dokonywanie zmian samą siłą woli i osobowości. Czasami wydaje się, że uparcie dekonstruują i budują na nowo każdy pomysł i system, z jakim się stykają, stosując w tym celu swoje poczucie perfekcjonizmu, a nawet moralności. Ci jednak, którzy nie są w stanie nadążyć za ich procesami myślowymi, lub – co gorsza – uważają je za bezsensowne, mogą natychmiast i trwale stracić ich szacunek.
Zasady, ograniczenia i tradycje to przekleństwo dla Architektów, dla których wszystko powinno podlegać dyskusji i przewartościowaniu, a jeśli znajdą na to sposób, osoby o tym typie osobowości często samotnie działają, aby zrealizować swoje doskonalsze technicznie, czasami pozbawione wrażliwości i niemal zawsze nieortodoksyjne metody i pomysły.
Nie należy tego błędnie uznawać za impulsywność – Architekci czynią wszystko, aby zachować racjonalność bez względu na to, jak bardzo pociągający wydaje się cel, a każdy nowy pomysł, czy to stworzony samodzielnie, czy zaczerpnięty z zewnątrz, musi przejść bezlitosny test wciąż zadawanego pytania “Czy to się sprawdzi?”. Ludzie o tym typie osobowości zawsze stosują ten mechanizm, w stosunku do wszystkich i wszystkiego, przez co często popadają w kłopoty.

Dopiero samotna podróż skłania do refleksji

Architekci są znakomici i pewni siebie w dziedzinach, na których zgłębienie poświęcili wiele czasu, jednak konwenanse społeczne najczęściej nie należą do tych dziedzin. Białe kłamstwa i niezobowiązujące pogawędki nie wystarczają osobom o tym typie osobowości, spragnionym prawdy i głębi, Architekci mogą posunąć się wręcz do uznania wielu konwencji społecznych po prostu za głupie. Jak na ironię, często najlepiej jest dla nich, aby pozostali tam, gdzie czują się najlepiej – w cieniu, gdzie ich naturalna pewność siebie w znanej im dziedzinie może przyciągać jak latarnia – zarówno uczuciowo, jak i w inny sposób – osoby o podobnym temperamencie i zainteresowaniach.
Charakterystyczną cechą architektów jest to, że traktują życie jak wielką szachownicę, na której stale przestawiają pionki w sposób rozważny i inteligentny, zawsze starannie oceniając nowe taktyki, strategie i plany awaryjne, wciąż starając się wymanewrować innych, aby utrzymać kontrolę nad sytuacją, maksymalizując jednocześnie własną swobodę działania. Nie znaczy to, że nie mają sumienia, jednak na wielu ludziach o innych typach osobowości niechęć Architektów do uwzględniania emocji może robić takie wrażenie, co wyjaśnia, dlaczego wielu fikcyjnych czarnych charakterów (i niezrozumianych bohaterów) stworzono w oparciu o ten typ osobowości."
Źródło: https://www.16personalities.com/pl/wyniki-testu

Wśród znanych osób o osobowości INTJ można wyróżnić Arnolda Schwarzeneggera, Vladimira Putina, Michelle Obama, Friedricha Nietzsche oraz Gandalfa z Władcy Pierścieni. 

Linki do testu w języku polskim:  
https://www.16personalities.com/pl

oraz w angielskim:
http://www.humanmetrics.com/cgi-win/jtypes2.asp