Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.

Podsumowanie 2019 roku

Witam w ostatnim poście w tym roku.

O świętach nie napiszę zbyt wiele, bo minęły tradycyjnie, a nawet spokojniej niż dotychczas.

Czas na podsumowanie roku.

Ogólnie 2019 rok był dla mnie dobrym rokiem. Nie przypominam sobie, żebym miała jakiegoś większego doła. Dużo fajnych i miłych rzeczy miało miejsce. Poznałam nowe, ciekawe osoby, nowe pasje, nowe miejsca.



Do gorszych momentów niewątpliwie mogę zaliczyć:

1. Często pojawiająca się tęsknota za mężczyzną.

2. Wyrwanie zęba ( Wyrwałam zęba!).

3. Kradzież kalendarza adwentowego (Krótka historia o tym, jak dobro nie zawsze powraca)


Do pozytywnych wspomnień zaliczę:

1. Bal sylwestrowy 2018/2019 ( Niech żyje bal ).

2. Spotkania z nowymi osobami, mimo, że z niektórymi nie mam już dziś kontaktu.

3. Tegoroczne wakacje chociaż wiem, że były to ostatnie wakacje z moim psem :(

4. Fantastyczny koncert Lady Pank (Tańcz, głupia tańcz, swoim życiem się baw!)

5. Wycieczka szlakiem renesansu.

6. Wyjazd do SPA (Kilka dni w SPA)


I do sukcesów:

1.  Wizyta w kinie po x latach (Kto wypuścił Pusię?!, czyli wizyta w kinie).

2. Chrzciny (Fuck off nerwico, czyli chrzciny z chrzestną! )

3. Spektakl w Krakowie (Wędrówki z dinozaurami | Spontaniczny wypad do Krakowa )

4. Spełnienie jednego z marzeń (Spełniłam jedno ze swoich marzeń! ) - jestem też w trakcie realizacji kolejnego ;)

5. Roczek mojego chrześniaka i 18-tka przyszywanego kuzyna (Był roczek i była 18-tka)

6. Regularne uczęszczanie na mecze siatkówki.

7. Rozkręcenie (aż nadmierne!) obu firm.


Sami widzicie, że sukcesów i pozytywnych wspomnień jest o wiele więcej, niż tych złych. Oby tak dalej! Życzę sobie i Wam, żeby nadchodzący rok był jeszcze lepszy od 2019!



Już niebawem pojawi się zaktualizowana lista marzeń ;)


Spotkanie z Jackiem Fedorowiczem

Taki oto ciekawy sen miałam dzisiaj. 

Siedzę sobie w pokoju z Jackiem Fedorowiczem, przeglądamy słownik języka polska i dyskutujemy nad każdym, znajdującym się tam hasłem.

Można się czegoś nauczyć przez sen? Można. 







Zmiana tematu. Jakiś czas temu trafiłam na świetny kanał na YouTube. Green Porno nagrywane przez Isabell Rossellini. Jeśli jesteście ciekawi, jak rozmnażają się nie które zwierzęta, to koniecznie zajrzyjcie na jej kanał! Można się nieźle uśmiać :) Tylko nie oglądajcie tego w pracy ;)



Szybki przegląd tygodnia

Ostatnio wszystko robię szybko, nawet śpię.

Armagedon totalny.

Można powiedzieć, że dobro trochę powróciło, bo koleżanka zlitowała się i zrobiła mi nowy kalendarz adwentowy :)



Zaczęłam sezon na "czy dojdzie przed świętami?", "nie ma innego koloru?", "kupiłam wczoraj a dziś jeszcze nie przyszło!" oraz na "niechże mi pani obniży ten podatek", "a czy rower elektryczny mogę wrzucić w koszty?", "co tak drogo? Księgowa koleżanki bierze 50 zł", "czy mogę jeszcze donieść fakturę z sierpnia?".

Coby nie zwariować, raz w tygodniu chodzę na mecze siatkówki, a potem tego żałuję, bo muszę siedzieć do nocy i nadrabiać. To tyle mojej rozrywki.

Nowy roku nadchodź!

Krótka historia o tym, jak dobro nie zawsze powraca

W przedostatnim poście pisałam o paczkach dla biednych rodzin. Wybrałam jedną rodzinę, która mieszka w tej samej miejscowości co ja. Razem z mamą zrobiłyśmy zakupy wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy, wymienionych w liście. 

W międzyczasie coś mnie tchnęło, żeby odszukać profil tej kobiety w mediach społecznościowych. I był, a na zdjęciu ona w basenie, z piwkiem w ręku. Zdjęcia z wakacji znad morza. Rasowy pies śpiący w łóżku. I chwila zwątpienia, czy oby na pewno ta rodzina potrzebuje pomocy.

Ale jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Ostatecznie i tak większość rzeczy była dla dzieci, które na pewno skorzystają z prezentów i ucieszą się. Zapakowałyśmy pudła i pojechałyśmy. 

Dom faktycznie nie był w najlepszym stanie. Dookoła straszny bałagan. Kobieta była wzruszona. Wydaje mi się, że się ucieszyła. Podziękowała i z myślą zrobienia dobrego uczynku przed świętami wróciłyśmy z mamą do domu.






Na następny dzień umówiłam się z koleżanką na wymianę kalendarzy adwentowych. Już w październiku wymyśliłyśmy, że zrobimy sobie wzajemnie taki oto prezent. Każda włożyła w to całe swoje serce. 

Spotkanie miało być bardzo szybie, bo ja miałam w domu imprezę rodzinną, a ona pogrzeb. Umówiłyśmy się niedaleko mojego domu. W miejscu, do którego jestem w stanie sama podjechać bez większych problemów. Ale koleżankę bardzo pilił czas i zapytała, czy nie podjadę na parking centrum handlowego. Bałam się, ale pojechałam. To był black week i możecie sobie tylko wyobrazić, co działo się owego dnia na parkingu. Byłam mega zestresowana, jak stamtąd wyjadę, nie stojąc w korku. Dopadł mnie silny lęk. Chciałam wsiąść do auta i odjechać, nie czekając na koleżankę. Ale przetrzymałam to i już po chwili z drżącym od stresu głosem zdawałyśmy sobie krótkie relacje z "obsługi" kalendarzy.

Otrzymałam przepiękny i bardzo precyzyjnie dopracowany kalendarz (ten ze zdjęcia). Żeby wsadzić go do bagażnika, musiałam pierwsze wyciągnąć swój. Położyłam więc go po prawej stronie samochodu (o, co to był za błąd!!) i we dwie zaczęłyśmy wyciągać drugi kalendarz, a następnie przeniosłyśmy go do jej samochodu. Potem jeszcze chwilę pogadałyśmy i każda ruszyła w swoją stronę. Myślami byłam już tylko na drodze do wyjazdu, który o dziwo nie okazał się taki straszny.

Przyjechałam do domu zadowolona z małego sukcesu i podekscytowana prezentem. Rozebrałam się, przywitałam z gośćmi i wróciłam do auta po kalendarz, żeby się nim pochwalić przed wszystkimi. Otwieram bagażnik i... O KURWA! Kalendarz został na parkingu! Nie wsadziłam go do bagażnika! Był z prawej strony auta, a ja wsiadałam z lewej i go nie zauważyłam! Zaabsorbowana wyjazdem z parkingu zupełnie zapomniałam, żeby go wsadzić! 

Zrobiło mi się gorąco i łzy napłynęły mi do oczu. Drugi raz nie chciałam tam jechać sama, więc tata zostawił gości i pojechał ze mną. W ciągu kilku minut byliśmy z powrotem na parkingu ale... kalendarza już nie było :( 

Ktoś się nie bał i zajebał :( Pytałam ochroniarzy, w punkcie info, w sklepach, prosiłam o przejrzenie monitoringu, dodałam ogłoszenie w radiu i w mediach społecznościowych. Zero odpowiedzi. Nikt się nie zgłosił. O jakie było moje rozgoryczenie i smutek. Tak rzadko cokolwiek gubię, takie rzeczy mi się nie zdarzając. Tyle pracy, serca, czasu i pieniędzy włożyła w jego wykonanie. Dopiero co się poznałyśmy, a ja już zawiodłam :( Nigdy sobie tego nie wybaczę! Nigdy! I dziwi mnie, że nie widziałam go w lusterku, nie przejechałam po nim, nie zapikały mi czujniki w samochodzie. Być może ktoś ukradł go już wtedy, gdy stałyśmy prze jej aucie, 10m dalej. Tak bardzo mi przykro :(

I tak oto przekonałam się, że dobro nie zawsze do nas powraca..

To jest mój czas

Jest dobrze. Radzę sobie. Aktualnie nie mam większych problemów w życiu, więc wykorzystuję ten czas na maxa.

Biuro rachunkowe, sklep internetowy, nowe projekty, życie towarzyskie i kulturalne, pisanie prac, rozwój pasji. To wszystko wypełnia teraz każdą minutę mojego życia. Codziennie wstaję przed 8 i kładę się koło 22, nie mając ani chwili na lenistwo i bezczynność. 

 Dziesięć lat pracowałem na te chwile,
chodź mamy tylko moment, człowiek dostaje skrzydeł,
to mój czas teraz, to mój czas teraz,
to mój czas teraz i po swoje idę.

To jest mój czas i póki nie mam żadnych zobowiązań w postaci rodziny, dzieci, różnego rodzaju problemów, to łapię się wszystkiego, co tylko się da. Do tego wciąż mam miliony pomysłów na dalszy rozwój. Zabezpieczę finansowo swoją przyszłość, odłożę na wymarzone cele i wtedy będę mogła zacząć odpoczywać :)




List do Świętego Mikołaja

Zbliża się okres świąt, czego nie da się nie zauważyć po reklamach telewizyjnych i dekoracjach w centrach handlowych. Ja chciałabym zwrócić Waszą uwagę na coś innego, ważniejszego w tym okresie - na drugą osobę.

Od kilku lat razem z kuzynką tworzymy paczki dla biednych rodzin. Kiedyś dostałyśmy namiary na potrzebujące rodziny i tak od lat jesteśmy z nimi w kontakcie, wspieramy ich, pomagamy, piszemy listy, otrzymujemy wspaniałe laurki od dzieci.

Ze Szlachetnej Paczki z kilku powodów zrezygnowałam, m.in. dlatego, że jest to zbyt komercyjne, a wymagania rodzin czasami zbyt wysokie i nie jestem w stanie ich spełnić (np. meble, sprzęt AGD, itp.)




W tym roku postanowiłam pomóc kolejnej rodzinie i tak trafiłam na pewną stronę. Wybiorę co najmniej jedną rodzinę i osobiście zawiozę jej potrzebujące rzeczy. I teraz zwracam się do Was z apelem o pomoc tym z najbliższego otoczenia, sąsiadom, których mijamy codziennie nie mając pojęcia, z jakimi trudnościami życiowymi się borykają. Nie możemy zmienić całego świata, ale dla jednej osoby możemy zmienić cały świat. 

Wejdźcie na stronę www.listydomikolaja.org i wybierzcie jedną rodzinę, której jesteście w stanie pomóc. Podarujmy innym cudowne święta :)

Nie wiem w co mam ręce włożyć

Czy ja kiedykolwiek wcześniej pisałam, że mam ogrom pracy? Jeśli tak, to jak nazwać to, co się teraz dzieje? 

 

1. Gorący okres w księgowości.
2. Chyba ruszył już szał przedświątecznych zakupów, bo sprzedaż wzrosła mi o ok. 1/3. 
3. Jakby tego było mało, to mieliśmy w rodzinie małą "awarię".

11 listopada kuzynkę zabrało pogotowie. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że jest w 10 tygodniu ciąży. Była, bo niestety poroniła. Przy tym straciła tak dużo krwi, że o mały włos nie miałaby przetaczanej. Non stop traciła przytomność. W związku z tym codziennie, razem z mamą i ciocią, zajmujemy się dziećmi. Raz jednym, rad drugim, raz obydwoma. Kuzynka powoli wraca do sił, ale nadal jest bardzo słaba. Największym szokiem dla całej rodziny był tekst babci, która stwierdziła, że kuzynka na pewno chciała zrobić aborcję! Boże, skąd starszym ludziom przychodzą do głowy takie pomysły?! Trzeba będzie babci odciąć dostęp do TVPIS i Rydzykowych mediów.... 

To tyle na dziś, no bo, sami wiecie.. ;)

Poszłam na mecz!

Jeden z klientów obdarował nas biletami na mecz siatkówki kobiet I Polskiej Ligi. Grała drużyna z mojej miejscowości. 

Z początku miałam kilku chętnych na bilety, ale w dzień meczu nagle wszyscy zaczęli odmawiać. Szukałam nowych osób, ale nikt nie chciał iść, albo miał inne plany, albo jeszcze tysiące innych powodów. Postanowiłam więc, że pójdę z tatą, a pozostałe bilety rozdaliśmy przed halą sportową, za co z wdzięcznością nam podziękowano. Ot, taki miły uczynek, a reszta osób, które mi odmówiły, niech się buja :P




Lęku nie było. Myślałam, że będzie niewiele osób, ale myliłam się. Prawie połowa trybun była zapełniona. Sam mecz był fantastyczny! Emocje do samego końca. Lubię oglądać siatkówkę a to był pierwszy mecz, który oglądałam na żywo. Jeśli tylko będę miała okazję, to z chęcią wybiorę się jeszcze raz!

Kilka dni w SPA

Pojechałam z rodzicami na zasłużony odpoczynek do SPA w Bukowinie Tatrzańskiej :)

Podróż w tamtą stronę była stresująca. Czułam napięcie i lęk, ale na szczęście nie na tyle, żeby powiedzieć o nim głośno, zgłosić potrzebę zatrzymania się i wzięcia tabletki. 

Pierwszym punktem było Zakopane. Padała mżawka, więc tylko szybko przeszliśmy przez Krupówki, a następnie poszliśmy na obiad. Tam też było trochę napięcia, ale do wytrzymania. 

Potem przejazd do hotelu i bardzo miłe zaskoczenie jego hmmm... jakością? "Tu jet jakby luksusowo" :) Super, że ciężka praca daje mi możliwość skorzystania z takich obiektów przynajmniej od czasu do czasu. 



W tym obiekcie nie da się nudzić. Codziennie spędzaliśmy w gorących basenach po 4-5 godzin. Co rano były pyszne śniadanka w formie szwedzkiego bufetu z taką ilością różnorodnego jedzenia, że nie można się było zdecydować. Popołudnia spędzaliśmy na grze w planszówki (dostępne  w pokoju gier), graliśmy w kręgle lub bilarda, albo po prostu ucinaliśmy drzemkę.


Nie byłabym sobą, gdybym nie wskazała kilku minusów:

- wyjazd z rodzicami. O ile wyjazd z mamą aż tak by mi nie dokuczał, o tyle z ojcem była tragedia. Już sam fakt, że koszmarnie chrapał i nie dał mi w nocy spać, jest wystarczającym argumentem. Bardzo bym chciała znaleźć się w tamtym miejscu z ukochaną drugą połówką, spędzić taki romantyczny czas, ahhh rozmarzyłam się :)

- na basenach panowała straszna duchota, która wywoływała u mnie lęk, ale dało się ją zwalczyć, wychodząc w stroju kąpielowym na zewnątrz, gdzie temperatura wynosiła 2 stopnie :) 

- ostatniej nocy ojciec jak zwykle obudził mnie chrapaniem i dopadł mnie dziwny napad lęku. Na szczęście trwał tylko chwilę, ale był okropny! Zlałam się potem i cała się trzęsłam!

-  w ostatni dzień nasz największy klient bombardował mnie telefonami i był wkurzony, że nie ma mnie w domu i nie mogę udzielić mu kilku informacji w sprawie dokumentów firmy. Z jednej strony powinnam mieć to gdzieś, bo w końcu jestem na urlopie i niech to uszanuje. Ale z drugiej strony jest to nasz największy klient, więc pojawiła się obawa, że będzie niezadowolony z naszych usług i będzie chciał zrezygnować. Efekt? Cały trzydniowy wypoczynek poszedł się paść i wracałam do domu w nerwach.



Przed powrotem do domu pojechaliśmy do Zakopanego po pamiątki. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i skusiłam się na gorącą czekoladę. Całą drogę powrotną było mi niedobrze, mdliło mnie. Znów się wymęczyłam. Ale być może dzięki temu nie było tak dużego lęku i napięcia. 

Podczas śniadania doszłam do wnioski, że odpowiadałaby mi praca kelnerki w takim hotelu. Tyle, że wolałabym być nad morzem, a nie w górach. Może pewnego dnia rzucę wszystko i wyjadę na drugi koniec Polski zająć się mniej stresującą i absorbująca pracą w zamian za mieszkanie w pokoju hotelowym nad morzem. Ten plan o dziwo nie wydaje mi się jakoś bardzo odległy i absurdalny. Więc nie bądźcie zaskoczeni :)



Wyniki badań

Po co robiłam badana?
a) raz na jakiś czas trzeba,
b) chciałam znaleźć przyczynę mojego osłabienia, braku energii i sił,
c) chcę wybrać się na wyjazdową, refundowaną rehabilitację.

A oto wyniki.

1. RTG płuc


Opis wyniku: pola płucne bez zagęszczeń ogniskowych. Szczyty płuc i kąty przeponowo-żebrowe wolne. Sylwetka sercowo-naczyniowa odpowiednia do wieku.

Czyli wszystko ok, nie mniej jednak widać, jak bardzo krzywy mam kręgosłup, stąd jego bóle.

2. EKG.



Na temat tego badania niestety nie powiem zbyt dużo, bo nie wiem jak je czytać. Ale lekarz powiedział, że jest ok, więc przyjmujemy, że jest ok ;)


3. Borelioza. 


Wyniki pokazują, że byłam ukąszona przez kleszcza(e), ale nie zostałam zakażona bakteriami boreliozy. Ufff... Ale z drugiej strony... skąd to osłabienie?? Przyczyny muszę szukać dalej, gdzie indziej.


4. Hormony stresu, czyli kortyzol i prolaktyna.



Prolaktynę mam podwyższoną odkąd ją badam. Co jest tego powodem? Nie wiem. W ciąży nie jestem :) Kortyzol o dziwo niski, co tylko potwierdza, że w ostatnim czasie jest mniej lęku i stresu :)



5. Morfologia.



  
Wyniki raczej ok. Poza normą:
- za mało neutrofili,
- za dużo limfocytów,
- za mało eozynofili, 
- za wysokie OB.

Po konsultacji z dr Google mogę mieć guza, raka, białaczkę, gruźlicę, HIV i takie tam choroby. Normy nie mam jakoś znacząco przekroczone, więc myślę, że nie ma się co przejmować.

W badaniach robionych ponad rok temu też miałam za dużo limfocytów (patrz: zdjęcie poniżej). Może tylko im przyjrzę się z bliska. Za jakiś czas.




Skierowanie na rehabilitację złożone, teraz trzeba czekać jakieś 2 lata. Tymczasem pozostaje mi samodzielne leczenie się więc... w przyszłym tygodniu jadę do SPA odpocząć i zregenerować siły :)

Był roczek i była 18-tka

W ostatnich tygodniach wzięłam udział w dwóch uroczystościach.



Pierwsza była 18-tka kolegi - przyszywanego kuzyna. Uroczysty obiad miał miejsce w karczmie. Normalnie bałabym się tej sytuacji, ale akurat miałam tyle pracy, że nie miałam kiedy się "postresować". 

Niepokój pojawił się dopiero na miejscu, gdy zobaczyłam, że mamy zarezerwowaną salkę na samym końcu karczmy. Co prawda był to oszklony ogród zimowy, ale drzwi na ogródek były zamknięte. To spowodowało u mnie mały stres. Ale zaczął się obiad, a po obiedzie już wszystkie lęki minęły i mogłam spokojnie uczestniczyć w przyjęciu. Jak się później okazało - drzwi były otwarte, wystarczyło tylko pociągnąć klamkę. No i po co cały ten stres? :) 

Na urodzinach miała miejsce dziwna sytuacja. Na ogródek przyszła kobieta ok. 30 lat. Jej zachowanie zwracało uwagę wszystkich gości karczmy. Najpierw pomyślałam, że jest chora, ale szybko do mnie dotarło, że jest naćpana. Co kilka sekund odpływała mieszając w powietrzu wirtualną herbatę. Cały czas miała zaciśniętą twarz. Ludzie przechodzili obok niej gapiąc się lub nawet śmiejąc. Obsługa też nic nie zrobiła. Tak, wiem, ja też nie wstałam i nie podeszłam, żeby jej pomóc, ale bałam się. Najzwyczajniej w świecie się bałam i nie miałam pojęcia, co mogę zrobić. Może ktoś wie, jak w takiej sytuacji powinno się zareagować? Być może to obsługa powinna podjąć właściwe kroki?




Drugi był roczek mojego chrześniaka - impreza przekładana kilkukrotnie ze względu na choroby dzieci.  Ale ostatecznie odbyła się w zeszłą niedzielę w domu kuzynki. Był uroczysty obiad i rodziny z obu stron. Ostatnio bardzo mało czasu spędzam z kuzynką i... jej mężem. Praktycznie ich nie odwiedzam, ani oni mnie. Mimo to na roczku lęku nie było wcale, chociaż jeszcze kilkanaście miesięcy temu wzbudzałoby to we mnie strach. Jest progres i tak trzymać!

P.s. Zostało mi do wykonania jeszcze jedno badanie, więc na wyniki jeszcze chwilę będziecie musieli poczekać ;)





Szlakiem renesansu - cz. 2 - ta pozytywna

Druga część będzie krótsza, a przynajmniej takie mam założenie na początku. I to nie dlatego, że więcej było negatywnych rzeczy.

Ogólnie cała wycieczka była bardzo udana. Jednym wielkim sukcesem było samo to, że dałam radę i zaliczyliśmy wszystkie planowane miejsca. A oto lista mniejszych sukcesów, ale dla mnie bardzo znaczących:

1. Zwiedzanie różnych miejsc, w tym podziemnych krypt i wież, na które wspinało się po stromych schodach. Genialny multimedialny pokaz fontann - filmik wyświetlany na wodzie. Robiło wrażenie!



2. Jedzenie posiłków w knajpkach - było lekkie napięcie, ale wszystkie wizyty udało mi się odbyć od A do Z. Do tego śniadania w hotelowej restauracji - również bez przeszkód. No i wielkie odkrycie w Sandomierzu - przez zupełny przypadek trafiliśmy do knajpki "Stara piekarnia" w której były genialne i nietypowe pierogi - Zlepieńce Lasowiackie. Niestety nigdzie nie mogę znaleźć na nie przepisu :(



3. Pierwszy raz w życiu przepłynęłam promem! Świnoujście jest jedną z nadmorskich destynacji, których wciąż nie odwiedziłam i to właśnie ze względu na przeprawę promową. Bardzo się tego bałam, braku możliwości ucieczki. 


Jechaliśmy z Sandomierza do Lublina. Nagle zauważyliśmy tabliczkę "Przeprawa promowa przez Wisłę. Skróć drogę do Lublina o 10 km". Tak z głupoty powiedziałam: "Jedziemy?" i wtedy ojciec zawrócił i podjechaliśmy na miejsce. O dziwo nie było ani trochę lęku, tylko sama ekscytacja! Przeprawa trwała niecałe 5 min. Ekstra było znaleźć się na środku rzeki w samochodzie :) Wiem, że prom w Świnoujściu to nie to samo, ale zawsze jestem o krok bliżej ;)

Wycieczka fantastyczna, ale bardzo wyczerpująca. Następnym razem jadę do SPA i nie ruszam się z hotelowego basenu :P



Szlakiem renesansu - cz. 1 negatywna (dla pesymistów) lub mniej pozytywna (dla optymistów)

Wybraliśmy się z rodzicami na wycieczkę szlakiem renesansu. Odwiedziliśmy:
- Tarnów,
- Lublin,
- Kazimierz Dolny,
- Sandomierz,
- Kozłówkę,
- Wojciechów,
- Nałęczów,
- Zamość.



Był to mega maraton, codziennie ponad 14km na nogach. Bardzo wyczerpująca wycieczka, ale naprawdę było warto!

W tym poście napiszę o negatywnych rzeczach, które mnie spotkały w trakcie wycieczki. Pozytywne aspekty będą w kolejnym poście za kilka dni.

1. Droga z Tarnowa do Sandomierza.

Był to pierwszy dzień naszej wycieczki.O ile w drodze z domu do Tarnowa nie stresowałam się, o tyle z Tarnowa do Sandomierza dopadł mnie lęk. Bałam się, że dość długa droga przed nami i coraz bardziej oddalam się od domu. Na szczęście lęk nie trwał długo, udało mi się go stłumić mniej więcej po 10 minutach. Będąc w Tarnowie zgubiłyśmy się z mamą w lesie szukając drogi na ruiny zamku, ale o dziwo wówczas lęk się nie pojawił.


2. Pałac Zamoyskich w Kozłówce. 

Przepiękny pałac rodu Zamoyskich herbu jelita (etymologia herbu dla zainteresowanych znajduje się pod linkiem). Właśnie w tamtych czasach chciałabym żyć! Uwielbiam oglądać "salony" i przenosić się w wyobraźni w czasie. Po raz kolejny powtórzę, że urodziłam się o kilkanaście dekad za wcześnie. Póki co piszę pozytywnie, a przecież miały być negatywy. Tak więc...

Zwiedzanie pałacu było podzielone na 2 etapy: 
a) samodzielnie zwiedzenie powozowni - tu było ok, mogłam sobie pofantazjować o przejażdżce bryczką lub powozem z XIX wieku - achhhh





b) zwiedzanie pomieszczeń pałacowych obowiązkowo z przewodnikiem - i tu pojawił się problem. Po przejściu z jednego pomieszczenia do drugiego zamykano za nami drzwi. W efekcie znalazłam się gdzieś pośrodku pałacu, a od wyjścia na zewnątrz dzieliło mnie kilka (jeśli nie kilkanaście) par drzwi, z czego główne otwierane na kod. Nic więc dziwnego, że spanikowałam. Walczyłam ze sobą od samego początku, ale im bardziej wgłąb, tym większy pojawiał się lęk. Nie mogłam skupić się na słuchaniu przewodnika i na oglądaniu tych pięknych pomieszczeń, nie byłam w stanie wczuć się w klimat renesansu. Ostatecznie poddałam się na jakieś 4 pomieszczenia przed końcem zwiedzania. Mama poprosiła przewodniczkę, żeby nas wyprowadziła. Było mi wstyd przed pozostałymi zwiedzającymi, ale trudno. Najważniejsze, że się nie rozkleiłam i byłam w stanie korzystać z reszty atrakcji wycieczki.

3. Obóz koncentracyjny na Majdanku.

Nigdy nie byłam w żadnym obozie koncentracyjnym i chciałam to zmienić. Pojechaliśmy więc na Majdanek. Było to wielkie przeżycie emocjonalne. Mama w połowie zwiedzania nie wytrzymała, rozpłakała się i zrezygnowała z dalszego zwiedzania. Ojciec miałam wrażenie, że się nudzi, w ogóle go to nie ruszało ani nie zainteresowało. A ja... ja również mocno to przeżyłam. Najbardziej podziałała na mnie wystawa, umieszczona w jednym z baraków.


Wchodzę do drewnianego baraku. Od razu w nozdrza uderza świąd stęchłego, zapuszczonego drewna, podobny jak w niektórych muzeach czy drewnianych kościołach, ale jeszcze bardziej intensywny. Czuję, że wdycham molekuły byłych więźniów. Zemdliło mnie. W środku baraku jest ciemno. Leci cicha, jednostajna melodia jak z horroru. Jedyne światło to gołe żarówki zwisające z sufitu do samej ziemi, otoczone kulami z drutów kolczastych. To musiało symbolizować piekło. I nagle melodia ucicha i słyszysz starą kobiecinkę, której głos już teraz zawsze będzie drżał. I ta babcinka zaczyna mówić "Ojcze nasz...". Było to dla mnie bardzo wzruszające. Z tego baraku i ja wyszłam z płaczem.

Wrażenie robi również wielki nasyp popiołów spalonych więźniów, wśród których można dostrzec fragmenty kości.

Niestety nie każdy potrafi zachować szacunek w tym miejscu. Gro młodzieży nie zdawało sobie sprawy z powagi sytuacji i śmiali się w najlepsze. Co mnie bardzo zaskoczyło - wycieczki Żydów z Izraela. Niestety nie wiem co im opowiadał przewodnik, ale chodzili równie uśmiechnięci, co wycieczki szkolne.

Na koniec mama stwierdziła, że obozy powinno się spalić, zniszczyć doszczętnie! Co to ma być za pamiątka?! Pamiątka czego? Bólu i cierpienia?

Niech każdy z osobna dokona własnej oceny.

4. Przejazd z Lublina do Zamościa.

Nocowaliśmy w Lublinie. W ostatni dzień wymeldowaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy zwiedzać Zamość. Straciłam swój "azyl bezpieczeństwa", nie miałam dokąd wrócić i schować się przed swoim lękiem. No i się pojawił. Męczył mnie bardzo długo i to na tyle, że musiałam wziąć 25 mg hydroxyzyny. Gdy jechaliśmy przez las, było lepiej. Niestety większość to droga przez otwarte przestrzenie, wioski, bezmiar pól. I wówczas lęk się nasilał. Było mi bardzo ciężko. Chciałam już wracać do domu. Mniej więcej w połowie drogi powiedziałam ojcu, żeby się zatrzymał na parkingu. Wyszłam z auta, przetruchtałam się do małego zagajnika. Ponaciągałam się żeby trochę rozluźnić mocno spięte ciało. Pomogło. Ale... wracając do auta zauważyłam, że wdepnęłam <za przeproszeniem> w gówno! Nastąpiła szybka zmiana obuwia i pojechaliśmy dalej. Po drodze lęk jeszcze trochę mnie dręczył, ale zdecydowanie złagodniał. Po dojechaniu do Zamościa było już normalnie, czyli falowy niepokój, który spokojnie dało się opanować.

5. Zwiedzanie Zamościa.



W Zamościu miała miejsce sytuacja, która nas trochę zaskoczyła. Zwiedzanie zaczęliśmy od katedry, bo była najbliżej parkingu. Pooglądaliśmy kaplice, obrazy, ołtarz i już mieliśmy wychodzić, gdy zaczepił nas przewodnik, który właśnie oprowadzał zakonnicę po katedrze. Zaprosił nas do posłuchania. Więc zwiedzanie zaczęliśmy od początku, tym razem ze szczegółami. W między czasie zakonnica już poszła, a kilka innych osób dołączało i odchodziło. Po godzinie zostałam tylko ja z rodzicami i jedna para w średnim wieku. Chcieliśmy już podziękować, ale widać było, że przewodnik koniecznie chciał nam dalej przekazywać swoją wiedzę i zabrał nas na rynek. Nie powiem, część opowieści była nawet ciekawa, ale wolałam już iść zwiedzać dalszą część miasta - bez niego. Ale on już zaplanował całą wycieczkę i jakoś tak głupio było nagle odejść.

Po 3 godzinach trzęsłam się z zimna jak galareta. Byłam już znudzona tymi historyjkami, a na dodatek nie zobaczyłam nic oprócz rynku i katedry. W końcu mama zdobyła się na odwagę i powiedziała, że musimy już iść. Zapytała jak możemy się odwdzięczyć. Przez myśl przeszło mi, żeby zabrać go na obiad, ale nie powiedziała tego głośno. Przewodnik odpowiedział, że odwdzięczenie wedle uznania. Więc mama zaczęła szukać pieniędzy po portfelu. Chciała mu dać 50 zł (za nas 3), ale miała tylko 30 zł. Bądź co bądź to on nas zwerbował do zwiedzania, my się o to nie prosiliśmy. Do tego wiele osób dołączało i odłączało na tzw. krzywy ryj. Mama podała gościowi pieniądze. Popatrzył niezadowolony i zapytał, czy nie można by więcej i jeszcze dodał, że jak coś, to może wydać. No szok, co za tupet. Więc tata zaczął grzebać w portfelu. W między czasie towarzysząca nam para podała mu 50 zł i zapytała, czy tak będzie ok. Gość pokręcił nosem i powiedział tylko "ech". Ojciec jak na złość miał "tylko" 100 zł. Podał je facetowi z nadzieją, że ten mu wyda, tymczasem gościu oddał tylko wcześniejsze 30 zł. Wkurzeni pazernością, własną naiwnością, zmarznięci i nie zobaczywszy już nic więcej w Zamościu wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy do domu.

Droga powrotna zajęła nam niecałe 5 godzin, podczas których większość czasu przedrzemałam - efekt zmarznięcia, wyczerpania lękiem i działania hydroxyzyny.

Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca posta ;)

Przegląd zdrowia. Jaki jest powód i wyniki?

W końcu zdobyłam się na odwagę i zaczęłam znów działać w kwestii swojego zdrowia.

1. Wizyta u lekarza rodzinnego. 

Pierwsza wizyta w celu pozyskania skierowań na badania. Stresowałam się bardzo. Zauważyłam, że ostatnio mniej stresują mnie typowe, codzienne czynności, jak np. pójście do sklepu, niż taka wizyta u lekarza. A kiedyś było odwrotnie. 

Wracając do tematu. Przede mną była jedno osoba, za mną dwie. Wolałam przepuścić te dwie osoby, dłużej czekać i być ostatnia, żeby tylko nie było nikogo więcej w poczekalni. Dziwna logika, ale wtedy lęk był mniejszy.

Do gabinetu weszłam z mamą. Poprosiłam o skierowania, dostałam je i tyle. Wizyta trwała może 5 min.

2. Pobranie krwi. 

Do tego przymierzałam się kilka razy. Za każdym razem rezygnowałam i odkładałam to na później. W końcu, po 3 tygodniach, gdy skierowanie za chwilę miało stracić ważność, zrobiłam ten krok. Jadąc na badania chciałam się wycofać. Wolałam zapłacić za wszystko, byle tylko pobrano mi krew w domu. Ale ostatecznie stwierdziłam, że pojadę do przychodni i jak będzie dużo ludzi w poczekalni, to się wycofam. To był piątek 13-tego. Dla mnie szczęśliwy, bo do gabinetu weszłam z marszu, nie mając nawet czasu na skupieniu się na lęku. 



Od razu poinformowałam pielęgniarkę, że mogę zemdleć, więc krew pobierała mi na leżąco. Próbowała mnie zagadywać i pytała jak w szkole... No standard. Szkoda, że nie wypisała mi zwolnienia z WF-u. 

Samo pobranie było spoko, ale potem fakt, że dookoła mnie są igły i krew innych osób, oraz to, że jestem na czczo i raz już zemdlałam w tej sytuacji, to wywoływało u mnie osłabienie. Bałam się wyjść z gabinetu w obawie, że zemdleję. Nie wiem, czy bardziej działały tu czynniki somatyczne, czy moja psychika. W końcu wstałam i wyszłam. Na schodach poczułam się niepewnie, ale jak najszybciej dotarłam do samochodu i zjadłam Tic-Taca. Ulżyło. 

Potem pojechałam z mamą do lekarza. Zostałam w samochodzie i co chwilę nawiedzał mnie ten sam lęk, co w gabinecie. Wiedziałam, że gdyby to był zwykły dzień i wcześniej nie pobierano by mi krwi, to lęk by się nie pojawił. Tak bardzo podziałał na mnie fakt bycia bez śniadania oraz ten plaster na zgięciu łokcia. Ale przetrwałam i to.

3. RTG płuc.

Kolejny etap to prześwietlenie płuc. Tego bałam się chyba najbardziej mimo, iż trwało najkrócej. Wzięłam hydro 25mg i do dzieła. W poczekalni czekałam może z 8 minut. Stres był tak duży, że zaczęłam dygotać i szczękać zębami. Wiedziałam, że tam nie mogę wejść z mamą. Zostałam wyrwana z lękowej pętli przez wywołanie mojego numerka.



 "Wejdzie, rozbierze się do pasa, ściągnie biżuterię i przyjdzie." - starsza kobieta wypowiedziała to tak machinalnie jak robot.

"Biustonosz też?" - zapytałam, chociaż już wcześniej przeczytałam, że będę musiała się go pozbyć.

"Też" - odburknęła znudzonym głosem, bo zapewne codziennie powtarza to wielokrotnie.

"A teraz stanie tyłem, przyciśnie się do ścianki. Ręce da na biodra. Nie tak, dłonie w tę stronę".

I w tym momencie poczułam, jak serce mi pikuje. Teraz nie ma odwrotu. Muszę wytrzymać tych kilkadziesiąt minut.

"Nabierze powietrza i nie oddycha."

O cholera. Jak to zrobić? Oddech mam tak spłycony z powodu lęku. No nie dam rady, nie utrzymam. Serce wali, ciało się trzęsie i do tego nie mogę oddychać! Zaraz zemdleję! Komu o tym powiedzieć, skoro kobieta jest za zamkniętymi drzwiami?

"Może się ubrać. Wyniki do odbioru w piątek. Do widzenia."

Co za ulga.

Kolejny etap to wizyta u lekarza rodzinnego z wynikami. Pozostaje pytanie po co robiłam te badania? O tym napiszę w osobnym poście. Tam też zaprezentuję wyniki.

A już w ten weekend jadę na mały urlop :)


Mały wielki sukces

W zeszłym tygodniu pojechałam z mamą do przygranicznego miasta w sprawach służbowych. Było trochę stresu w trakcie jazdy, a potem jeszcze więcej w trakcie załatwiania spraw. Ale udało się i wszystko poszło pomyślnie.

Rozochocona małym sukcesem zdecydowałam się pójść o krok dalej. 

W owym mieście jest piękny zamek, a na wzgórzu zamkowym znajduje się stara baszta z Wieżą Piastowską, mierzącą 24 m (czyli więcej niż latarnia morska w Ustce). Byłam w tej okolicy już wielokrotnie, ale albo nie było chętnych na wyjście na wieżę, albo była zamknięta. 



Tym razem również nie miałam z kim zdobyć wieży, ponieważ mama miała nieodpowiednie obuwie. Postanowiłam więc, że wyjdę na wieżę SAMA. 

Kupiłam bilet i zaczęłam się wspinać po stromych, drewnianych schodach. Chciałam to zrobić jak najszybciej, żeby nie zdążyć spanikować. Mniej więcej w połowie drogi musiałam przepuścić innych zwiedzających. Zatrzymałam się z zadyszką i walącym sercem. Popatrzyłam w dół i... przeraziłam się, jak bardzo strome są te schody! Nie dam rady z nich szybko zbiec! Do tego nie wiedziałam ile jeszcze kondygnacji przede mną. Zaczął pojawiać się lęk. Chciałam zawrócić. Bałam się, że zaraz spanikuję. Ale poszłam za ciosem. Na nogach jak z waty, gdzie mięśnie przeistoczyły się w miękką galaretkę, weszłam na sam szczyt. Zamknęły się za mną metalowe drzwi i znów spanikowałam. Pojawił się lęk wysokości. Byłam na górze sama! Nie mogłam natychmiast wrócić na dół, a do tego nie wiedziałam, jak zejdę po tych schodach!


Wzięłam kilka głębokich oddechów, sprawdziłam 2 razy czy drzwi na pewno się nie zatrzasnęły, bez podchodzenia do barierki zrobiłam szybko kilka zdjęć na dowód, że zdobyłam "szczyt" i szybko skierowałam się do wyjścia.

Zejść po schodach nie było łatwo. Stopnie były bardzo wąskie, do tego co chwilę musiałam przepuszczać innych, którym też schodzenie sprawiało problemy. No i nogi, które całkowicie straciły napięcie w mięśniach. 

Nawet nie wiem jak to zrobiłam, ale w mgnieniu oka znalazłam się na dole. Odetchnęłam z ulgą, ale i z ogromną satysfakcją. Nagle - co to - nie mogę iść! Nogi mi tak zwiotczały z napięcia, że nie byłam w stanie zrobić prostego kroku! Musiałam chwilę odczekać, zanim wszystko wróciło do normy. Pierwszy raz w życiu doznałam tak dziwnego uczucia! Niesamowite, jak bardzo musiałam być spięta! 

Mały wielki sukces odhaczony, a przez kolejne 3 dni zmagałam się z niesamowitymi zakwasami, które przypominały mi o sukcesie ;)
 

Moje życie towarzyskie się rozkręca

Przed zachorowaniem na nerwicę wiodłam normalne życie nastolatki. Zaburzenia lękowe spowodowały, że odcięłam się całkowicie od dotychczasowego towarzystwa i rozpoczęłam życie 100% introwertyka. 

Nie licząc kilku (w porywach kilkunastu) spotkań w ciągu roku, można powiedzieć, że moje życie towarzyskie praktycznie nie istniało. Większość wolnego czasu spędzałam z dalszą lub bliższą rodziną.


Niezwykle ciężko jest mi nawiązywać nowe kontakty. Zaburzenia lękowe i przykre doświadczenia z przeszłości mają w tym swój udział. Ale ostatnio coś zaczęło się zmieniać. Coraz częściej mam do czynienia z rówieśnikami, z którymi - o dziwo - dogaduję się. Coraz częściej mam okazję, żeby gdzieś wyjść, z kimś się spotkać, z kimś porozmawiać i miło spędzić czas. I wiecie co? Zaczęło mnie to męczyć. Wiadomo, że w każde takie spotkanie muszę włożyć dużo energii (bez względu na to, czy druga osoba wie o moich zaburzeniach, czy też nie). W tym drugim przypadku ilość zaangażowanej energii podwaja się. 

Zawsze zazdrościłam rówieśnikom, że co chwile spotykają się ze znajomymi, gdzieś wychodzą, itp. A ja ciągle tylko mama -> kuzynka -> ciocia -> pozostałe kuzynki -> mama -> kuzynka -> ciocia -> pozostałe kuzynki. I tak w kółko. A teraz, gdy i ja mam okazję w takiej formie spędzać czas, zaczynam się dołować. Dużo kosztuje mnie wyjście ze swojej strefy komfortu i za każdym razem długo zastanawiam się, czy to zrobić. W 90% przypadków wolę zostać sama w domu i nie robić nic, niż wysilać się i z kimś wyjść. Nie wiem, czy to kwestia przyzwyczajenia, czy obawa przed zmianami, czy zwyczajne lenistwo. Naprawdę przebywanie z ludźmi zaczyna mnie męczyć, chociaż jeszcze dobrze nie zaczęłam się w to angażować. 

Charlotte Link "Ostatni ślad" i Ryszard Sadaj "Przypadki Marka M."

Dziś cytaty z dwóch książek (jeszcze z wakacji), bo mimo, iż książki były genialne, to ciekawych cytatów niewiele wyłuskałam :)
 

"Ostatni ślad" to bardzo wciągająca książka, którą można zaliczyć do kryminałów. 

UWAGA! Gdy zaczniesz czytasz, nie będziesz mógł się oderwać! ;) 



"Pamelo, rozumiem to, ale proszę mi wierzyć, nie kieruje się pani obiektywną oceną sytuacji, tylko strachem - powiedział. - Wie pani, jak to jest. Kiedy się boimy, na każdym kroku wietrzymy niebezpieczeństwa."

 Druga pozycja może trochę mniej ciekawa, bo porusza - jakże trafne - kwestie polityczne, ale też warto ją przeczytać ;)




"W tym francowatym życiu jest tak (...), że jak już człowiek dostanie to, czego bardzo pragnie, to rozchoruje się albo będzie miał jakiś wypadek, albo umrze bez choroby i wypadku."

"Jak się już raz zacznie uciekać, to później nie ma ucieczki od ucieczki."

"Jeśli się nie będziesz zajmował polityką, to polityka zajmie się tobą." 

Małe życiowe potknięcie

Za długo było dobrze. Musiało się coś wydarzyć.

Standardowo chodzi o mężczyznę. Poznałam go jakiś czas temu, ale kontakt się urwał. Tydzień temu niespodziewanie znów na siebie trafiliśmy. 

Początkowo byłam nim oczarowana - bardzo, BARDZO mnie pociągał fizycznie, podobał mi się jak jeszcze nikt nigdy. Ale z czasem zaczęły wychodzić na jaw jego wady. Same wady. Nie dostrzegałam nic pozytywnego, oprócz wyglądu.

Zaczął pojawiać się lęk, bezsenność i natłok myśli. Wiedziałam, że pojawiły się nie bez powodu. W końcu przyzwyczaiłam się do życia w samotności a teraz znów ktoś chce zburzyć moją ostoję, moją oazę spokoju i bezpieczeństwa. Nie wiedziałam tylko, czy lęk daje ostrzeżenie, żebym uważała, bo to niebezpieczny grunt, czy też pojawił się, żebym wiedziała, że nie będzie łatwo, ale będzie warto go przezwyciężyć.

Mętlik w głowie coraz większy. Kila rzeczy zaczęło mi nie pasować, nie trzymało się kupy to, co mi przedstawiał. Zarwana noc żeby całą przegadać przez telefon, a na następny dzień cisza. Do tego brak chęci jakiejkolwiek zmiany w swoim życiu. Uzależnienie od marihuany, odsunięcie rodziny, życie na krawędzi, przygodny seks, a nawet próba samobójcza. Chcąc pomóc usłyszałam, że jemu jest dobrze tak jak jest, nie chce nic zmieniać, lubi swoje bagno i tak egzystuje z nadzieją, że szybko umrze. 



Najpierw uderzyło to we mnie jak obuch. Polało się parę łez. Ale na szczęście szybko otrzeźwiałam i już byłam pewna, że mam się w to nie pakować. Za wszelką cenę musiałam opanować swoje emocje i zrezygnować, bo z każdym dniem będzie gorzej.

Po jednym fajnie spędzonym dniu, nastąpiła nocna rozmowa, jak co wieczór. Ale za dużo rzeczy mi nie pasowało, co chwilę zaświecała się czerwona lampka. Aż w końcu powiedział coś, że nie wytrzymałam. Oznajmiłam, że mam dość i żeby - łagodnie mówiąc - wypierdalał. Natychmiast usunęłam całe rozmowy, zdjęcia, zablokowałam kontakty, usunęłam nr telefonu. I wtedy poczułam ogromną ulgę. Lęk ustał, serce przestało kołatać, wrócił sen. 

Mogłoby się wydawać, że wszystko zakończyło się szczęśliwie. Ale nie do końca, bo teraz muszę odbudować swoją oazę spokoju. Są dni, które najchętniej przepłakałabym, bo czuję to  okropne odrealnienie. Nie potrafię sobie wyobrazić, że ledwie kilkanaście dni temu cieszyłam się życiem na koncercie. A teraz znów straciłam nadzieję i nie mam siły się podnieść. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak "pusto" do tego podeszłam. Brnęłam w to tylko dlatego, że tak ogromnie mi się podobał, a wszystkie pozostałe jego cechy były na "nie". Straciłam nadzieję, że kiedykolwiek będę z kimś szczęśliwa. Potwierdza się moja teza, że w pewnym przedziale wiekowym na "rynku" zostają już tylko wolni ludzie z defektami - wszyscy pozostali są dawno zajęci. No i wyglądem bardzo podniósł poprzeczkę. Teraz nikt mi się nie podoba. Nikt.


"Ludzie dzielą się na dwie kategorie: na szukających sensu życia i nie znajdujących go, oraz na tych, którzy go znaleźli, nie szukając."

Dobrze, że tak szybko się to skończyło, ale niestety pewnych obrazów i wypowiedzianych słów nie jestem w stanie tak szybko wyrzucić z głowy. Wraca to do mnie po kilkadziesiąt razy dziennie. Potrafię zapatrzeć się w pustkę przed siebie na 10 min i wracać do tych kilku miłych chwil. Jestem masochistką, uwielbiam się w ten sposób katować. Mam nadzieję, że czas szybko zrobi swoje i zapomnę o tym małym, życiowym potknięciu.


Tańcz, głupia tańcz, swoim życiem się baw!

Co to był za koncert! Jeden z lepszych, na których byłam! Grał Lady Pank, chyba nie muszę ich nikomu przedstawiać. Uwielbiam chodzić na ich koncerty!

Przed koncertem było trochę niepokoju. W trakcie grania supportów nie było zbyt dużo ludzi pod sceną, wszyscy się gdzieś rozproszyli między budkami z gastronomią, lunaparkiem i rzeką. Bez problemu dostałam się pod barierkę i czekałam, aż na scenę wyjdzie Lady. 

Gdy zaczęli grać, pod sceną zaczęło gęstnieć. Po chwili zorientowałam się, że stoję w tłumie ludzi! Pojawił się lęk. Co zrobić? Uciekać, zanim zacznę panikować, czy zostać, bo mam najlepsze miejsce ze wszystkich?






I zostałam. Lęk pojawiał się jeszcze przez jakiś czas. Wiedziałam, że jeśli zacznie się coś dziać, to szybko się stamtąd nie wydostanę. Ale postanowiłam "wprost na spotkanie ognia lecieć" :)

Bawiłam się przednio. Darłam się (to nie było śpiewanie) całe 90 min! Tego mi trzeba było - wykrzyczeć emocje! O dziwo nie straciłam głosu, chociaż nie powiem, gardło mnie boli do dziś :) Ale zdecydowanie było warto!



Pierwsze grzybobranie w tym roku

Nie zważając na nieprzyjemności, które było mi przeżyć podczas ostatniej wycieczki, postanowiłam kolejny weekend spędzić za miastem. Wraz z mamą zdecydowałyśmy, że pojedziemy na grzyby. Wsiadłyśmy w auto i w ciemno pojechałyśmy na południe. 

Tym razem byłam kierowcą i stres był malutki. Jechałyśmy pipidówami i wąskimi uliczkami przez mieścinki, których nie znałyśmy. Zatrzymywałyśmy się w możliwych miejscach (zatoczkach) przy lesie. Szłyśmy w las nie oddalając się zbytnio od samochodu, co by trafić z powrotem ;) I tak nazbierałyśmy pół reklamówki grzybów, ale niestety większość była robaczywa. Ale przecież nie o same grzyby tu chodzi.


W drodze powrotnej trafiłyśmy na znane i popularne wśród pielgrzymów miejsce - Sanktuarium. Weszłyśmy zobaczyć. Już od bramy uderzał w oczy blask złota i przepychu. Nie podoba mi się to bogactwo w Kościołach. Przy wejściu stały plastikowe butelki z wodą święconą. Kropić wodę wodą, żeby nabrała mocy. Absurd. Trafiłam też na dwie ciekawostki. Jedną z nich była księga pamiątkowa, do której każdy mógł się wpisać. Przekartkowałam ją i przeczytałam kilka wpisów. Spośród licznych próśb o łaski i błogosławieństwa natrafiłam na coś, co mnie rozbawiło. Jedna kobieta napisała coś w tym stylu:

"Matko Boska, oświeć ojca przeora i rozjaśnij mu umysł, aby w końcu postawił w kościele klęcznik dwuosobowy."

Po co jej dwuosobowy klęcznik, pozostaje się tylko domyślać. 
Drugą ciekawostką była skrzynia z prośbami do Św. Antoniego. Normalnie przeszłabym obok niej obojętnie, ale karteczki i długopis skusiły mnie do skorzystania. Napisałam swoją prośbę, złożyłam karteczkę na cztery części i wrzuciłam do skrzynki. O co prosiłam? To zostanie moją słodką tajemnicą :)

Stresująca wycieczka do sąsiadów

Uwielbiam małe wycieczki za miasto. Ostatnio rzadko o nich piszę, bo nie ma lęku, więc o czym tu pisać? Hehe Ale tym razem było inaczej.

Wymyśliłam sobie wycieczkę do Czech. Byłam w Czechach już wiele razy - czy to samochodem, czy pieszo z Cieszyna, a nawet na rowerze. W tamtej weekend wymyśliłam samochodową wycieczkę do Karwiny.

Wsiadłyśmy z mamą w auto i w drogę. Mamę posadziłam za kierownicą, a ja byłam nawigatorem. Już po drodze było trochę napięcia i stresu. Ale kulminacja zaczęła się wtedy, gdy przejechałyśmy "magiczną" granicę. Zaczął pojawiać się mały lęk. Planowałyśmy dojechać na rynek, więc zatrzymałyśmy się na pierwszym możliwym osiedlowym parkingu żeby nastawić nawigację. I co? Mój telefon miał zablokowany roaming, w związku z czym nie miałam dostępu do internetu! Lęk zaczął się nasilać. Spanikowałam, że jestem odcięta od możliwości ucieczki, że nie będziemy wiedziały jak wrócić do domu! Na szczęście mamy telefon odbierał internet. Ustawiłyśmy nawigację i pojechałyśmy dalej mimo, że każda cząstka mojego ciała domagała się zawrócenia. 



Mimo nawigacji nie potrafiłyśmy trafić do celu (nazwy na mapie były w języku czeskim). Stanęłyśmy pod Tesco żeby skorzystać z toalety. Szłam jak w półśnie. Świat wirował mi przed oczami, wszystko wydawało mi się takie nierzeczywiste. Bałam się. Cholernie się bałam i żałowałam, że wymyśliłam tę wycieczkę. W toalecie znów spanikowałam. Czułam, że jestem o krok od omdlenia. Ludzi widziałam jak przez mgłę. Zapukałam do mamy żeby się pośpieszyła i wyprowadziła mnie jak najszybciej z tego miejsca! Chciała wejść na sklep, ale w tym wypadku było to wykluczone! Wsiadłam do auta i zaczęłam się trząść. Lęk atakował mnie falami. Gdy przychodził, czułam, że dłużej tego nie wytrzymam i zacznę krzyczeć ze strachu, aż zemdleję. Bałam się, że nikt ani nic nie jest w stanie mi pomóc! Zupełnie straciłam nad tym kontrolę. 

Mimo wszystko nadal się nie poddawałam i chciałam dotrzeć do celu! Telefon znów zaczął szwankować, albo to ja w napływie złych emocji nie byłam w stanie go obsłużyć. Postanowiłyśmy oprzeć się na wewnętrznej intuicji. Skręciłyśmy w pierwszą lepszą uliczkę, zatrzymałyśmy się na pustym placu i wysiadłyśmy. Przed nami ukazały się wąskie schody, przebiegające między dwiema kamienicami. Wdrapałyśmy się po nich... dotarłyśmy na rynek!Niestety niewiele udało nam się zobaczyć, bo mój lęk znów atakowałam. Szybko przeszłyśmy się wzdłuż placu, zrobiłyśmy pamiątkowe zdjęcie i skierowałyśmy się w stronę auta. O jedzeniu, a nawet o lodach nie było mowy!



Całą, chociaż krótką drogę do auta bałam się, że telefony zawiodą i nie będziemy umiały wrócić do domu. Lęk zbierał swoje żniwo. Szczęśliwie udało się nastawić nawigację, ale... poprowadziła nas drogą po czeskiej stronie! Znów zaczęłam się bać mimo, że wiedziałam, że zaledwie 600m dalej przebiega granica! Tak bardzo symboliczny jest dla mnie jej przebieg! Niesamowite. 

Po przejechaniu granicy odetchnęłam z ulgą. A przecież droga przez Czechy trwała ledwo 15 min! Wytchnienie nie trwało zbyt długo, gdyż dostałyśmy telefon, żeby pojechać po moją kuzynkę (30 km od mojego domu). Znów pojawił się lęk, że już nie będę mogła swobodnie mówić o swoim strachu i przeżywać go, ponieważ w aucie będzie ktoś trzeci, kto nie wie o moim problemie. Nie będziemy mogły zatrzymać się w dowolnym miejscu, żeby rozładować napięcie. Będę musiała opanować drżenie całego ciała. 

W tym momencie byłam gotowa się wycofać. Prosiłam mamę, żeby po kuzynkę pojechała już sama, żeby odwiozła mnie do domu. Ale wciąż przekonywała mnie, że dam sobie radę. Mając w głowie świeże wydarzenia sprzed niespełna godziny bałam się powtórki z rozrywki. Ostatecznie pojechałyśmy razem. Zapobiegawczo wzięłam 10 mg hydroxyzyny. Im bliżej byłyśmy jej domu, tym więcej pojawiało się napięcia i lęku. Wiedziałam, że już nie ma odwrotu. Trzeba ją zabrać i  przywieźć, nie ma wymówek, że coś nas zatrzymało i nie dojedziemy. Nagle, pod wpływem impulsu, kazałam mamie zatrzymać samochód w zatoczce. Przesiadłam się za kierownicę z nadzieją, że będę musiała skupić się na drodze, przez co lęk nie będzie miał czasu, aby uderzać. 

To była dobra decyzja. Co prawda były ciężkie momenty, jak np. stanie na światłach lub rozmowa mamy przez telefon, ale "jakoś" to przetrzymałam i dotarłyśmy do domu.

Byłam wykończona! Z jednej strony trochę żałowałam, że nie udało nam się za dużo pozwiedzać, ale z drugiej byłam zadowolona, że nie wycofałam się i dotarłam do celu. Smutny jest fakt, iż zdałam sobie sprawę, jak bardzo oddalają się moje marzenia o podróży zagranicznej. Przekraczanie granicy stanowi barierę w mojej głowie. Dosłownie i w przenośni.Walka trwa.

Mój przyjaciel z dzieciństwa wyszedł z pierdla

Mój przyjaciel z dzieciństwa wyszedł z więzienia. Jest to syn przyjaciół moich rodziców. Spędzałam z nim każde wakacje w Łebie. To był wspaniały czas.

Już wtedy, jako dziecko, bywały z nim kłopoty.Wystarczy wspomnieć, że nauczył mnie grać w pokera rozbieranego gdy miałam 6 lat (on 11).

Przed pójściem do paki wiódł hulaszcze życie. Chodził na ustawki, był kibolem, upijał się do nieprzytomności, ćpał, znikał na długie tygodnie, nie ukończył szkoły. A po wszystkim wracał z podkulonym ogonem do mamusi, która mu wybaczała i dawała kasiorę. Chodziły słuchy, że na rodziców też podnosił rękę. 

To jest ten typ, którego nie chce się spotkać wieczorem na ulicy. A nawet za dnia. Na karku wytatuowane dwie krzyczące twarze i drut kolczasty, całe ramiona i nogi w tatuażach, na palcach ręki wytatuowany kastet. 



I stało się. Wpadł. Poszedł siedzieć na 2,5 roku za rozboje, napady i bójki. Oficjalnie. A jaka jest prawda, tego się nie dowiem.

Jakież było moje zdziwienie, gdy po kolejnych wizytach jego rodziców dowiadywałam się, że w więzieniu przeszedł diametralną przemianę. Zaczął się modlić, czytać pismo święte, przystąpił do bierzmowania, zaczął nawracać współwięźniów. Jak to możliwe? Znając go i będąc po lekturze "Murów Hebronu" Stasiuka wydawało mi się to nieprawdopodobne. Nie mogłam się doczekać, aż wyjdzie i będę mogła zweryfikować jego transformację.

W między czasie poszperałam w sieci i znalazłam, że nawrócenie się w więżeniu jest bardzo częstym zjawiskiem. Jedni skazani robią to po to, żeby się wybielić i łatwiej zyskać przepustkę lub starać się o warunkowe wyjście. Inni pokładają całą nadzieję w wierze, bo nic innego im nie pozostało.

I w końcu nadszedł ten moment, że po dwóch i pół roku mój dawny przyjaciel wyszedł z więzienia i odwiedził mnie. W pierwszej chwili stanęłam jak wryta. Miał wytatuowaną twarz! Sami jego rodzice opowiadali, że ludzie oglądają się za nim na ulicach, a starsze panie chowają torebki na jego widok. Byłam przerażona. Jak można zrobić coś takiego z własnym ciałem?! Kumaci od razu widzą, że siedział, bo każda dziara na twarzy ma jakieś znaczenie. I czym tu się chwalić?



Po pierwszej wymianie zdań ze smutkiem stwierdziłam, że miałam rację, i raczej żadna radykalna zmiana nie nastąpiła. Jedyne co - i w czym mu mocno kibicuję - to fakt, że rzucił alkohol i narkotyki. Jak twierdzi, nie powinno go już być na tym świecie (w tym jedna próba samobójcza), ale Bóg za każdym razem go ratował.


Nadal utrzymuje kontakt ze starymi "kolesiami", więc to tylko kwestia czasu, kiedy wróci do paki. Kobiety nadal są dla niego wyłącznie obiektem pożądania. Ale to co opowiada...

Jestem przerażona. W rozmowach z nim bardzo często pojawia się postać Boga i Jezusa. Ale nie to jest najdziwniejsze - twierdzi, że rozmawia z diabłem! I opowiada, co mu diabeł każe robić, jak mu grozi i zachęca do złego. Jak tłumaczy mu niektóre zdarzenia. Jak szantażuje. Twierdzi, że jak za długo z nim porozmawia, to zaczyna mu być dziwnie w głowie. Opowiadał historie o tym, jak noszenie szatańskich symboli doprowadziło do śmierci nieświadomych ludzi. Mówił, że w więzieniu widywał w nocy diabła, który był włochaty i chciał go zabić, albo przychodził pod postacią wściekłego psa. Na spowiedzi powiedział to księdzu. Kategorycznie zabroniono mu tych pogawędek i grożono, że już nie jeden zakonnik został przez to wywieziony w kaftanie. Ja odebrałam to jako pierwszy krok do ześwirowania, ale moja mama raczy w to wierzyć. 

Jak wychodził powiedział do mnie, że jak do 40-tki nie znajdziemy sobie partnerów, to się hajtniemy. Po czym pożegnał się, a wchodząc do auta odwrócił się i dodał - albo nie czekajmy do 40-tki. Pfff  o niczym innym nie marzę...

Mimo wszystko trzymam kciuki, żeby w końcu ułożył sobie jakoś życie. I żeby więzienne doświadczenie nie zrobiło mu bałaganu na strychu.



Pam Lewis "Idealna rodzina"

Krótki rzut ciekawych cytatów.

"Śmierć matki wstrząsnęła nią. Przyszła niespodziewanie i oczywiście to było straszne. Ale miało także pewną niemal rozkoszną stronę, ponieważ spełnione zostało to, o czym od dawna rozmyślała. Od czasu do czasu wyobrażała sobie dzień, w którym umrze jej matka. Przypuszczała, że każdy to robi. Ile lat będzie wtedy miała? Jak to się stanie? Gdzie? Jak przyjmie tę wiadomość? Bała się i jednocześnie oczekiwała tego."

"Poczuła takie samo paniczne przerażenie, jakie czasami zdarza się we śnie, gdy człowiek sobie uświadamia, że zapomniał chodzić do szkoły, a tu już egzamin końcowy."






"Wiedziałam, że gdy dorośniesz, zainteresujesz się stanem zdrowia Jaspera, aby dowiedzieć się czegoś o sobie. Wszyscy to robimy, zaczynamy przyglądać się rodzicom, aby wiedzieć, co w nas jest złego. Albo dobrego."

"Konieczność jest matką wynalazków. Najlepiej uczysz się wtedy, gdy nie masz wyboru."