Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Sanatorium - część II negatywna

Część II będzie nie tylko negatywna (porażki), ale również będzie zawierać opisy sytuacji, w których zmagałam się z jakimiś trudnościami.

1. Atak paniki w pierwszą noc. Cała się trzęsłam, bałam się, że nikt nie będzie w stanie udzielić mi pomocy. Miałam świadomość, że jesteśmy w zamkniętym obiekcie, z którego nie można wyjść (tak, od 22 - 6 był zakaz opuszczania obiektu. Raz, po koncercie, przyszłyśmy o 22.20 i wszystko było pozamykane. Otworzyła nam zła pielęgniarka i się na nas wydarła). Zażyłam hydroxyzynę i próbowałam się jakoś uspokoić. Pomogła myśl, że za każdy dzień wypisu na własne życzenie, trzeba zapłacić 100 zł. Nie wróciłabym do domu sama, więc każdy dzień, który tam przetrwałam, traktowałam jako zysk 200 zł. Mama spała obok niczego nieświadoma. 

2. Bałam się dalszych wycieczek w większym gronie. Nie poszłam z całą grupą w góry, tylko sama z mamą (co było różnie odbierane przez pozostałych, zazwyczaj jako chęć izolacji), nie pojechałam z nimi na zagraniczną wycieczkę, ani na przejażdżkę rowerową do sąsiedniego miasta.

3. Nie odważyłam się iść na spływ pontonowy. Bardzo chciałam, ale wiedziałam, że jak już wsiądę, to nie będzie odwrotu. Nikt mnie nie zabierze z połowy drogi. I nie bałam się samego spływu, tylko braku możliwości natychmiastowego powrotu. Z asekuracją wzdłuż rzeki dałabym radę. Przeze mnie mama też nie poszła na spływ, a chciała.

4. Przez kilka dni zmagałam się z przeziębieniem, co trochę mnie wykluczyło z aktywności, a przez kilka innych dni intensywnie martwiłam się o zdrowie babci.

5. Strach przed zabiegiem, który trwał najkrócej (4 min.), ale wymagał obecności rehabilitanta. Bałam się go najbardziej ze wszystkich zabiegów i był dla mnie najtrudniejszy. Najczęściej w trakcie jego trwania dopadał mnie lęk. Czasem na zabiegi musiała iść ze mną mama, bo bałam się sama.

6. Atak paniki w kawiarni. Byłam w niej z mamą, nie pierwszy raz. Jakieś 500m od sanatorium. Siedziałyśmy na dworze. Nagle dopadł mnie okropny lęk. Tak silny, że bałam się wstać i zrobić krok. Nie było mowy o samodzielnym powrocie. Złożyłyśmy już zamówienie, więc nie mogłyśmy od tak sobie pójść. Przynajmniej w teorii i to właśnie to wywoływało u mnie tak silny lęk. Próbowałam rozmawiać przez telefon, zrobić chociaż kilka kroków, żeby rozładować napięcie, ale ciągle byłam przerażona i przekonana, że za chwilę stracę przytomność i skupię na sobie uwagę wszystkich osób. Oczami wyobraźni widziałam już karetkę, która przyjeżdża na sygnale, a mi nic nie jest. Jakby tego było mało, akurat zamknięto przejście kolejowe, bo nadjeżdżał pociąg, więc moja droga ucieczki została odcięta. To wszystko brzmi absurdalnie, ale ja naprawdę byłam w tamtym momencie przerażona.

7. Atak paniki na basenie, na który poszłam z mamą i nową koleżanką. Było to nasze drugie wyjście w to miejsce, więc chciałam wykazać się odwagą i zostałam sama na ręczniku, podczas gdy mama i koleżanka poszły do wody. Był nieznośny upał, na basenie tłumy ludzi. I po jakichś 10 minutach zaczęłam się nakręcać, że przecież mama nie ma telefonu przy sobie, ja nie mogę się ruszyć z miejsca, bo są tam nasze torebki, a nawet jak wszystko pozbieram i ucieknę do pokoju to dziewczyny spanikują, jak zobaczą, że nie ma mnie i naszych rzeczy. I zaczęło się. Najpierw podeszłam do brzegu basenu, tak żeby móc poszukać w wodzie mamy, a tym samym mieć w zasięgu wzroku nasze rzeczy. Niestety tłum był tak ogromny i wszędzie był tak wielki hałas, że dostałam ataku paniki. Zaczęło robić mi się słabo i zaczęłam szukać ratownika. Byłam już bliska zawału. Nagle instynktownie wskoczyłam do wody. Może to mnie otrzeźwi. I patrzę, a na drugim brzegu jest mama. O rety, co za ulga. Tym razem to koleżanka spanikowała, że zostawiłam rzeczy same na ręczniku i błyskawicznie do nich pobiegła. A ja powoli dochodziłam do siebie ogarnięta wstydem, że wyszłam na nieodpowiedzialną osobę.

8. Lęk o mamę, która w trakcie pobytu doznała niezdiagnozowanego urazu oka i nikt nie potrafił jej pomóc - ani lekarz i pielęgniarki z sanatorium, ani najbliższe pogotowie. Pech chciał, że wszystko działo się w długi weekend, a do najbliższego szpitala z oddziałem okulistycznym było 150km. 

9. Niekomfortowe warunki pokoju, które nie ułatwiały mojego zmagania się z lękiem. Było brudno, często nawiedzały nas różne robaki, a do tego miałyśmy wspólną toaletę z koleżankami z sąsiedniego pokoju.


 


10. Wycieczka rowerowa. Wszystko było fajnie, dopóki nie oddaliłyśmy się od sanatorium o jakieś 5 km. Niby niedużo, ale zaczął dopadać mnie lęk. Mogłyśmy jechać dalej, ale niestety nie dałam rady.

11. Napad lęku podczas zwiedzania ogrodów. Było to dość daleko od sanatorium i w ten dzień czułam się ogólnie jakoś gorzej, co tylko spotęgowało mój lęk. 

12. Najgorsze wydarzenie, które będę jeszcze długo, długo pamiętać, czyli powrót do domu. Był to zbieg niefortunnych okoliczności. Ogólnie już od początku miałam lęk przed podróżą, bo przecież nie mogę w każdej chwili, natychmiast znaleźć się w domu i nic tego nie zmieni. Do tego miałam za sobą 3 tygodnie codziennej walki ze swoimi lękami, które trochę wyszły na wierzch. Mało? Zaraz po zapakowaniu się do samochodu i ruszeniu w drogę powrotną rozpętała się burza z oberwaniem chmury! Burza między górami, ulewa taka, że nic nie było widać, brak zasięgu, bo droga prowadzi wzdłuż granicy, z gór spływały strumienie kamieni i błota. Nie wiem kto był bardziej przerażony - ja, czy mama. Bałam się, że zaraz zwali się na nas jakieś drzewo po uderzeniu pioruna, że droga zostanie zalana i utkniemy bez możliwości ucieczki, a zatrzymać się żeby przeczekać nie mogłam, bo byłam już w takim napięciu i lęku. Jechałyśmy w takich warunkach ok. 50km. Bez zasięgu, bez nawigacji. Moje napięcie i lęk zaczęły się nasilać. Bardzo się bałam, że wjedziemy na drogę szybkiego ruchu, z której można "uciec" jedynie na zjazdach. Do tego w radiu powiedzieli, że właśnie od tego dnia rozpoczyna się remont na tym odcinku i należy spodziewać się dużych korków! Co prawda nawigację miałyśmy ustawioną tak, żeby ominąć tę drogę, ale tata tak nam namieszał przez telefon, że... wjechałyśmy. I to był chyba najgorszy odcinek drogi w moim życiu! 10 km jechałam w panice, z gazem do dechy. Było w tym coś autodestrukcyjnego i bardzo niebezpiecznego. Ogromnie ryzykowałam życie swoje, mamy oraz innych uczestników ruchu. Nie byłam w stanie się skupić. Za wszelką cenę musiałam opuścić tę drogę. Manewrowałam między samochodami z prędkością 140-180 km/h, nie będąc do końca świadoma, co robię. Lęk przejął nade mną kontrolę. Gdy zbliżałyśmy się już do zjazdu, utknęłyśmy w zapowiadanym korku. Było to zwężenie, więc zrobiłam to, czego nie powinno się robić - zjechałam na drugi pas i na chama wbiłam się do kolejki zaraz przed zwężką. Trudno. To było jedno z dwóch wyjść, które widziałam. Drugie to było zostawienie samochodu na środku drogi i ucieczka pieszo. 

Po wjechaniu na normalną, wiejską drogę, na chwilę odetchnęłam, ale już za chwilę zaczęło się od nowa. Napad lęku trwał już 2 godziny! Bolały mnie już wszystkie mięśnie i głowa. Do tego zaczęło mi szumieć w uszach. Wydawało mi się, że zaraz zwariuję! Że rozerwie mi głowę i z każdego otworu w moim ciele będzie tryskać krew! 

Zachciało mi się siku. Najbliższa stacja była dopiero za 30 km. Po drodze było wiele odludnych miejsc, w których mogłam to załatwić, ale byłam jak w amoku - nie mogę się zatrzymać! Dojechałam do owej stacji i nie byłam w stanie wysiąść z auta. Nie czułam swoich nóg, w głowie mi pulsowało, czułam się odrealniona, jakby totalnie nie panowała nad swoim ciałem i wszystko obserwowała z góry. Chwilę trwało, zanim się rozruszałam. Potem szybko załatwiłam co trzeba (również w panice) i bez żadnej kawy czy przekąski szybko wróciłam do auta, żeby natychmiast ruszyć w dalszą drogę. 

Zaczęło mi przechodzić dopiero wtedy, gdy zaczęłam rozpoznawać znajome miejsca. To była najgorsza podróż w roli kierowcy w moim życiu! Mój organizm był tak wyczerpany, że odsypiałam to 2 dni i przez kilka kolejnych zmagałam się z zakwasami i bólem głowy. Do dziś odbija mi się to czkawką.



P.s. Pewnie zastanawiacie się, czemu po protu nie zamieniłam się miejscami z mamą. Otóż to by było jeszcze gorsze rozwiązanie, bo wszystkie myśli mogłabym skupić tylko na sobie i swoim lęku, straciłabym nad wszystkim kontrolę, a do tego mama byłaby za kierownicą przerażona jeszcze bardziej niż ja. Jak dziś patrzę na całą tę sytuację to myślę sobie, że to był cud, że dojechałyśmy do domu całe i zdrowe (nie licząc późniejszych konsekwencji mojego lęku).



Sanatorium - część I pozytywna

W sanatorium byłam w sierpniu, więc minęło już trochę czasu od powrotu. Dlatego zamiast szczegółowej relacji, napiszę w punktach część pozytywną (sukcesy) oraz w kolejnym poście część negatywną (porażki). 

1. Byłam, zwiedziłam, przetrwałam.

2. Poznałam dużo, niekoniecznie starych ludzi, z którymi spędzałam praktycznie każdy wieczór, co jest niespotykane u mnie. Z kilkoma osobami mam kontakt do dziś.

3. Dużo spacerowałam, a ćwiczenia poprawiły mój stan fizyczny.

4. 3 tygodnie darmowego żarcia i ani razu nie uciekłam z jadalni (a kilka razy było blisko) :)

5. Częste wyjścia na kawkę i deser, które stanowiły nagrodę po dniu pracy (mimo wszystko musiałam tam pracować).


 

6. Na większość zabiegów chodziłam sama.

7. Opalałam się nad rzeką i na basenie.


 

8. Przełamałam wiele swoich lęków, np. wyjście w góry i codzienne spotkania ze znajomymi. Na jedną górę wyszłam sama, wręcz wybiegłam, bo zaczął dopadać mnie lęk, a za wszelką cenę chciałam zdobyć górę, której za pierwszym podejściem -  z mamą - nie udało mi się zdobyć. Na szczycie okazało się, że ten szlak to była "Ekstremalna droga krzyżowa". 



9. Mimo wielu zajęć każdego dnia, miałam czas na swoje pasje (czytanie, haftowanie).

10. Miałam ubaw, bo mogłam pooglądać "Sanatorium miłości" na żywo :)

11. Odważyłam się pojechać na wycieczkę za granicę. Co prawda tylko 10km, ale łatwo nie było.


 

12. Zwiedziłam sąsiednie miejscowości, chociaż też były trudności, np. w muzeum zabawek.


 Patrząc na to zdjęcie, to się nie dziwię 😅

13. Dowiozłam mnie i mamę w całości na miejsce. Jechałyśmy same, ja jako kierowca i to bez większych lęków.

14. Uczestniczyłam w dwóch koncertach (Leszcze i Maciej Maleńczuk). Wytrzymałam w samym środku tłumu, ze znajomymi, którzy "nie wiedzą", co zazwyczaj nie ułatwia sprawy.

 



"Danke" Dominika Dymińska

 Do tej książki podeszłam bardzo sceptycznie, gdy pierwszy raz wpadła mi w ręce. Być może dlatego, że jest napisana w dość specyficzny sposób. Ale już po pierwszych kilku zdaniach przekonałam się, że ta autorka ma taki sam bałagan na strychu co ja :)

"Czym są rzeczy?

Nie da się tego wyjaśnić przez analogię.

Czy rzeczy, które nie mają nazw, nie istnieją?

Czy nie istnieją tylko ich nazwy?"


"Jadę pociągiem z dzieckiem i ojcem,

który jest człowiekiem,

który wygląda na taką pizdę,

że nie wierzę,

że którykolwiek z jego plemników był w stanie przyczynić się do powstania tego dziecka.

Wyobrażam sobie jego plemniki jako wielkie, smutne i brzydkie.

Morał jest z tego taki, że i z byle chuja może być człowiek."


"Najbardziej interesują się przyszłością ludzie, których nic w niej nie czeka."


"Nie chcę mieć dzieci głownie dlatego, że dzieci są zawsze do połowy czyjeś."


"Ludzie lepiej wyglądają w ubraniu niż bez."


 

"Po obejrzeniu Miasta 44 pomyślałam, że przydałaby się temu miastu jakaś porządna wojna.

W ciągu pierwszych dziesięciu minut wszyscy umarliby ze strachu,

że trzeba się schować.

Założę się, że ponad połowa ludzi tutaj nie umie nawet biegać."


"Starość zaczyna się wtedy, gdy internet zaczyna się nudzić."


"Książki nie są tym, czym są, ale tym, co się w nich czyta."


"(...) rzeczy kosztują tyle, ile się za nie zapłaci."


"Tak o wiele łatwiej jest komuś zaufać,

gdy cię nie dotyka.

Kiedy ręce to ostatnia z miar,

którą chciałby do ciebie przyłożyć."


"Miłość, kiedy nie jest wymianą narzędzi,

to jest narzędziem przetrwania."


Koncert Myslowitz

 W tym roku oś czasu trochę się rozjechała, ale to nieważne :)

Dziś post o koncercie Myslowitz, który odbył się w jednym z sąsiadujących miast jeszcze w lecie, 2 tygodnie po mojej operacji.

Był to mój pierwszy dalszy wyjazd po wyjściu ze szpitala. Pojechaliśmy razem z rodzicami i chyba wtedy też pierwszy raz prowadziłam samochód po dłuższej przerwie. 

Było trochę stresu wywołanego tłumem ludzi, ale nawet nie myśleliśmy, żeby pchać się do samego przodu. Tym bardziej, że każde uderzenie w bas odczuwałam na swoich szwach. Naprawdę! Więc o jakieś większej zabawie i skakaniu nie było nawet mowy. Nie mniej jednak koncert podobał mi się, chociaż bardzo szybko poczułam się zmęczona. Być może podróż, długie chodzenie, tłum + głośna muzyka to było za wiele jak na tak świeżą sprawę. I do tego piwkujący ojciec... Na następny dzień również zapowiadał się ciekawy koncert, ale z wyżej wymienionych powodów pozostaliśmy w domu.






Holiday blog 2022 - część II negatywna

 W dzisiejszym poście przechodzimy do części negatywnej, ale nie należy tego odbierać jako porażki, a jedynie jako sytuacje, które wymagają jeszcze przepracowania.

⊛ Wyszłam sama po koleżankę i szłam jej naprzeciw, ale już po kilometrze dopadł mnie lęk i nie poszłam dalej. Czekałam na nią ok. 40 min w stresie. 

⊛ W połowie drogi na latarnię morską wpadłam w panikę, zaczęłam się trząść i nogi odmówiły mi posłuszeństwa, w związku z czym zawróciłam i nie wyszłam.

⊛ Coraz więcej różnic wychodzi między mną, a pretendentką do mojej przyjaciółki (o której już kilkukrotnie wspominałam) i wiem, że bratnimi duszami nie jesteśmy i nie będziemy i że nie zawsze będę mogła na nią liczyć. 

⊛ Bałam się pojechać sama samochodem do sąsiedniej miejscowości (10km), w której była moja koleżanka. 

⊛ Często dołował mnie fakt, że ona przyjechała nad morze sama i wszędzie jeździ sama autobusem, zwiedza, podróżuje, a ja nie mogę. 

⊛  Wciąż nie odpoczywałam. Czułam, że na wszystko mi braknie czasu. I już zaczynałam się stresować czekającym mnie wyjazdem do sanatorium...




Holiday blog 2022 - część I pozytywna

 Jak już wiecie, udało mi się wyskoczyć na wakacje pomiędzy operacją, a sanatorium. Wymienię tylko skrótowo pozytywne (i w drugim poście negatywne) aspekty wypadu.

⊛ Jadąc w tamtą stronę prowadziłam samochód ok. 300 km, potem zaczął mnie nużyć sen.

⊛ Podróż zniosłam jako tako, bez większych cyrków.

⊛ Na jednym z zachodów słońca zakochałam się od pierwszego wejrzenia w mężczyźnie. Niestety mimo prób nie odważyłam się zagadać. Zostało mi tylko romantyczne wspomnienie tamtego dnia.

⊛ Byłam z mamą na wycieczce rowerowej w sąsiedniej miejscowości i nie wpadłam w panikę mimo towarzyszącego lęku.

⊛ Wyszłam sama na wieżę widokową (ale nie odważyłam się jej obejść górą).


 

⊛ Kilka razy poszłam sama do sklepu, na lody, na plażę, itp.

⊛ Na miejscu spotkałam się z koleżanką i spędziłyśmy razem kilka dni bez (moich) rodziców. 

⊛ Byłyśmy razem w muzeum figur woskowych i w motylarni. Nie wycofałam się mimo lęku.

⊛ Codziennie spędzałam czas na plaży mimo tłumów. 

⊛ Standardowo był stres w drodze powrotnej, ale bez napadu paniki.

⊛ Jeździliśmy z rodzicami na wycieczki do okolicznych miast i zwiedzaliśmy różne obiekty. Byłam w stanie zjeść obiad z dala od bezpiecznej bazy, czyli miejsca noclegu.



Wizyty kontrolne i wyniki badania histopatologicznego

 Teoretycznie po wyjęciu szwów wszystko powinno powoli wracać do normy. No właśnie, teoretycznie, ponieważ po kilku dniach zaczęłam się już bać wizyty kontrolnej, że jednak coś będzie nie tak i każą mi wrócić do szpitala. 

Objawy powoli zaczęły ustępować. Krwawienie zanikło, uczulenie również. W międzyczasie przyszły wyniki badania histopatologicznego. Do odebrania w szpitalu. Na samą myśl, że muszę wrócić w to miejsce, dopadał mnie lęk. 

Mama miała upoważnienie do odbioru wyników, ale nie chciałam całkowicie się poddawać. Pojechałam z nią, jednak nie odważyłam się wysiąść z auta. Czekałam na parkingu i panikowałam. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że wyniki mogą być złe. W ogóle to zapomniałam, że to po nie przyjechałyśmy. Po prostu tak zestresowało mnie samo to miejsce i pozostanie samej na parkingu. Momentami brałam już telefon do ręki, żeby mama szybko wracała. Równocześnie bałam się chociażby wyjść i pochodzić po placu. Trwało to z dobrych 20 min. 


Z wyników niewiele... wynika. Zastanowiło mnie to, że w rozpoznaniu klinicznym napisane jest "mięśniaki" w liczbie mnogiej, a niżej w rozpoznaniu makroskopowym jest opis tylko jednego mięśniaka. To tej pory byłam przekonana, że był tylko jeden. Nikt nic nie wspominał, że było ich więcej. 

Mając już wynik mogłam umówić się na pierwszą wizytę kontrolną do ginekologa. Byłam zestresowana jak nie wiem co. Miałam też przygotowaną całą listę pytań. Może w końcu się czegoś dowiem o przebiegu operacji i o swoim stanie zdrowia...

Lekarz zbadał mnie i powiedział, że wszystko ładnie się goi. Co chwilę o coś go pytałam, ale odpowiadał dość zdawkowo. Dowiedziałam się tylko, że szwy wewnętrzne rozpuszczają się kilka miesięcy i jeszcze przez jakiś czas będę czuć zgrubienia (supełki) pod palcami.

Następnie rzucił okiem na wyniki badań hist-pat. i nic nie skomentował. Zapytałam więc, ile w końcu było tych mięśniaków. Taką uzyskałam odpowiedź:

- Ja nie pamiętam już co tam Pani miała. Wie Pani ile ja takich operacji przeprowadzam? 

Spytałam więc, czemu na wynikach są mięśniaki w liczbie mnogiej, a wynik badania jest tylko jednego.

- A kto to badał? (Tu spojrzał jeszcze raz na wynik). Aaa, ta patolog jest już tak stara i ślepa, że pewnie nie zauważyła, że było ich więcej.

I tyle się dowiedziałam. 


 

Na koniec lekarz zapytał, czy było aż tak strasznie. Powiedziałam, że gorzej było w ostatni dzień pobytu w szpitalu niż zaraz po operacji i już miałam naskarżyć na jego podopieczną, ale przerwał mi i powiedział, że gdyby wiedział, że tak źle się czułam, to nie wypisałby mnie do domu. Zabawne. Następnie zmienił temat, a i ja chciałam jak najszybciej o tym wszystkim zapomnieć. 

 Dopiero teraz zaczęłam wracać do zdrowia - tak fizycznego, jak i psychicznego. Czekałam na ten moment, żeby móc zaplanować wakacje. Dochodził koniec czerwca, a w sierpniu miałyśmy już jechać z mamą do sanatorium.

W dzień wyjazdu nad morze byłam na drugiej wizycie kontrolnej. A w zasadzie to poszłam tylko po L4. Wizyta przebiegła błyskawicznie. Nie byłam badana, tylko dostałam zwolnienie na kolejne tygodnie oraz zaświadczenie o zakończeniu leczenia. Znów mnie zaskoczył tym, że nie wziął ode mnie pieniędzy za wizytę. Teraz czekało mnie badanie medycyny pracy, ale póki co skupiłam się na wakacjach, o których będzie następny post.


"Paprocany", "Rubio" i "Teren prywatny"

 Odetchnijmy trochę od medycznego maratonu. Tym bardziej, że jeszcze kilka wizyt przede mną.

1. "Paprocany" Paulina Świst 

 

"To straszny pustak. Jest tak tępa, że nie zdziwiłabym się, gdyby myślała, że in vitro to pizzeria."

 

"Wrzuć taką do wulkanu, to ci pamiątki przyniesie."

 

" - (...) Facetów mogę mieć wielu, ale żeby zostać moim kolegą, to trzeba być naprawdę wyjątkowym.

- Nie powinno czasem być odwrotnie? - zaciekawiłem się.

- Zdrowa ryba zawsze płynie pod prąd."


"Co najczęściej zakłada kobieta? Kobieta najczęściej zakłada, że facet się domyśli."


"Prawdziwa tragedia to przystojny facet, ale durny i bez poczucia humoru."


 

2. "Rubio" William Wharton

 

"Byliśmy prawdziwymi DINKS-ami*, zanim jeszcze wymyślono ten termin."

*DINKS - ang. Double Income, No Kids - Podwójny dochód, żadnych dzieci.

 

"A może miłość jest czymś, czego wszyscy pragną, a nikt nie osiąga? Może to pustka, której nie można wypełnić? Jak pojęcie Boga?"


"Upłynęło wiele czasu, od kiedy spałem ostatni raz z kobietą, spałem w sensie dosłownym. To stan najbardziej odległy od samotności, jej absolutne zaprzeczenie."



3. "Teren prywatny" Barbara Kosmowska 

 

"Inteligentni ludzie, w tym kobiety, mają predylekcję do retorycznych pytań, bo w zasadzie każde inteligentne pytanie jest z natury swojej retoryczne."


" - Powiedz, co powinnam zrobić? - szepnęłam błagalnie.

- Czytać Muminki w oryginale - odpowiedziała tajemniczo - bo życie trzeba czytać jak powieść w obcym języku. Z wielkim zrozumieniem."


"Szukamy z trudem własnych problemów, nie dostrzegając prawdziwych." 




Kolejna wizyta w szpitalu - zdjęcie szwów

 Tego momentu bałam się najbardziej od wyjścia ze szpitala. Po pierwsze za nic w świecie nie chciałam wrócić w to miejsce. Wiedziałam, że mogę udać się gdzieś indziej na ten zabieg, ale przerażało mnie stanie w kolejce. Poza tym miałam mnóstwo pytań dotyczących przebytej operacji i jej powikłań. Tylko tam mogli mnie uspokoić, że alergia i krwawienie są zupełnie normalne. 

Po drugie nigdy nie byłam szyta i nie wiedziałam, czy zdejmowanie szwów boli. Obawiałam się, że będzie to ból podobny do wyciągania drenu z rany. Drugi raz nie chciałam przez to przechodzić. Szycie mam na ok. 16cm i wyobrażałam sobie to jak szwy łączące materiał. Musiałoby ich być kilkanaście! Za wszelką cenę powstrzymywałam się, żeby nie obejrzeć tej czynności na YouTube i jeszcze bardziej się nie nakręcić. 

Przed wizytą wzięłam hydroxyzynę. Pojawienie się znów w tym miejscu wywoływało u mnie traumę. Na szczęście nie było dużo osób w kolejce. 


Już przy rejestracji zaczął nasilać się lęk. Celowo nie zabrałam z samochodu wypisu, żeby w razie czego móc przerwać falę lęku i wrócić na chwilę na parking. Tak też się stało - zostawiłam mamę przy okienku i poszłam po wypis. Gdy wróciłam, rejestracja była już prawie zakończona. Pozostało mi czekać na zawołanie do gabinetu. Przede mną nie było nikogo. Mimo to czekałam z jakieś 8 minut. Chodziłam tam i z powrotem po korytarzu. Cieszyłam się, że gabinet jest zaraz przy drzwiach wyjściowych, a nie gdzieś na piętrze.

Zostałam zawołana. Mama weszła ze mną, chociaż pielęgniarka (położna?) oponowała. Można powiedzieć, że weszła tam siłą. Pielęgniarkę widziałam pierwszy raz. Na szczęście była niesamowicie miła i wyrozumiała. Widziała przerażenie w moich oczach i starała się mnie uspokoić. Samo wyciągnięcie szwów trwało może 40 sekund i było bezbolesne. Czułam jedynie lekkie łaskotanie. Rana po drenie nie była jeszcze całkowicie zrośnięta i pielęgniarka zastanawiała się, czy jeszcze nie zostawić na niej szwów i kazać mi przyjść za kilka. Zaraz jak tylko wypowiedziała te słowa i spojrzała na moją minę, zmieniła zdanie i wyjęła je wszystkie. Była pierwszą osobą, która poinstruowała mnie, jak należy dbać o ranę. Wypytałam ją o moje uczulenie, krwawienie i wszystkie inne obawy, które zasiały się w mojej głowie. Uspokoiła mnie, że to wszystko jest normalne i nie mam się czego obawiać. Powiedziała też kiedy należy udać się na wizytę kontrolną do ginekologa, a także kiedy będą wyniki badania histopatologicznego. 

Dopiero teraz odetchnęłam z ulgą. Po tygodniach pozostawania w ciągłej gotowości do ataku, ucieczki i walki o życie mój lęk zaczął opadać. Z radości pojechaliśmy z rodzicami na fast foody, chociaż wciąż powinnam trzymać dietę lekkostrawną ;)



Pierwsze dni w domu po operacji

 W domu wykończona całą sytuacją położyłam się, a ojca wysłałam do apteki wykupić receptę. Byłam pewna, że będą to leki przeciwbólowe. Co prawda jak się nie ruszałam, to nic mnie nie bolało, ale lepiej być zabezpieczonym i mieć je w razie W.

Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że owym lekiem są... zastrzyki przeciwzakrzepowe! Ja, która tak boję się igieł, mam teraz wziąć 20 zastrzyków! Kto mi je zrobi?! W życiu nie pojadę do żadnego ośrodka, a do szpitala tym bardziej! I najważniejsze pytanie - dlaczego nikt mnie nie poinformował, że mam brać takie zastrzyki? Gdyby nie fakt, że kilka miesięcy wcześniej tata miał operację i też brał zastrzyki, to nie wiedziałabym, co i jak. Być może nawet nie wykupiłabym tej recepty! Nie mówiąc już o jakiejkolwiek instrukcji, jak mam to robić i jak często. To uchybienie można by nawet podciągnąć pod błąd lekarski! Przecież mogły mi się zrobić zakrzepy i mogłam nawet umrzeć tylko dlatego, że ani lekarz, ani POŁOŻNA nie poinformowali mnie o tym "szczególe". 


 

Tata powiedział, że dla niego to nie jest problem i będzie mi robić te iniekcje. Co ciekawe, po jego operacji to właśnie ja go kłułam! Akurat nie mam problemu z tym, żeby wbić komuś igłę, ale ode mnie z igłami z daleka!

I tak spróbował zrobić mi pierwszy zastrzyk, ale tak się bałam i spięłam, że zaczęło mnie wszystko boleć. Stwierdziłam, że ostatecznie sama spróbuję to zrobić. I rzeczywiście całą serię zastrzyków wbijałam sobie sama. Raz szło mi lepiej, raz gorzej, ale zdecydowanie wolałam to, niż obce (lub nawet znajome) ręce przy moim ciele. Po fakcie dowiedziałam się, że nie powinno się wbijać igły w promieniu 1cm od pępka. Niestety zdarzało mi się to, ale przecież nikt wcześniej nie dał mi instrukcji... Witamy w polskiej służbie zdrowia. 

Kolejnym problemem na mojej drodze była... kupa. Od czasu lewatywy nie byłam na "dwójce". Po tygodniu zaczęłam się martwić. Na siłę nie dałam rady nic zrobić, bo nie byłam w stanie spiąć mięśni. To mi dało kolejny powód do niepokoju. Bałam się, że nie będę w stanie samodzielnie się załatwić i znów będę musiała iść do szpitala na lewatywę. W bardziej optymistycznej wersji bałam się, że ból przy tej czynności będzie nie do zniesienia. Szczęśliwie okazało się, że po prostu moje jelita były puste i dopiero po kilku kolejnych dniach byłam gotowa na "dwójkę". Owszem, czynność ta wywoływała wewnętrzny ból, ale był łagodniejszy, niż się spodziewałam.

Po niedługim czasie od powrotu do domu zaczęłam krwawić. Wystraszyłam się, bo na logikę, to krwawienie powinno być zaraz po operacji, a nie 3 dni po. Było to zupełnie inne krwawienie niż to miesięczne. Wpadłam w panikę. Nie wiedziałam, co robić. Jakby tego było mało, zaczęło mnie obsypywać na nogach i rękach. Teraz to dopiero zaczęłam panikować! Co mnie uczuliło? Czy może ten zastrzyk? Czy w takim razie mam go dalej brać? A jeśli zaraz dostanę wstrząs anafilaktyczny i znów wyląduję w szpitalu? A jeśli to krwawienie też jest groźne i wezmą mnie z powrotem na oddział? Możecie sobie jedynie wyobrażać, co w tym czasie przeżywałam. Nakręciłam się tak mocno, że lęk przeszedł nawet na mamę.

Zadzwoniłam na telekonsultację do alergologa. Pani doktor była naprawdę zaangażowana. Podała mi prywatny nr telefonu, żebym mogła wysłać jej zdjęcia. Niestety ciężko było jej stwierdzić przyczynę bez informacji o wziętych lekach (wypisu przecież nie miałam). Niewiele mnie to uspokoiło. Zaczęłam pić wapno litrami, ale bałam się nawet tego, że i ono mnie uczuli. 

W międzyczasie okazało się, że zapomniałam w szpitalu ładowarki do telefonu. Wysłałam więc znów tatę, który dodatkowo miał wypytać lekarzy i pielęgniarki o listę leków, które przyjęłam. Nie było już "Szefa" ani nikogo, kto uczestniczył przy mojej operacji, ale lekarz dyżurujący powiedział, że uczulenie może być po środku dezynfekującym pościel. Wydało mi się to dziwne, bo alergia pojawiła się dopiero po powrocie do domu. A może po prostu wcześniej nie zwróciłam na nią uwagi? 

Nie wiem jak to tata zrobił, ale udało mu się wziąć mój wypis, który miał być gotowy dopiero za 2 dni. Dopiero teraz przeczytałam w zaleceniach, że mam brać zastrzyki i stosować dietę lekkostrawną. Super. Wiedziałam też już, jakie leki mam w żyłach i od razu zadzwoniłam ponownie do alergologa. Okazało się, że mogło mnie uczulić tak naprawdę wszystko: leki przeciwbólowe, heparyna, leki uspakajające, narkoza lub zachodzące między lekami interakcje. Pozostało mi więc cierpliwie czekać, aż uczulenie zejdzie samoistnie. 


 

Mój lęk wciąż nie opadał. Byłam już w domu, z rodzicami, powinnam czuć się bezpiecznie, ale tak nie było. Wieczorem objawy się nasiliły. Zaczęłam mocniej krwawić, wysypka się zaogniła i tym samym moja panika rosła. Leżałam w łóżku i trzęsłam się ze strachu. Przed oczami miałam ciągłe retrospekcje. Wciąż na nowo odtwarzałam cały pobyt w szpitalu i operację. Jakby ktoś non stop przewijał film i puszczał mi go od nowa. Wiedziałam, że jak zaraz nie zasnę, to zwariuję. Bardzo się bałam pogorszenia stanu zdrowia i powrotu do szpitala. A wszystko przez niewiedzę.   


Kolejne dni i noce wyglądały podobnie. W dalszym ciągu odczuwałam ciągły lęk, nasilający się przed pójściem spać. Pozostałe objawy były bez zmian. Nie było ani lepiej, ani gorzej. Zastanawiałam się, czy nie zadzwonić do "Szefa", ale bałam się. Uważał mnie za panikarę, bałam się, że mnie ochrzani lub każe przyjechać na SOR. A po części to była jego wina, ponieważ nie dostałam żadnych zaleceń po operacji, nie wiedziałam jakie objawy są normą, a czym należy się martwić. Totalna dezinformacja!

Jeszcze podczas pobytu w szpitalu tata poinformował mnie, że wziął tydzień urlopu, żeby ogarniać za mnie sklep internetowy. Wtedy uważałam to za zbędne. Myślałam, że wykorzystał sytuację, żeby tydzień pobyć w domu. Ale nawet nie wiecie jak byłam mu za to wdzięczna, gdy już wróciłam do domu. Wszystkie lęki do mnie wróciły, znów bałam się zostać sama w domu. Nawet gdy jechał do sklepu i nie było go tylko 20 min, to odczuwałam paniczny lęk. Nakręcałam się, że znów wróciłam do punktu 0 i będę musiała zdobywać na nowo wszystko to, co do tej pory udało mi się osiągnąć. Znowu bałam się zostawać sama w domu, nie mówiąc już o wychodzeniu z niego. Bałam się nawet jechać z mamą do cioci lub do babci, 100m od domu. Będąc u babci bałam się wrócić sama do domu te 100m! To był obłęd.

Po tygodniu uczulenie powoli zaczęło blednąć i bywały dni, kiedy krwawienie zanikało, żeby po kilku dniach znów się pojawić. Pojawiły się też pierwsze przespane noce. Udało mi się też opanować lęk przed zostaniem samej w domu, gdy oboje rodziców poszło do pracy. Ale to, czego wciąż najbardziej się obawiałam, było dopiero przede mną. Musiałam wrócić do szpitala na zdjęcie szwów.

 


Piąty dzień pobytu w szpitalu - wypis do domu!

 Mama dojechała, chociaż trwało to całą wieczność. Po 10 minutach patrzę na zegarek, a minęła dopiero minuta. Tak to mniej więcej wyglądało.

Na oddział mamy nie wpuścili, ale stanęła przy przeszklonych drzwiach. Ja byłam z ich drugiej strony na korytarzu i zalewałam się łzami. Lęk wciąż nie mijał. Do decydującego obchodu zostało jeszcze 1,5 godziny. Myślałam, że do tego czasu zwariuję!

Zaczęłam krążyć po korytarzu tam i z powrotem, zupełnie nie zważając na swój ból i trudności z tym związane. Mój umysł rozsadzał ciało od środka. Miałam wrażenie, że rozsypię się na kawałki i byłam przekonana, że te pindy w szpitalu mi nie pomogą. 

Wróciłam na chwilę na salę, żeby się położyć i na moment odpocząć. Sąsiadka wzięła w tym czasie prysznic i zalała łazienkę. To była dla mnie dobra okazja, żeby się czymś zająć. Poszłam poszukać mopa. Przeszłam po raz kolejny przez cały korytarz, docierając do kącika sprzątaczek. Zobaczyłam jedną z nich - swoją drogą Ukrainkę - i spytałam, czy mogę prosić o mopa, bo zalała nam się łazienka. A ta na mnie wyskoczyła z gębą, że ona jeszcze nie zaczęła pracy, że co ja od niej już chcę i że jak zacznie to przyjdzie i posprząta. Zatkało mnie. Wróciłam na salę i... zaraz za mną przyszła owa Ukrainka i oburzona zaczęła wycierać nam łazienkę. 


Jeśli myśleliście, że w szpitalu panują sterylne warunki, to muszę wyprowadzić Was z błędu. Pamiętacie, jak pisałam o tym, że nie wymagali wzięcia prysznica przed zabiegiem? To jeszcze nic. Po zabiegu, gdy nas pionizowali i sąsiadki poszły pod prysznic jedna po drugiej, ich ręczniki zostały przez pielęgniarki powieszone jeden na drugim na grzejniku. Dobrze, że ja wtedy brałam prysznic później. Co jeszcze - myły je gąbkami, chociaż w zaleceniach przed operacją na ich stronie jest wyraźnie napisane, że nie wolno używać gąbek, które są siedliskiem bakterii, i należy mieć ze sobą minimum 2 ręczniki - jeden na "przed operacją", a drugi na "po operacji". To taka mała dygresja.

Wracając do tematu. Uleżeć w sali nie mogłam. Po prostu byłam cała rozdygotana, aż Monika powiedziała, że nie wiedziała, że ja jestem takim nerwusem i czy ja się tak stresuję tym, czy dostanę dziś wypis czy nie. 

Po Kolejnym wyjściu na korytarz zobaczyłam, że zaczął zbierać się personel na obchód. Znowu mnóstwo studentek i stażystek, aż zaczęło się robić tłoczno. Bałam się, że ktoś mnie opierniczy za to, że tyle łażę świeżo po operacji. Ale było mi już wszystko jedno. Musiałam coś ze sobą robić bo zwariuję! Lęk znów zaczął narastać, a patrząc przez szybę na mamę nie umiałam opanować łez. Byłam gotowa, żeby uciec ze szpitala nawet w piżamie. 

Po pewnym czasie, który trwał całą wieczność, w końcu zaczął się obchód. Zaglądałam jeszcze przez drzwi, od której sali zaczną. I oczywiście nasza była na końcu. Teraz już nie mogłam wyjść, musiałam leżeć i czekać. I to czekanie było najgorsze. Czułam się, jakby odchodziły ze mnie wszystkie siły, jakbym miała stracić przytomność i całkowitą kontrolę nad ciałem. Bałam się tego obchodu bardziej niż samej operacji! Co za absurd. W głowie wymyślałam wymówki i zastanawiałam się, czy powiedzieć, jak źle się czuję. Ale wiedziałam, że wtedy mogę zapomnieć o wyjściu do domu. I to była pożywka dla mojej nerwicy.

W końcu nadszedł ten moment. 

- Jak się Pani czuje?

- Dobrze [yhyy akurat].

- Jest Pani pewna?

- Tak!

- No to do domu. Potrzebuje Pani L4? To proszę po śniadaniu zgłosić się do pielęgniarki po receptę i zwolnienie.

Hurrrraaaa! Zaraz jak tylko wyszli z sali pobiegłam po mamę. Już mnie nie obchodziło to, że nie może tu przebywać. Miałam wymówkę, że ktoś musi spakować moje rzeczy. Znów się pobeczałam, ale tym razem ze szczęścia, które - jak się okazało - nie trwało zbyt długo.

Śniadania już nie chciałam, po prostu marzyłam, żeby już wyjść z tamtego okropnego budynku. Niespodziewanie okazało się, że starsza sąsiadka też wychodzi, natomiast Monika musi jeszcze zostać. Biedna załamała się. Role się odwróciły. Przez cały pobyt to ona mnie podnosiła na duchu i rozweselała, a teraz to ja musiałam przejąć pałeczkę. Impulsywnie zaproponowałam jej, że zostanę z nią ten jeden dzień dłużej, żeby ją trochę pocieszyć. Nie wiem czemu to powiedziałam, bo przecież w życiu bym tam dłużej nie została!


 

Przebrana, spakowana poszłam do zabiegowego wyjąć wenflon oraz po receptę. Piguła wyjęła mi to ustrojstwo z żyły i proszę ją o tę receptę.

- Co? My nic tu takiego nie mamy. Kto Pani kazał tu przyjść?

- .... Lekarz na obchodzie...

- Proszę iść tam, na korytarz zapytać.

Wyszłam i złapałam pierwszą pielęgniarkę.

- Przepraszam, lekarz kazał odebrać mi receptę od pielęgniarek.

- Tu nie pracują pielęgniarki.

- ?

- Proszę Panią, jesteśmy na oddziale ginekologicznym. Tutaj pracują same PO-ŁO-ŻNE!

Gdyby nie to, że wciąż byłam w stresie i śpieszyło mi się do domu, to zrobiłabym babie awanturę. Że niby położna ma bardziej prestiżowy zawód niż pielęgniarka?

- Przepraszam, nie wiedziałam. Czy w takim razie...

- Nic nie wiem o żaden recepcie. Proszę przyjść później do dyżurki - przerwała mi.

Wróciłam wkurzona na salę. Po chwili otrzymałam kod recepty sms, więc ponownie poszłam do dyżurki, tym razem zapytać o wypis i zdjęcie szwów.

Za okienkiem siedziała ta sama POŁOŻNA, a ja znów się pomyliłam i nazwałam ją pielęgniarką.

- Już Pani mówiłam, że tutaj nie pracują położne!

- Tak, tak, dostałam już kod recepty, ale przyszłam zapytać o wypis i o zdjęcie szwów - tym razem już nie miałam zamiaru jej przepraszać za słowną degradację. 

- Wypis będzie dopiero w poniedziałek, a na szwy trzeba się umówić na dole na przyszły tydzień.

Podziękowałam i czym prędzej poszłam po mamę i po rzeczy. Pożegnałam się z sąsiadkami, zeszłyśmy na dół i poszłam do rejestracji umówić się na zdjęcie szwów.

Po kilku minutach wyszłam z tego okropnego budynku i zaczęłam płakać ze szczęścia, chociaż lęk wciąż mi nie odpuszczał. Widocznie trwało to zbyt długo. Zbyt długo byłam silna i nie dopuszczałam go do siebie, aż w końcu uznał, że musi przerwać moją dobrą passę. 

Wróciłam do domu i znów popłakałam się ze szczęścia.

C.D.N.


Czwarty dzień pobytu w szpitalu - rekonwalescencja

 W czwarty dzień wszystkie czynności mniej więcej się powtarzały. Trzy razy dziennie obchód, trzy posiłki dziennie - pierwszy raz na obiad dostałyśmy stały pokarm i nawet był dobry, co kilka godzin zastrzyki, nawet nie wiem z czym, ponieważ tabletki przeciwbólowe dostawałyśmy już tylko na żądanie. Na szczęście już ich nie potrzebowałam. Ból odczuwałam "tylko" przy poruszaniu się, spinaniu mięśni i zakazanych czynnościach, czyli śmiechu, kaszlu i kichaniu.

W ten dzień wypadał dzień matki. Musiałam coś wymyślić na odległość. Zamówiłam mamie duży bukiet kwiatów. Nie miałam siły na więcej kombinacji. Nadrobimy, jak wyjdę ze szpitala. Chociaż wiem, że największym prezentem było dla niej to, że wszystko się udało, operacja się powiodła, a ja dałam radę. Sąsiadki miały dzisiaj odwiedziny swoich dzieci. Mnie odwiedziła matka. 

Po południu mama pojechała do swojej mamy i zapytała mnie, czy przysłać do mnie ojca. Na początku nie chciałam, ale jak już wychodziła, to poczułam, dziwny niepokój i zmieniłam zdanie. Nie wiem czemu, ale jakoś sobie ubzdurałam, że być może wypuszczą mnie już dzisiaj i zrobię mamie niespodziankę na dzień matki. Niestety po wieczornym obchodzie swoje złudzenia mogłam schować między bajki. Zapytałam "Szefa" kiedy wyjdziemy, ale odpowiedział, że jeszcze nie wie i to zależy od wyników naszych badań. Ja z Moniką miałyśmy wyjść prawdopodobnie na następny dzień lub w sobotę, a starsza Pani w niedzielę.


 

Tata przyniósł mi list z NFZ. Przyszła decyzja o sanatorium, na które czekamy z mamą od 4 lat. Otwierałam pełna nadziei, że będzie to ośrodek nad morzem. Niestety tu też się zawiodłam. Wyznaczono nam sanatorium w Muszynie w terminie 2-22.08. Z jednej strony cieszyłam się, z drugiej było mi żal, że to nie morze. Zaczęły się też wątpliwości, czy wydobrzeję do tego czasu i będę mogła jechać oraz jak ogarnąć zdalnie obie firmy! Tym ostatnim akurat bardziej martwiła się mama. Ja wierzyłam, że jakoś to ogarniemy.

Tata pojechał do domu, a mnie zaczął dopadać lęk. Na początku był słaby, ale wiedziałam, że to dopiero preludium. Za oknem zaczęło się ściemniać, a sąsiadki już drzemały. Ja nie mogłam zasnąć. Poszłam do pielęgniarki po hydroxyzynę. Z kantorka wyszła młoda dziewczyna (studentka?) i zapytała, co potrzebuję. Powiedziałam, że przyszłam po coś na spanie. Nie bardzo wiedziała, jak zareagować, ale akurat na to weszła jej przełożona, którą zapamiętam do końca życia. Powiedziała nieuprzejmym głosem:

- Daj jej dwudziestkę piątkę hydroxyzyny.

Dostałam leki i wróciłam do łóżka. W głowie pojawiła mi się myśl, że skądś tą młodą znam, ale nie mogłam sobie skojarzyć skąd. W końcu zasnęłam. W zasadzie była to tylko drzemka. Spałam bardzo płytko i po 2 godzinach obudziłam się. Była 2 w nocy. Na oddziale było cicho. Czułam mocne bicie serca. Zaczęłam się trząść. Lęk zaczął rosnąć. Bałam się iść do pielęgniarki, bo wiedziałam, że śpią i będą złe, że je obudziłam. Miałam w torbie swoją hydroxyzynę, ale bałam się ją wziąć, bo przecież wszyscy lekarze i pielęgniarki powtarzały mi, że nie wolno brać żadnych leków na własną rękę i wszystkie należy im przekazać. 

Mijały minuty, a mi nie przechodziło. Wręcz przeciwnie - czułam się coraz gorzej. Nie mogłam zrozumieć dlaczego, przecież tyle już wytrzymałam, tyle przetrwałam bez lęku. I może to właśnie był powód - nerwica powiedziała stop! Teraz ja przejmuję kontrolę! 


 

Próbowałam jakoś się uspokoić. Robiłam ćwiczenia oddechowe i rozluźniające. Nic. Miałam ze sobą książkę o sposobach na pozbycie się lęku. Nie chciałam obudzić sąsiadek światłem, więc czytałam ją przy świetle telefonu. Nie umiałam się skupić, a im bardziej próbowałam, tym bardziej dawał mi popalić. Męczyłam się tak do 4.30. W końcu odważyłam się pójść do pielęgniarek po hydroxyzynę, albo chociaż porozmawiać o swoim problemie, to już by dużo dało. Wyszłam na korytarz. Pusto. Drzwi do pielęgniarek zasunięte. Jedynie drzwi do kantorka stażystki były uchylone. Słyszałam, jak przewraca się na tapczanie. Bałam się do niej podejść, zapukać. Lęk coraz silniej dawał się we znaki. Zaczęłam chodzić po korytarzu i chrząkać, żeby usłyszała moją obecność. I faktycznie po którejś rundzie wyszła rozczochrana z kantorka. Była miła i spytała, jak może mi pomóc. I wtedy mnie oświeciło - przecież to żona mojego sąsiada, odwiecznego adoratora, któremu dałam kosza! Gorzej nie mogłam trafić. Co za wstyd, teraz cała dzielnica będzie wiedzieć, że jestem psychiczna i biorę na to leki! 

- Chciałabym coś na spanie, bo nie mogę zasnąć.

- Jest już przed piątą, ale proszę zaczekać, zapytam pielęgniarki, czy możemy coś podać.

I poszła ją obudzić. Pinda nawet nie podniosła się z łóżka żeby sprawdzić, że hydroxyzynę mam zapisaną w karcie i że cierpię na nerwicę lękową!

- Niestety pielęgniarka powiedziała, że zaraz wstajemy i nie można już podać leku.

Oszołomiona wróciłam do łóżka. Kurwa że co? Wiedziałam, że pizda będzie złośliwa, bo ją obudziłam! I do tego ta znajoma stażystka! Lęk mnie obezwładnił. Wiedziałam już, że co by się nie działo, wychodzę dziś do domu. Jeśli będzie trzeba, to na własne żądanie. Wszystko było tak dobrze, aż do tego dnia, który musiała zjebać jedna stara pizda! 

Odczekałam do 5.30 i zaczęłam budzić mamę. Opowiedziałam jej ze łzami w oczach jak się czuję i kazałam jej natychmiast do mnie przyjechać. Wiedziałam, że nie wpuszczą jej na oddział, ale już samo to, że będzie pod szpitalem, dawało mi namiastkę bezpieczeństwa. 


Trzeci dzień pobytu w szpitalu - pionizacja

 Tego dnia obudziłam się jeszcze przed przybyciem pielęgniarki, podającej co rano leki. Chciało mi się kaszleć, ale było to awykonalne. Wolałam się udusić, niż zakaszleć pełną piersią i poczuć rozrywający ból w podbrzuszu. Poza tym naprawdę się bałam, że pozrywam szwy.

Na porannym obchodzie było 12 osób. Nie mieścili się nawet w sali. Był "Szef", stażyści, rezydenci, pielęgniarki, studenci i nie wiem kto jeszcze. Przed wszystkimi trzeba było odsłonić kieckę. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Może dlatego, że miałam "jedną z młodszych". A może dlatego, że już tyle osób tam zaglądało. Stażysta odkleił mi opatrunek i w końcu mogłam zobaczyć cięcie w całej okazałości. Jest naprawdę spore, ale na szczęście chowa się w bieliźnie. "Szef" zaordynował, że dziś mamy się wypionizować. Jakoś tego nie widziałam. 


W sąsiednim pokoju była dziewczyna o imieniu Agnieszka. Była w podobnym do mnie wieku, ale dziwnie się zachowywała. Często krzyczała, płakała, błagała, żeby tata z nią został. Raz chodziła boso po korytarzu jakby nikogo nie zauważając. Co chwilę też wzywała pielęgniarki, aż któregoś razu jedna z nich wkurzyła się i wydarła na nią, że mają na oddziale pozostałych 26 pacjentek i nie będą się ciągle nią zajmować. Monika mówiła mi, że miała jakieś powikłania po operacji i musieli ją pilnie wziąć na blok operacyjny zaraz po mnie. Nie wiem z jakimi zaburzeniami się zmagała, ale każdy jej krzyk i wołanie o pomoc wywoływało u mnie fale lęku. 

Na śniadanie dostałyśmy wodną zupkę. Zaraz po nim przyszły miłe, młode pielęgniarki, żeby pomóc nam wstać i wziąć prysznic. Sąsiadkom szło ciężko, ale dały radę. Ja ledwo usiadłam na brzegu łóżka, zaczęło mi się kręcić w głowie i z powrotem opadłam na poduszkę. Powiedziały, że przyjdą później, ale muszę dziś już wstać, bo po południu będą wyciągać mi cewnik. 

I rzeczywiście na popołudniowym obchodzie jeden z lekarzy wyjął mi cewnik. Bardzo się tego obawiałam, ale nawet nie poczułam. Może nawet zaryzykuję stwierdzenie, że pod koniec było to przyjemne. Potem zastanawiali się co z drenem, ale też zdecydowali się go usunąć. Czy ja wcześniej mówiłam, że ból po operacji był koszmarny? No to nie wiem jak nazwać ten, związany z wyciąganiem rurki z rany. Lekko już przyrośniętej. Na żywca. Trwało to może z 40 sekund, ale było najbardziej nieprzyjemnym i bolesnym zabiegiem, jaki kiedykolwiek miałam. Zacisnęłam oczy, zęby, wywinęłam się w bólu na łóżku. To był koszmar! KOSZMAR! Na co "Szef" zareagował:

- No to ta, co się nawet własnego cienia boi! 

Na szczęście nikt z zebranych nie miał odwagi się zaśmiać. 

Obchód się zakończył, ja doszłam do siebie i zaczęłam się stresować, jak teraz pójdę do WC! Przecież nie mogę nawet wstać! Co prawda pielęgniarka mówiła, że przyjdzie mi pomóc, ale minęło już trochę czasu, jej nie było, a pęcherz zaczął dawać mi sygnały, że to już pora. Spróbowałam sama się doczłapać. Najpierw przesunęłam się na brzeg łóżka, powoli zsunęłam jedną nogę na podłogę, a drugą podpierałam się na łóżku. Pomalutku usiadłam. Ciemno przed oczami, kołatanie serca. Zrobiłam łyk wody i dalej. Powoli podniosłam się na rękach z łóżka. Co za ból, przecież się potargam! Nie, nie dam rady. Trudno, posikam się do łóżka. Położyłam się z powrotem. Ale ulga. 


Po jakimś czasie zaczęłam czuć, że pęcherz napiera mi na ranę, co wywoływało ból. No to pięknie. Teraz nie dość, że muszę dojść do toalety, to jeszcze muszę to zrobić szybko i w większym bólu. Więc od nowa zaczęłam cały proces. Zgięta prawie że pod kątem prostym wstałam. Musiałam chwilę odczekać aż minie ból, związany z poruszaniem mięśni. Teraz trzeba się "doszurać" do łazienki. Złapałam się za ramę łóżka i przesuwałam nogę za nogą. Doszłam do drugiego łóżka. Odpoczynek. Zauważyłam, że każdy ruch wykonuję na wstrzymanym wdechu. Muszę oddychać, bo inaczej zemdleję. Ale każdy oddech w tej pozycji boli. W końcu udało mi się "doszurać" do toalety. I tu pojawił się kolejny problem - jak przyjąć odpowiednią pozycję, skoro nie da się kucnąć ani zgiąć? Co więcej, jak tu zrobić pierwsze siku bez rurki? Czytałam, że kobiety czasem dostają takiej blokady, że nie są w stanie wykonać tej czynności. I po co ja to czytałam? Przed toaletą na ścianie wisiał grzejnik. Szczebelkowy. Powoli, schodząc w dół szczebel po szczeblu, udało mi się przyjąć odpowiednią pozycję. No to kolejny problem - nie da się spiąć mięśni, żeby pęcherz zaczął oddawać mocz! O zgrozo! Czy zdawaliście sobie kiedykolwiek sprawę z tego, jak bardzo skomplikowaną czynnością jest sikanie? Co następował skurcz, to od razu towarzyszył mu przeszywający ból w podbrzuszu, a ja momentalnie próbowałam się wyprostować. Po kilku próbach udało się. O Jezu, co za ulga! Teraz trzeba jakoś wrócić do łóżka. Powtórzyłam powyższe czynności i ostatkiem sił dotarłam do łóżka. Jak cudownie znów leżeć!  

Wieczorem odwiedziła mnie mama, a sąsiadkę synowa. Opowiadałyśmy co zjemy po powrocie do domu oraz próbowałyśmy żartować, ale każdy chichot momentalnie przywracał nas do rzeczywistości. Po rozcieńczonym mleku na kolację wzięłam szybki prysznic. Było to mniej więcej tak samo wyczerpujące, jak wcześniejsze zrobienie siku. Nie mniej jednak przez te kilka godzin naprawdę przybyło mi sił. 

Późnym wieczorem pielęgniarka przyszła z lekami i zapytała, czy idziemy się myć. Była zaskoczona, że obrobiłam się już sama. Widziała rano jak duży to był dla mnie problem. Poprosiłam tylko o tabletkę "na spanie". Mimo to obudziłam się w środku nocy z dziwnym niepokojem. Bałam się, że nadchodzi atak paniki. Szczęśliwie udało się go stłumić w zarodku i po godzinnej walce zasnęłam.

Tak minął kolejny dzień w szpitalu.


Drugi dzień pobytu w szpitalu - operacja

 Rano obudziła mnie pielęgniarka. Przyszła już przygotować mnie do operacji. Na szczęście szłam jako pierwsza. Kazała zażyć jakąś tabletkę (głupiego jasia) i chciała podłączyć mi kroplówkę. Zapytałam, czy mogę się szybko umyć. Co za absurd, że sami tego nie zalecili! Tata przy laparoskopowej operacji na kolano musiał się cały umyć w płynie antyseptycznym, a tu będą mi rozcinać brzuch i grzebać od zewnątrz w kroczu i nic! Przecież to nawet dla ich własnej wygody! 

Na szczęście pielęgniarka dała mi 2 minuty na prysznic, po czym podpięła mi kroplówki. Zaczęłam czuć dziwny niepokój, adrenalinę, ale bez ataku paniki. Tłumaczyłam sobie, że zaraz mnie uśpią i nie będę już nic wiedzieć. A czy się obudzę, czy nie, było mi już wszystko jedno. Bałam się tylko, żeby nie wybudzić się w trakcie operacji. 

Napisałam do mamy sms-a, że chyba za chwilę mnie zabiorą. I rzeczywiście, gdy tylko kroplówki się skończyły, przyszły po mnie 2 pielęgniarki, kazały ubrać maseczkę i razem z łóżkiem wwiozły mnie do windy. Od tego momentu wszystko działo się jak w matrixie. Było tak bardzo nierzeczywiste, że przez kolejnych kilkanaście dni po operacji odtwarzałam te sceny w głowie po tysiąc razy. Wręcz dręczyły mnie retrospekcje. 


Pamiętam, że w windzie pielęgniarki rozmawiały o tym, kto dziś operuje. Nie były zachwycone, że ma to być "Szef". Prosto z windy wjechałam na salę przedoperacyjną. Kazali mi przesiąść się ze swojego łóżka na łóżko operacyjne. Następnie na nowym łóżku zostałam przewieziona na salę operacyjną. Wszystko pamiętam jak przez mgłę, jakbym wyszła ze swojego ciała i patrzyła na to z boku (nie, to nie była śmierć kliniczna ;) ). Na sali było w sumie pięć kobiet. Dwie siedziały pod ścianą, jedna (pielęgniarka anestezjologiczna) podpinała mi rękaw do mierzenia ciśnienia oraz przyssawki do monitorowania czynności życiowych, dwie pozostałe przygotowywały narzędzia. Sala wyglądała inaczej, niż to sobie wyobrażałam i jak to wygląda na filmach.

Tak sobie leżałam i obserwowałam. Nade mną była ta wielka lampa, na wprost przed oczami miałam drzwi, a nad nimi zegar. Minęło już 15 minut, jak leżałam bezczynnie. Wciąż czekaliśmy na chirurga. Nawet nie wiem kiedy ten czas minął. Emocje we mnie buzowały, adrenalina utrzymywała mnie w najwyższej gotowości, ale - o dziwo - nie czułam paraliżującego lęku! Nie wiem co dostałam, ale chcę tego więcej. Nagle poczułam, że serce zaczyna mi kołatać jak oszalałe. Popatrzyłam na monitor żeby sprawdzić, czy ma to odzwierciedlenie w falach EKG. Czułam, że zbliża się atak paniki i że za moment będziemy mieli problem. Zanim jednak się odezwałam, pielęgniarka podała mi maseczkę z tlenem. Zrobiłam pierwszy wdech i poczułam, że zaczyna mi mrowić ciało. Przy drugim wdechu piguła zapytała, czy kręci mi się w głowie. Rzeczywiście zaczęłam odlatywać. Trzeciego wdechu już nie pamiętam. Nie spodziewałam się, że to nastąpi tak szybko!


 

Obudziłam się jak wwożono mnie z powrotem na salę. Pierwsze co zrobiłam jak otworzyłam oczy, to zapytałam pielęgniarki, czy mam macicę. Odpowiedziała, że nie wie i mam pytać o to lekarza. Podpięli mnie do kroplówki i położyli na brzuchu worek z piaskiem. Zaczęłam się trząść jak w ataku paniki. Wystraszyłam się tego. Piguła pomyślała, że po prostu jest mi zimno i przykryła mnie dodatkowo kocem. Napisałam tylko do mamy "jestem po" i zasnęłam. 

W międzyczasie mama atakowała telefonami pielęgniarki. Jak usłyszała, że jestem już po operacji, natychmiast do mnie przyjechała. Odwiedziny były między 14-19 i nie chcieli jej wpuścić na oddział. Na szczęście udobruchała jakoś pigułę i pozwoliła jej na chwilę wejść. Przebudziłam się. Mama stała nad moim łóżkiem i płakała z emocji. Ja w tym momencie czułam, że dokonałam czegoś wielkiego, pokonałam samą siebie. Nie pamiętam już czy wymieniłam z mamą jakieś słowa, bo znów zasnęłam, a mamie kazali już wyjść. 

Znów się przebudziłam, gdy do sali wjeżdżała po operacji starsza sąsiadka. Zaczęła wymiotować i momentalnie mi też zrobiło się niedobrze. Nie wytrzymałam i zwymiotowałam żółcią do nerki. I wtedy po raz pierwszy poczułam ból. Tylko kobiety po cesarskim cięciu zdają sobie sprawę, jaki to olbrzymi ból! Nie można się dźwignąć, nie da się zaśmiać, zakaszleć ani kichnąć. Wymiotowanie bolało jak połykanie żyletek, tyle że w drugą stronę. Niesamowicie chciało mi się pić, a nie mogłam jeszcze wtedy nic łyknąć. Przyszła pielęgniarka i podała kolejną porcję leków przeciwbólowych. Miałam nadzieję, że po tym trochę mi przejdzie, ale tak się nie stało. Brzuch bolał mnie jak przy najgorszej miesiączce plus ból wszystkich przeciętych powłok brzusznych. To było nie do wytrzymania! Odnosiłam wrażenie, że jestem na żywca cięta skalpelem. Co to był za ból! Nawet nie mogłam zwinąć się w kłębek. W tamtym momencie pomyślałam, że nigdy w życiu nie chcę urodzić dziecka przez cesarkę. 

Sąsiadka znów zaczęła wymiotować, ale tym razem nie trafiła do nerki. Zarzygała pościel, poduszkę, koszulę nocną i podłogę. I ze mnie znów wytoczyła się fala torsji. Nie miałam już czym wymiotować, a samo szarpanie potęgowało ból x10. To był koszmar. Pielęgniarki przyszły przebrać sąsiadkę i wtedy zapytałam, czy mogę prosić o silniejszy lek przeciwbólowy, bo ten w ogóle nie działa. Jak się okazało, podano mi Pyralginę... Po takiej operacji... Gdzie mi podczas zwykłej miesiączki ledwo ketonal uśmierza ból! Piguła poszła sprawdzić moją kartotekę i powiedziała, że w zaleceniach mam zapisaną tylko Pyralginę i Tramal, ale skoro wymiotuję, to Tramalu mi nie poda, bo będę wymiotować jeszcze bardziej. Mam poczekać na obchód i zapytać lekarza o inny lek. Widząc mój ból po chwili wróciła z zastrzykiem i powiedziała, że da mi pół dawki Tramalu, ale pod skórę. Trochę pomogło. Znów zasnęłam.

Kiedy po raz kolejny otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku "Szefa", który mnie operował. Od razu zapytałam tylko:

- Mam macicę?

Zaczął się śmiać i odpowiedział:

 - Nieeeeeee.

Ufff, odetchnęłam z ulgą, ale na żarty to sobie wybrał zły moment. Na następny dzień Monika śmiała się, że co tylko otworzyłam oczy, to każdego pytałam czy mam macicę, jak w amoku. Nie miałam już odwagi zapytać o cięcie, z resztą nie zdążyłabym, bo po chwili już go nie było. W zamian przyszła pielęgniarka i zdjęła mi obciążenie z brzucha. Wreszcie mogłam zobaczyć jak jestem pocięta. Odsłaniam koszulę i widzę opatrunek. Poziomy opatrunek! A więc udało się nie tylko uratować macicę, ale również zrobić cięcie w poziomie zamiast w pionie! Co za radość! Żeby jeszcze tylko przestało tak boleć... Spod opatrunku wystawała mi rurka od drenu a z krocza... cewnik. Nawet nie wiedziałam, że go mam. I całe szczęście, że go mam, bo nie byłam w stanie zwlec się z łóżka do WC. 


Po południu przyszła mama. Okazało się, że jak przyszła za pierwszym razem, to już wiedziała, że operacja się udała, ale nie zdążyła mi powiedzieć, bo pielęgniarka ją wyprosiła. A ja, na miejscu, tyle czasu żyłam w niepewności! Co za absurd! Mama pojechała, przyjechał tata i zobaczyłam w jego oczach wzruszenie i dumę, że dałam radę. Chyba sam w to nie wierzył. 

Na wieczornym obchodzie zapytałam "Szefa":

- Czy mogę dostać inny lek przeciwbólowy, np. Ketonal, bo Pyralgina słabo na mnie działa?

- Że co? Hahahaha. Nie. 

Koniec obchodu.

Została przy mnie pielęgniarka, która powiedziała, że Ketonal rozrzedza krew i nie mogą mi go dać, bo jest ryzyko krwotoku. Nie mógł sam mi o tym powiedzieć? Nie mniej jednak zapisał mi coś innego (nie wiem co) i od tamtego momentu nie poczułam już więcej tego żyletkowego bólu. Na noc poprosiłam o "tabletkę na spanie", czyli hydroxyzynę i noc (z przerwami) przespałam. Nie wiecie jak trudno jest spać na wznak bez możliwości jakiegokolwiek ruchu na boki. 

I dzień operacji przeszedł do historii.

 



Pierwszy dzień pobytu w szpitalu - izba przyjęć

 I stało się. Nastał ten trudny dla mnie dzień. 

Rano wstałam wcześnie, żeby się do końca przygotować i spakować. Lekarz na ostatniej wizycie powiedział, że przyjęcia są między 8-9, ale żeby przyjść na 9. 

Z domu wyszłam z płaczem. Emocje brały górę i bardzo się bałam - nie wiem czego bardziej: czy operacji i idącego z nią ryzyka, czy mojej nerwicy lękowej.

W drodze do szpitala trochę się uspokoiłam, ale gdy wychodziłam z torbą z samochodu na parkingu, znów zalała mnie fala łez. To był taki bolący szloch z głębi serca, okropne uczucie.

Przed drzwiami do szpitala opanowałam się, ze względu na wstyd przed innymi ludźmi. Na izbie przyjęć było już parę osób. Podeszłam do okienka bez kolejki (jeszcze jej wtedy nie było) i zostałam wpisana. Na rękę dostałam opaskę z oddziału. A więc to już. Jezu. 

Potem kazali czekać w poczekalni na wizytę lekarza. O ile pierwszy etap poszedł szybko, o tyle czekanie na wizytę dłużyło się niemiłosiernie. Przybywało coraz więcej kobiet, większość z osobami towarzyszącymi. Zastanawiałam się, z którą z nich będę leżeć na sali. Po 40 min. lekarza wciąż nie było. Zaczęłam panikować. Przecież nie mogę się już wycofać, nie mogę uciec, bo teoretycznie jestem już na oddziale. Wzięłam 10mg hydroxyzyny. Piłam dużo wody i kursowałam do toalety. Lekarz przyszedł dopiero po godzinie. Byłam dopiero 5 w kolejce. Na szczęście po chwili przyszedł drugi lekarz i kolejka zaczęła maleć.

Do gabinetu weszłam z mamą, sama się bałam, byłam zbyt roztrzęsiona. Młody stażysta przeprowadził krótki wywiad, wypełnił jakieś formularze i znów kazał czekać w poczekalni, aż przyjdzie po mnie pielęgniarka. Przyszła dość szybko i kazała się za sobą. Powiedziała, że mama może już iść, ale powiedziałam kategoryczne NIE. Skierowałyśmy się do windy. Wyraziłam swoją obawę co do tego urządzenia dźwigowego. O jak byłam wtedy naiwna, bać się jechać windą jedno piętro. To było nic w porównaniu do tego, co czekała mnie później.

Weszłyśmy na oddział. Drzwi były otwierane kodem, co już mnie trochę zestresowało. W pierwszej kolejności miałam iść oddać krew i założyć wenflon. Adrenalina była tak duża, że igły ani krew nie robiły na mnie wrażenia. Pielęgniarka poinformowała, że za chwilę będzie badanie. Mamy zdjąć majtki i czekać w kolejce przed gabinetem. Spytała jeszcze, czy jestem od szefa. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten ginekolog, który wywołuje ambiwalentne uczucia, jest ordynatorem. Powiedziałam jego nazwisko, na co pielęgniarka powiedziała, że w takim razie może nie będę badana. Ale do kolejki i tak mam iść. 

Mama czekała przed zabiegowym. W międzyczasie podeszła do niej inna pielęgniarka:

- Co Pani tu robi?

- Czekam na córkę. Jest w środku.

- Ale przecież córka jest pełnoletnia.

- No i co z tego?

Na szczęście się odczepiła i poszła dalej. 

Wenflon założono mi na przegubie przedramienia. Było to bardzo niewygodne i bolało nawet bez ruszania ręką. To jakby kara za to, że jestem "od szefa", bo okazało się, że dla swoich pracowników był jeszcze bardziej arogancki i wymagający. 

Następnie zostałam skierowana do dyżurki pielęgniarek, gdzie po raz drugi musiałam podać te same informacje, co w gabinecie stażysty. Szczęście, że zostałam posadzona przodem do monitora i widziałam, co pielęgniarka pisała, ponieważ - nie pytając mnie o zdanie - w polu "stan pacjenta w momencie przyjęcia", mając do wyboru trzy opcje: spokojny, z objawami lęku, agresywny, zaznaczyła "spokojny". Powiedziałam jej, żeby zmieniła na "z objawami lęku", przez co wywiązał się między nami dialog. Zapytała, co mi dolega, jak długo choruję i jak sobie z tym radzę. Na koniec powiedziała, że nie pyta z ciekawości, tylko jej syn ma podobne problemy i nie umie sobie z nimi poradzić. Pomyślałam sobie "super, przynajmniej mam już jednego sprzymierzeńca wśród pielęgniarek". O jakże się myliłam...

Potem zostałam już zaprowadzona do sali. Pod oknem leżała już jakaś babka w wieku ok. 47 lat. Ja dostałam środkowe łóżko. Pomyślałam, że najgorsze, ani blisko okna, ani drzwi. Tak, jakby to przybliżało mnie do możliwości ucieczki... Po chwili dołączyła do nas jeszcze jedna Pani w wieku ok. 76 lat. Zaskoczyło mnie, że na oddziale nie ma ciężarnych - były tylko kobiety z diagnozami ginekologicznymi. Nie trudno się więc domyślić, że byłam najmłodsza. 

Zajęłam łóżko, przebrałam się w koszulę (obowiązkowa na oddziale ginekologicznym) i wraz z sąsiadkami poszłyśmy do kolejki na badanie. Mama nadal mi towarzyszyła. Wyglądało to co najmniej zabawnie, jak z 20 kobiet stoi w kolejce przed jednymi drzwiami, zestresowane, jeszcze wtedy zawstydzone, a po 4 minutach wychodzą zadowolone. Jakby nie wiadomo co w tym gabinecie robili.

Nadeszła moja kolej. Pierwsze zaskoczenie nastąpiło już po otwarciu drzwi, gdzie przy fotelu ginekologicznym, oprócz swojego lekarza ("szefa"), zobaczyłam pielęgniarkę, a przy biurku jeszcze jednego mężczyznę i dwie kobiety. Mało tego - fotel był tak ustawiony, że świeciło się gołą dupą prosto na biurko. Odległość była tak niewielka, że gdyby nie maseczki, zapewne czuliby zapachy niejednej pacjentki. Swoją drogą czy nie powinni kazać nam obmyć się przed badaniem? Ja zrobiłam to przed wyjściem z domu, ale na pewno gro starszych kobiet ostatni prysznic brało wieczorem...

Wskoczyłam na fotel, rozłożyłam nogi. "Szef" coś powiedział do pielęgniarki, ale nie rozumiałam co, bo wszyscy mieli maseczki. Piguła zaglądała mi w krocze, jakby chciała od zewnątrz zobaczyć mojego mięśniaka... Osoby przy biurku coś notowały i jakby nie zwracały na mnie uwagi. Lekarz wsadził we mnie palce, po czym powiedział "A, to pani". Dziś ten tekst opowiadam jako anegdotę, ale wtedy nie było mi do śmiechu. Następnie zaczął rzucać jakimiś medycznymi nazwami do osób przy biurku, a mi zostało w głowie tylko "-tomia", co oznacza medyczne określenie usunięcia fragmentu ciała. Po zejściu z fotela lekarz kazał mi podejść do biurka podpisać dokumenty. Zobaczyłam plik papierów. Mężczyzna przy biurku odgiął tylko róg jakiegoś druku i kazał mi podpisać. Zapytałam, co w ogóle podpisuję. "Zgodę na usunięcie macicy" - usłyszałam w odpowiedzi. Podpisałam, odwróciłam się na pięcie i z płaczem wyszłam z gabinetu. "-tomia" + zgoda na usunięcie - wkręciłam sobie, że wpadłam w pułapkę i zostanę na stałe okaleczona i bezpłodna. 

 Dostałam napadu płaczu. Czułam się w sytuacji bez wyjścia. Dopiero wtedy dotarła do mnie powaga sytuacji. Przecież ja za chwilę mogę zostać bezpłodna! Wszystko ma zależeć od jednego lekarza, a ja nie mam już na to wpływu! Mama zaczęła mnie pocieszać i próbowała racjonalizować. Może jednak powinnam się wypisać i poczekać na operację u profesora? W tamtym momencie czułam się tak bardzo zagubiona i bezradna. Znów musiałam podjąć decyzję o własnym żuciu. Jednak tym razem czułam ogromną presję, strach, niepewność i bezradność. 

Po chwili do sali weszła kolejna pielęgniarka z aparatem do EKG. Wyprosiła mamę na korytarz, a mi kazała się rozebrać. Zapytała, co się stało i czemu płaczę, a następnie ryknęła na mnie, że mam się uspokoić, bo EKG nie wyjdzie i jeszcze dostanę gorączki i zamkną mnie w izolatce. Jak się domyślacie, to nie pomogło. 


Udało się zrobić EKG, pielęgniarka wyszła i mama wróciła na salę z uśmiechem na twarzy. W międzyczasie poszła jeszcze raz do "Szefa" i na spokojnie z nim porozmawiała. 

- Przecież mówiłem córce, że podpisanie zgody to tylko formalność i na 99% wytniemy samego mięśniaka. Mówiłem jej to ze 100 razy!

No akurat. Gdyby tak było, to nie byłoby całej tej histerii. Albo byłaby mniejsza. To mnie uspokoiło. Jeszcze nie było południa, a ja już byłam wykończona emocjonalnie i fizycznie. Mama poszła do domu a ja o dziwo powiedziałam jej, że nie musi już przychodzić po południu. 

Po obiedzie, jakim była wodzionka z kaszą manną, przyszła kolejna pielęgniarka i powiedziała, że za chwilę mamy SPA, czyli golenie i lewatywę. O fuck.

Poszłam na pierwszy ogień. Przed przyjściem do szpitala ogoliłam się sama, więc ten punkt mogliśmy pominąć. Natomiast lewatywa mnie nie ominęła. Była to moja pierwsza w życiu przygoda z tą damą. Gabinet był na drugim końcu korytarza. Standardowo trzeba było przyjść bez bielizny. Położyłam się na kozetce z podkurczonymi kolanami, twarzą do ściany. Kątem oka dostrzegłam, że na wieszaku podjeżdża do mnie litrowy baniak z wodą, z którego prowadziła rurka, zakończona dyszlem o średnicy co najmniej 2 cm. Pomyślałam tylko jedno: o ja pierdolę. Nie będę się rozpisywać, jak okropne było to uczucie, gdy woda wlewa ci się do brzucha. Piguła powtarzała tylko, że mam nabrać powietrze i wydąć brzuch, bo inaczej woda nie chce wchodzić. Równocześnie czułam, że zaraz ją obryzgam tyłem. Po wlaniu całości dostałam podkład (dla niewtajemniczonych jest to podpaska w rozmiarze XXXXXL) i musiałam wrócić do pokoju przez cały korytarz trzymając go ręką między nogami. Przypomnę, że byłam w koszuli nocnej i bez bielizny, także wszyscy mogli sobie pooglądać moje pośladki. Po mnie poszła koleżanka spod okna, a ja miałam wytrzymać ok. 15 minut, ale już po 5 minutach wszystko ze mnie wyleciało. Całe szczęście, że poszłam pierwsza, bo miałyśmy jedno WC na 6 osób. Gdy ja już byłam po wszystkim, koleżanki z pokoju walczyły o toaletę. A że starsza pani nie była całkiem sprawna fizycznie, to trochę to trwało. Uśmiałyśmy się do łez, gdy ta spod okna, trzymając się za dupę, waliła starszej w drzwi krzycząc: babka wyłaź kurwa!

Ostatnia w tym dniu przygoda to była konsultacja z anestezjologiem. Kobieta była przesympatyczna i  aż oczy mi wyszły z orbit, gdy zobaczyłam, że nosi to samo nazwisko co "Szef". Pozwoliła się o wszystko wypytać, miałam zadawać nawet te najgłupsze pytania i nie słuchać plotek, które krążą po oddziale. Powiedziałam jej dokładnie o swoich lękach, jak wyglądają i kiedy atakują. Powiedziała, że zapisze mi odpowiednie leki na noc i przed operacją, żebym się nie bała. Zaznaczyła, że mam nie brać samodzielnie żadnych leków (hydroxyzyny) i w razie potrzeby iść do pielęgniarek, które mi ją dadzą. 

Na kolację nie dostałyśmy już nic. Zakumplowałyśmy się z dziewczyną spod okna (nazwijmy ją Monika) mimo różnicy wieku i gadałyśmy aż do wieczora. Na noc dostałam zapowiadaną tabletkę, także zasnęłam bez problemu i bez lęku o nadchodzącą operację i nie wybudzałam się w nocy.